Szkapa/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Szolem Jakow Abramowicz
Tytuł Szkapa
Rozdział Co dalej opowiada Szkapa
Wydawca Księgarnia A. Gruszeckiego
Data wyd. 1886
Druk Bracia Jeżyńscy
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Klemens Junosza
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ III.
Co dalej opowiada Szkapa.

Księżyc błyszczał w górze i srebrnemi promieniami patrzył na smutną scenę, odgrywającą się w głębokiej jamie błotnistej.
Gdy przyszedłem już nieco do siebie i podniósłszy głowę, rzuciłem wzrok na szkapę — ujrzałem, że ta gryzie siano spokojnie, obojętnie, chłodno — zupełnie tak, jak rodowita, najprawdziwsza szkapa…
W sercu mojem zaczęły się burzyć najdziwniejsze uczucia. Dopiero co zdawało mi się, że życie ze mnie uchodzi z litości nad tą nieszczęśliwą, to znowuż porywała mnie złość… Jakto? ona tak sobie leży w błocie spokojnie, obojętnie, jak gdyby nie czuła, nie rozumiała gorzkiego swego położenia!.. tak porusza szczękami i chrupie siano, jakby nie pamiętała już tej strasznej sceny, tych uderzeń, które otrzymała niedawno!?
Zacząłem powątpiewać i przypuszczać, że to wzruszające opowiadanie o nieszczęśliwym księciu jest tylko snem — i że istotnie mam do czynienia ze zwyczajną, ordynaryjną szkapą, która nie posiada w sobie ani jednej żyłki księcia, która nie ma odrobiny poczucia godności własnej, honoru — i nie jest wstanie uczuwać boleści, cierpień, obrazy i wstydu. Gdyby miała chociaż odrobinę poczucia godności własnej, chociaż cokolwiek rozumu, czyż mogłaby doleżyć na miejscu tak spokojnie?!
O! krew powinna się w niej wzburzyć i zakipieć jak w kotle, powinien w niej zadrgać każdy nerw, każda kostka! Powinna przecież pomyśleć, że nie dobrze jest istnieć na świecie jako wieczna szkapa, nie dobrze cierpieć od lada łobuza, lada psa. Powinna rzucać się i szarpać na wszystkie strony i wszelkiemi środkami starać się zostać napowrót człowiekiem!..
O tak, wstydziłem się sam za siebie. Czyż nie jestem waryatem? Co zrobiłem? Dla kogom tak wzdychał, tak płakał, dla kogo wylewałem krwawe łzy? Dla kogo chciałem złożyć w ofierze moje dni, moje lata, moje życie całe? Dla kogo? dla szkapy! dla pażernej (jadeszliwer), poodparzanej szkapy!
Obejrzałem się na wszystkie strony i ze złamanem sercem odsunąłem się nieco dalej.
Szkapa westchnęła ciężko, a to jej westchnienie uderzyło znowuż w me serce jak piorun! Zadrżałem, gorące uczucie litości znowuż napełniło me serce…
Jedno jej westchnienie przyciągnęło mnie do niej jak magnes. O, tak, tak! — pomyślałem — tak dobrze! Wzdychaj biedna szkapo, wzdychaj, dobry to znak…
Z tego westchnienia wygląda nieszczęśliwy książę, jak rwie i szarpie się ze wszech sił, aby znowuż ludzką postać odzyskać. W tem westchnieniu jest głos wołający: Ja żyję i czuję tak jak wszyscy ludzie! W tem westchnieniu słychać krzyk błagający litości: Gwałtu! ludzie, wybawcie mnie! powróćcie mi moją dawną postać!! Wzdychaj, wzdychaj nieszczęśliwa szkapo, westchnienie twoje coś zdziała, może ono wzruszy kogo, serca przebudzi…, może zostanie kiedyś usłyszanem przez ludzi, aż zadrżą, uczują w sobie litość i pomogą ci… Skoro tylko wzdychasz, to już dobrze!..
Gdy tak rozmyślając, rzuciłem okiem koło siebie, spostrzegłem, że obok mej szkapy niema już ani kłaczka siana! Zjadła je do szczętu, nie zostawiła nawet ani jednej trawki, ani jednego zdźbła…
— Aha — pomyślałem. Otóż co znaczą jej westchnienia! Wzdycha ona dlatego, że nie nażarła się do syta, nie napchała kiszki! że nie ma przed sobą jeszcze jednej wiązki siana, jeszcze garści trawy!.. Gdyby jej dać masę siana, masę trawy, a do tego kilka miarek owsa, byłaby szczęśliwą, najszczęśliwszą!! Byle tylko owies, byle napchana kiszka! Czysta szkapa, dalibóg!.. Ta myśl kręciła mi w głowie jak świder, zadrżałem i posmutniałem…
— Ty wstrząsasz się — rzekła szkapa, spojrzawszy mi w oczy — zapewne nie musi ci tu być dobrze obok mnie.
— Ja jestem człowiek — odpowiedziałem złośliwie — posiadam ludzkie uczucia, ludzki rozum. Mnie nie podoba się takie miejsce brzydkie, takie błoto! Być może, iż tobie ono przypada do gustu!
— Zapewne, dobrze ci tak mówić! — odrzekła kiwając głową, lecz gdyby kto inny na mojem miejscu przez tak długie lata był szkapą, tyle wycierpiał, tyle przeniósł, tyle prześladowań od każdego doznał, to straciłby zupełnie i uczucia wszelkie i rozum, postradałby nawet mowę swoją i stał się najprawdziwszem bydlęciem.
— No, no — rzekłem przerywając jej mowę — ty lubisz błoto? tobie dobrze w błocie?
Ona do mnie:
— Zdaje się że dobrze. Zawsze lepiej niż przedtem, niż dawniej. Bywały czasy, kiedy pędzano mnie ciągle i nie mogłam ani na minutę odpocząć. Moi wrogowie gonili mnie, gonili i wybijali ze mnie ostatnie siły. Teraz przynajmniej odpoczywam sobie cokolwiek. W błocie miękko mi leżyć i mogę chociaż trochę wyprostować schorzałe, stare kości…
Ja do niej:
— A te uderzenia, które niedawno otrzymałaś z rąk łobuzów? a psy, które przed chwilą napadały na ciebie? Czyś zapomniała już o nich? Czy z tem ci także dobrze?
Ona do mnie:
— Zawsze lepiej niż przedtem. Te psy! czy to są psy? Trzeba ci było widzieć psy, któremi ongi ci djabli niemcy mnie szczuli! Ah! to były wielkie, uczone psy! Umiały one służyć, kręcić ogonami i były zdatne do wszystkiego, co im tylko kazano! Te mogłyby być profesorami wśród psów! Miały one rozum prawie jak ludzie, ale serca całkiem psie! Ukąszenia ich były straszne; dotychczas jeszcze noszę ślady ich zębów na własnej mojej skórze. Te psy, które widziałeś dzisiaj — w porównaniu z tamtemi, to poprostu cielęta, zakute łby („a grobe kop”), bezrozumne, niewiedzące nawet jak napaść, jak ukąsić! Ujadają one bez sensu, byle ujadać, i szczekają nawet na księżyc. Kawałkiem chleba można im zatkać gębę, a wtedy można przy nich swobodnie kraść, rabować w ich oczach!.. Albo łobuzy! Sąż to łobuzy w porównaniu z ulicznikami dawnych czasów! którzy umieli robić głupstwa, zawrócić każdemu głowę i wyprawiać dziwne sztuki! którzy udawali niedźwiedzi, krzyczeli bu! bu! i straszyli świat! Prawda, że i dzisiejszym łobuzom nic nie brakuje, lecz nie idą oni nawet w porównanie z dawnymi. Gdy tamci, bywało, zabrali się do mnie i zaczęli wyprawiać swoje sztuki, to o mało życia nie wypędzili ze mnie!.. A czy mało namęczyły mnie te silne konie, które widziałeś dzisiaj wśród zboża…
— Co mówisz? — zapytałem zdumiony — konie cię męczyły? Co to znaczy? jaki związek mają konie, dzisiejsze konie z tobą?
— Gdyby ludzie umieli głębiej zajrzeć w każdą rzecz, wiele kwestyi byłoby wyjaśnionych — rzekła szkapa… Nie szkodzi, ja mówię do rzeczy. Otóż te konie są wcieleniem (giłgułym) tamtych strasznych, dzikich łobuzów, którzy swego czasu męczyli ludzi, robili awantury i wyrządzali wiele szkód. Każdy z nich był bezduszny, a pracować na niego musiały tysiące dusz! Te pracujące dusze jadły suchy chleb, oblany potem i znojem, prócz tego, nie miały nic ze swej ciężkiej pracy. Tamci ze swej strony zawojowywali świat, a pracą innych dorabiali się majątków, wsi, miast, pracą innych przychodzili do wielkich fortun — a ta odrobina pożywienia, którą dawali pracownikom, aby w nich życie podtrzymać, nazywała się jałmużną! Ci byli biednymi żebrakami, oni zaś miłościwymi panami, szczodrymi filantropami, dobroczyńcami! Jeżeli oni pracowali na nich w pocie czoła, to była rzecz bardzo zwyczajna; tak powinno być; gdy zaś który z możnych dał jakąś jałmużnę głodnym, chorym z ciężkiej pracy („fun zejer szwere charowanje”), to cały świat się tem zajmował; opiewano to, opisywano we wszystkich gazetach, rozkładano na tysiąc talerzy (men culejgt ojf tojzent telerlich), ażeby świat wiedział, co to za miłosierny, dobry, nabożny, dyamentowy człowiek!! Niegdyś konie te były szlachetnymi ludźmi — próżniakami. Bo niech mi kto powie, do czego są właściwie przydatne te szlachetne, uczone konie? Pracują tylko zwyczajne, proste konie; one orzą ziemię, wożą drzewo i wodę, ciągną ciężary i robią wszystko, co potrzeba w gospodarstwie. Szlachetne konie przeciwnie, prowadzą szczęśliwe życie w wygodnych stajniach, przy trawie i przy owsie. Czasem wyjeżdżają na spacer ze swym panem, przebierają nogami i pysznią się swemi tłustemi brzuchami i piękną uprzężą! Albo też tańczą, dają przedstawienia w cyrkach i wyłudzają za to od ludzi pieniądze. I jaki z tego pożytek, pytam, że koń tańczy i robi różne sztuki? (macht „hukes pukes”). Za co taki koń ma chodzić w złocie i za co mają go pieniędzmi obsypywać? Niech lepiej pracuje i nie chodzi w szkody…
— Sza! przycichnij-no trochę — rzekłem do niej — czy ty zawsze tak wiele mówisz?
— Ach! — odpowiedziała szkapa z westchnieniem — po większej części milczę i nie mogę przemówić ani jednego słowa nawet! Nie jest pożądanem żebym mówiła otwarcie, więc też ani pary z gęby nie puszczam. Umiem być ja też szkapą ze wszelkiemi szykanami („mit ałłe piszczewkies”). Mów do mnie od dziś przez cały rok — nie będę słyszała; krzycz: idź na prawo! — ja pójdę na lewo; chyba że mnie kto weźmie za czuprynę i pociągnie gwałtem. Wtenczas może na mnie jechać kto chce, nawet dzieciak, głupiec („aszejte”), ulicznik, drab, ladaco, niedołęga. Były pewne czasy, w których otwierano mi gębę i ciągniono za język, wtenczas wyrzucałam z siebie „dziewięć miar gadania,”[1] mówiłam o wszystkiem, o ogniu i o wodzie. Wtenczas wybuchało ze mnie jak z wulkanu, wszystko co nagromadziło się w sercu; całe chmury trosk, zgryzot, męki i cierpień… Wzbierały moje żale jak bystre potoki na wiosnę, do głowy napływały straszne fale, rozrywały mózg i wydobywały się na wierzch przez oczy. Pękała we mnie żółć, przemawiało zgorzkniałe serce…
— Powiedz mi duszo — zawołałem, powiedz mi duszo, skoro się już o tem zgadało, dlaczego wchodzisz w szkody. Wszak dziś za to głównie napadano na ciebie; wszak krzyczano głośno, że robisz szkody drugim.
— Rozważ tę rzecz lepiej — odrzekła, a nie będziesz mnie obwiniał. Jeżeli mowa o szkodach jakie zrządzam, trzeba też powiedzieć coś i o pożytkach, które przynoszę, albowiem jak nauka wymaga, trzeba obliczać i jedno i drugie. Jeżeli tego nie zrobimy, to wypadnie, że prawie każdy przynosi szkody, że nikt nie jest wolny od wad, nawet ten, który krzyczy na innych: gwałt! Według dzisiejszego rzeczy porządku, w całym świecie, tu i tam, są szkody taką wadą, takim grzechem, który da się usprawiedliwić przez takiż sam grzech. Dlaczego, powiadają, tamten robi szkodę? To jest taki grzech, że choćbyś nie wiem jak krzyczał, on grzechem pozostanie i nie będzie ani na krok cofnięty. Krzyk nie pomoże; będą bowiem popełniali ten sam grzech pod maską, pod pozorem filantropii lub pożytku. Szymon[2] ograbiony krzyczy: Rubin mi szkodzi! Tak — odpowiadają. Rubin robi trochę szkody, lecz nie ma wyboru, cóż ma czynić? Spojrzyj jednak, że jest pożyteczny z innego względu. A ja czy jestem pożyteczna? Czy przynosiłam i przynoszę światu korzyść? Tego zdaje się, nikt nie zaprzeczy. Od dawnych, odwiecznych czasów jeżdżą na mnie, każdy miał ze mnie korzyść i czyich grzechów jużem nie przenosiła na sobie w mem życiu!? Ja sądzę, że praca moja warta jest o wiele więcej niż wiązka siana. To jedno — po drugie nie zapominaj że przygnębiają mnie różne okoliczności, zmusza potrzeba. Gdybym sama nie poszukała sobie pożywienia, nikt by mi go nie dał. Musiałabym założyć zęby na półkę i umierać z głodu. Nie oczekuję, nie spodziewam się od ludzi zaszczytów, ale skoro się żyje, trzeba jeść. Czyż ja żądam czego więcej? A jakież to są, za pozwoleniem, wszystkie te szkody? Wiązka siana, trochę trawy!.. Tamte piękne konie mają wbród wszystkiego, wolno im paść się wszę- dzie na trawie — dla czegóż więc robią szkody? i jeszcze jakie szkody! tratują zboża, pustoszą pola i robią zniszczenie…
— Jaki związek, powtarzam jest między tobą a tamtemi końmi, czyli jak ty ich nazywasz łobuzami?
— Te łobuzy, czyli jak ty ich nazywasz konie bywało, za dawnych, strasznych lat, robili ze mną różne obrachunki i mordowali, prześladowali mnie do ostatniego tchu. Podczas gdy cała ich kompania wszczęła wielką wojnę z turkiem[3] — mnie wierzgali, deptali nogami, wyciskali ze mnie wszelkie soki żywotne. Zdzierali ze mnie skórę, szarpali członki, piętnowali mnie, piekli na rozżarzonych węglach. Na mojej skórze wypisana jest cała historya prześladowań, dzikości i przesądów, które panowały w owych ciężkich, gorzkich czasach.
Moje obdarte boki, pełne siniaków, mój odparzony grzbiet, to żyjące dzieje owych dawnych pokoleń! Patrz i czytaj.
Zaledwie szkapa skończyła tę przemowę, wstrząsnęła się nagle, nastroszyła uszy i zaczęła nasłuchiwać, jakby przeczuwając zbliżenie się czyjeś…
Wkrótce zerwała się dziwnie prędko, jak gdyby ją wąż ukąsił, trząchnęła grzywą i spojrzała przed siebie jak rodowita szkapa.
W tejże chwili ktoś nadszedł, wskoczył na nią i odjechał. Zniknęła mi z przed oczu.







  1. „Dziewięć miar gadania.” Jest u żydów podanie, że Bóg, udzielając ludziom różne dary, dał im także „dziesięć miar gadania” (mowy). Z tych jedna tylko dostała się mężczyznom, zaś dziewięć zabrały… kobiety.
  2. „Szymon i Rubin.” W Talmudzie, mianowicie w traktacie „Bawa mecja,” zawierającym prawo cywilne żydów, kwestye sporne przedstawione są na przykładach; np. Szymon i Rubin znajdują na drodze ubranie. Szymon powiada „to moje,” Rubin powiada „to moje!” Idą do sądu i sąd wyrokuje, aby strony złożyły przysięgę. Ten traktat z komentarzami rabi Raszi jest przetłómaczony na żargon przez p. J. M. Jawitz w książce „Szewili hałamdim” (przewodnik dla nauczycieli).
  3. Prawdopodobnie autor miał na myśli czasy wojen krzyżowych.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Szolem Jakow Abramowicz i tłumacza: Klemens Szaniawski.