Przejdź do zawartości

Szara godzina (Zapolska, 1897)

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
>>> Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Szara godzina
Podtytuł Szkic
Pochodzenie Życie - Tygodnik Illustrowany, Literacki, Artystyczny, Naukowy i Społeczny, 1897, nr 4-5
Redaktor Ludwik Szczepański
Wydawca Ludwik Szczepański
Data wyd. 1897
Druk Drukarnia Narodowa F. K. Pobudkiewicza
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


GABRYELA ZAPOLSKA.

SZARA GODZINA.
Szkic.

— Nie widzę już nic… szepnęła Ludwika i opuściła na kolana ręce, w których trzymała szydełko i bawełnę.
Lubiła tak mówić sama ze sobą, przyzwyczajenie to rozwinęło się w niej razem z liniami ciała, które były posągowe teraz, a zarazem czyste, jakby jeszcze dziewczęce.
Nie była przecież nigdy napozór sama, tak jak ludzie, którzy przywykli mówić sami ze sobą.
Mąż, troje dzieci, dom pełen służby, a często i gości.
Ot — wołyński dwór, niedaleko od stacyi kolei położony.
W tej chwili naprzykład — także nie jest samą.
W drugim pokoju, przez uchylone drzwi, słychać monotonny głos niańki Paraski, która siedząc na kuferku, bosemi piętami takt wybija i dzieciom bajkę opowiada.
Bajka długa, równa, lśniąca fantazyą całych wieków, bo snuła się po chłopskich głowach setki lat, jak kądziel, którą na patyku ma Paraska za paskiem zatkniętą. Przędła ją, tę kądziel — przędła Paraska z uporem wołyńskiej chłopki, aż ściemniło się zupełnie, i ręce na kolana opuścić musiała.
Wtedy troje „paniczów“ jej do kolan przypadło, spiczastych kolan roboczego nierasowego zwierzęcia, i rozpoczął się monotonny deszcz słów, szeleszczący cicho, jednostajnie, jak klekot przesuwanych różańcowych paciorek.
Ludwika nie wsłuchuje się nawet w treść słów Paraski. Głos jej rozbity, cokolwiek ochrypły, kołysze ją od tylu lat o jednej i tej samej porze.
Zna te wszystkie kazki na pamięć. I wie już o odminach, perełystnikach, o królewiczu, co to był nie królewicz ale koń malutki…
W jej wyobraźni Warszawianki, która przed laty dziesięciu okrążała wraz z matką co niedziela — wodotrysk w Saskim ogrodzie, długo te kazki były bez wdzięku i celu, aż teraz już przywykła do nich, jak do męża w długich butach i w wiecznych zatargach z chustkami do nosa, jak do skrzypiącego na dziedzińcu żurawia, jak do monotonnego plusku deszczu spadającego cienkim strumieniem z rynny tuż koło jej sypialnego pokoju.
Jesienny mrok owija ją teraz dokoła. Szarem pasmem trochę żółtawem zaczyna wsuwać się przez szyby okien. Za oknem sterczą drzewa jeszcze zielone, lecz zieleń ta ma już w sobie czerń żałoby. Zdala — na płocie, czerwieni się krasna serżowa płachta i kule przewróconych do góry dnem i zatkniętych na kołkach hładynek, wyglądają jak szereg pogrzebowych, pogasłych latarni.
Przez gałęzie drzew nie widać już nawet nieba.
Ludwika przeczuwa je raczej. Wie, że jest w tej chwili barwy niepewnej, że płynie z niego mętna fala jesiennego wieczoru, smutna i gnębiąca duszę.
Nie powie jej nic to niebo, nie rozweseli, nie rozgrzeję. Woli nie szukać go wzrokiem, nie dopytywać się o niego oczami gałęzi i liści. — Wie, że i bez tego nadejdzie ztamtąd noc zupełna, niespokojna, bo księżycowa — targająca jej napozór uśpione nerwy.
Wysłanka jej już przyszła i wkrada się powoli przez szyby, które nabierają stalowych błysków. Szara godzina, jak wielki chart układny i cichy, wsuwa swe szare, długie, gałęziste cienie.
I ot, bez przyczyny, nagle wszystko zaczyna tonąć w rozmarzeniu, w półśnie smutnym, w którym majaczą zdala mary i słychać dźwięki (mary postaci nigdy niewidzianych, dźwięki rzadko słyszanych melodyj).
Z rąk Ludwiki, rąk cokolwiek spalonych i ciemnych, wysunęło się szydełko i upadło na ziemię.
Nie schyliła się po nie (jakkolwiek była to kobieta lubiąca porządek), gdyż ją ogarnęło owo półsenne ukołysanie bez myśli i woli.
Zatuliła się w fałdy szarego pledu i siedziała tak milcząco z głową w tył przechyloną, z oczyma przymkniętemi — cała szara od światła z okna płynącego, od fałd sukni popielatej, od włosów blond, jakby popiołem posypanych.
Była to jedna gamma szarej powszedniości, taniej a praktycznej tkaniny, włosów o barwie niezwykłej, źrenic szaro-zielonych, przeświecających pod długą blond rzęsą…
I tylko twarz żółciła się — wąska, wydłużona, podobna do tych twarzy, które się widzi na starych obrazach zczerniałych, zdobiących korytarze klasztorne.
I mimowoli Ludwika przybrała pozę tych świętych, odzianych w ciemne habity — zwróconych profilem do widza, z rękami opuszczonemi na kolana. Była w tej pozie melancholia istoty zrezygnowanej, godzącej się na wszystko, zapatrzonej w przeszłość z tym samym spokojem, z jakim spogląda w przeszłość dusza w swym smutku bezbarwna.
Tymczasem — w dziecinnym pokoju kazka Paraski rozwijała się coraz więcej wśród mroku nabierając fantastyczności niejasnej. Ludwika ze swego miejsca widziała niedokładnie grupę niańki z dziećmi i mogła rozróżnić biały fartuszek Jadzi i jasne, prawie konopiaste włosy Władzia. Najstarszy Tadzio widocznie siedział „z nogami“ na kuferku, obok Paraski. Dojrzeć go już było trudno.
Myśli Ludwiki zaczęły krążyć dokoła tych dzieci, zebranych jak małe stadko owiec i niewysłowiony smutek ścisnął serce kobiety. W ciągu tych lat dziesięciu, trzy razy była matką i nie zaznała ani rozkoszy, ani troski macierzyństwa. Czyniła jednak to, co zwykły szablon każe czynić matkom troskliwym i o dzieci dbającym. Lecz nigdy serce jej nie targnął ból ani radość wielka z powodu tych dzieci, witanych obojętnie. Może dlatego, że ich ojciec…
Zasunęła się jeszcze głębiej w poręcze fotelu. Owinięta w pled, niknęła prawie w jego fałdach. Chwilę otworzyła oczy i patrzyła szeroko jakby zdziwiona. Dokoła niej w agonii codziennej konał dzień i jakby zdobywając się na resztkę wytlałego światła, rozjaśnił widnokrąg żółtym, niemal dziennym blaskiem. Niknące przedtem po kątach sprzęty, wystąpiły teraz dokładnie i stanowczo.
Ludwika patrzyła na nie zdziwiona tak jakby widziała je po raz pierwszy w tem oświetleniu. Lecz trwało to krótką chwilę, bo znów pomrok powracał — teraz sinawy, tracący powoli żółte barwy. Była to siność nadmorskiego nieba, głęboka, cicha i w siebie chłonąca. Czarne linie konturów stawały się teraz szafirowemi o jaśniejszych niemal błękitnych linijkach. I opuszczone na kolanach ręce Ludwiki siniały powoli, błękitniały — topiły się w tej barwie. Spojrzała na nie jak długą nitką oplataną na jednym z palców lewej ręki, łączyły się niby łańcuchem z robótką szydełkową, opadłą jak duża ćma biała na szarość owijającego ją pledu. Tak — niezaprzeczenie to był właśnie ten węzeł bezprodukcyjnej pracy, jaką było wypełnione jej życie. Zrobiła już przez te lat dziewięć dwie kapy, aby przykryć niemi szafot swego małżeńskiego łoża, teraz wykańcza już piątą z rzędu, którą będzie osłonięte łóżeczko jej trzeciego dziecka. I ciągle jeden i ten sam deseń. Gwiazdki, gwiazdki, gwiazdki połączone pajączkami długimi i cienkimi. Gwiazdek tych na kapę potrzeba sto osiemdziesiąt — pajączków prawie drugie tyle. I nie zmienia desenia nawet w swem lenistwie i wymarciu fantazyi. Zresztą robiąc trzecią kapę przyszła już do tego punktu widzenia, w którym zrozumiała, że w ustroju jej życia nie zmieni się nic — choćby zupełnie inny deseń wybrała dla urozmaicenia tej nowej kapy. I dalej robi znów te same gwiazdki i pajączki, i o jednej tej samej godzinie wypada jej z rąk szydełko. Nie o jednej według zegara, lecz o jednej według mroku, który zimą spada brutalnie, pospiesznie, jak duży czarny ptak, bijący powiększonym cieniem skrzydeł nad skrzącym się od śniegu pustynnym stepem. Latem zaś — mrok ten wkrada się leniwo, jakby bezsilnie wobec tryumfu światła dnia słonecznego. Lecz czy latem czy zimą, szydełko z rąk Ludwiki wypadało na ziemię z nastaniem zmroku i ten suchy łoskot był dla niej jakby sygnałem do pogrążenia się w szarocie myśli i w szarości światła.
Czasem wyrywało się z jej ust parę słów bez związku — jakieś półmyśli i półpragnienia, coś niby senne majaczenie zasypiającego dziecka, lecz najczęściej siedziała cicho usypiana monotonnym głosem Paraski i łoskotem głuchym jej pięt bosych, uderzających uparcie w ścianę kuferka.
Mąż jej najczęściej w tej chwili konferował z ekonomem Terpiłowskim — „prawą ręką“ i ze Szmulem ministrem finansów, który stojąc w kącie, opowiadał jaśnie panu bardzo ucieszne historye.
Na biurku w szklankach stoi pszenica, żyto — mokną konopie… Ludwika widzi dokładnie tę kancelaryę męża, oświeconą jedną świecą, oprawną w mosiężny lichtarz. Mąż chodzi teraz po pokoju z rękami w tył założonemi i wlecze za sobą swój cień, dziwaczny i olbrzymi z głową śpiczastą, głową potwora o dużych, odstających uszach.
I cień ten wbił się głównie w wrażliwą fantazyę Ludwiki. Raz jeden uchyliła drzwi tej kancelaryi, ogarnięta nagłym wielkim niepokojem, jaki szarpnął nią w pewne popołudnie listopadowe. Zdawało się jej, że boi się samej siebie, że zapomniała, kim jest i co robi o tej porze, siedząc tak w fotelu przy oknie. Było to już dawno — dawno — Tadzio był jeszcze malutki, w kołysce i Paraska nie miała komu opowiadać kazek. Ludwika przelękła się chłodem i pustką, jaką uczuła pod czaszką i dokoła siebie, pobiegła do pokoju męża i zaraz na progu oprzytomniała. Pokój był oświetlony, szwargot Szmula i rubaszny śmiech męża przywrócił jej równowagę. Ogarnęła wzrokiem wnętrze pokoju i jak na kliszy fotograficznej odbiły się na jej umyśle wszystkie najdrobniejsze szczegóły.
Zanim jeszcze mąż przemówił, ona czuła, że jest tu zbyteczną, że nie może wytłómaczyć temu człowiekowi w długich butach i ze słomą poczepianą na rękawach starej myśliwskiej kurtki swego nagłego lęku rozmarzonej neurasteniczki. Chciała się cofnąć, bo wobec Szmula, Terpiłowskiego, konopi w szklance i regestrów na biurku, nic powiedzieć nie śmiała. Lecz mąż odwrócił się ku niej zdziwiony tem nagłem wtargnięciem do swego sanctuarium i odejmując od ust fajkę, zapytał.
— Po co?
Wtedy ona spojrzała nie na niego, ale na jego cień, który czarny, potworny słał się po podłodze i łamiąc się, piął się po ścianie aż ku staremu sztychowi, i cieniowi jego odpowiedziała stłumionym głosem.
— Ja… myślałam… że tu są klucze od śpiżarni!
Cień żachnął się — wzruszył ramionami i natychmiast czarną szpiczastą głowę otoczył przeźroczysty popielaty cień dymu.
Ludwika cofnęła się i zamknęła drzwi.
Powróciła na swoje miejsce z wrażeniem napozór nieuchwytnem a mimo to dziwnie wyraźnem i upartem, które odtąd stale zjawiało się, ilekroć w tę szarą godzinę myśl o mężu wsuwała się do jej umysłu. Lecz jeszcze jedno wspomnienie ma w sobie ta kobieta i z chwilą nastania szarości świetlanej wydobywa ze swej pamięci jak wonną szaszetkę z pod stosu pożółkłych koronek. Raz jeden w swem życiu nie była samą o szarej godzinie. W kącie pokoju stoi fortepian, stary klekot, który zastała już w domu męża, długi jak trumna zakonnicy, okuty poczerniałymi bronzami.
Koło tego fortepianu stoją dwa oleandry. Dziś, spowite w cień i nie kwitnące, lecz wtedy (a było to w maju) osypane były całe pękami różowego kwiecia, od którego płynęła dziwnie odurzająca woń migdałów, wanilii i heliotropu…
Wówczas „szara godzina“ była bardzo błękitna i błękit ten niemal szafirem rozwleczonej krepy spowijał mgłą kwiaty. Ludwika siedziała na swym fotelu, a u fortepianu cokolwiek pochylony nad klawiaturą, siedział syn sąsiada — student uniwersytetu krakowskiego — przybyły do ojca na wakacye.
I ta sama szafirowa krepa, co owijała pęki różowego kwiecia, snuła się lazurowym cieniem po złotych włosach chłopaka. Zwrócony pół profilem do Ludwiki, zaledwie dostrzegalnie delikatny i biały — miał jasny garnitur szarawy i śnieżny kwiat jaśminu w butonierce. Obramowany gałęziami oleandrów, ginący w pół zmroku grał jakąś banalną fantazyę z którejś opery Verdiego, grał źle, lecz cicho, miękko i układnie.
I przez umysł zapatrzonej w niego Ludwiki, przesunęła się nagle zuchwała myśl, chęć, która ją samą przeraziła, jak świętokradzkie pragnienie, targające czystą gołębio mistyczną duszą zakonnicy.
Zapragnęła, aby ten ładny i delikatny chłopak wstał od fortepianu i z pod bramy gałęzi i różowego kwiecia, w błękit szarej godziny spowity, podszedł do niej, wziął jej głowę w swe białe, miękkie dłonie i — pocałował ją w same usta….
Zapragnęła tego całą duszą, sercem — zmysłami i zuchwałość tego pragnienia przeraziła ją tak, że siedziała cała drżąca, mnąc nerwowo w nagle rozpalonych rękach liliowe wstążki swej wiosennej sukni.
I nagle — z sąsiedniego pokoju wniesiono światło — lampę zapaloną jasno a dokoła niej już biegały czarne punkta ciem i nocnych motyli.
Student grać przestał, powstał i zbliżył się do stołu, na którym służący postawił lampę. Zaczął przeglądać jakieś tanie album, któregoś z rysowników i robić sceptyczne i sarkastyczne uwagi.
Czar prysł — różowe kwiecie oleandrów miało teraz przy świetle lampy wygląd kwiatów zrobionych z perkalu — błękit szarej godziny znikł płochliwie wygnany przez tryumfalne panowanie nafty — i on sam, ten „delikatny“ — wydał się teraz Ludwice barczystym, trochę trywialnym mężczyzną. Miał krawat źle zawiązany i z poza kołnierza marynarki widać było wąskie pasemko białe, sterczące śmiesznie i zakończone metalową sprzączką.
Ludwika przypomniała sobie, że do kolacyi należy kazać „dorobić“ naleśniki z konfiturami i należy wydać kucharzowi mąkę, masło, konfitury.
Wyszła więc z pokoju i zamykając drzwi za sobą, uczuła wrażenie, jakby uniknęła strasznego niebezpieczeństwa, lecz zarazem jakby ominęła ją jedyna sposobność w życiu doznania wielkiej, nieznanej rozkoszy. I odtąd co dzień już siedzi sama jedna w swym fotelu i słucha teraz kazek Paraski — słucha, nie słysząc, a u nóg jej leży szydełko i na szarości pledu czepia się porzucona „gwiazdka“ rozpoczętej roboty.
Tymczasem — nadchodzi szara godzina, z początku żółta, potem błękitna — wreszcie czarna jak wieko trumny…
Nadchodzi i mija.

Gabryela Zapolska.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.