Strona:Gabriela Zapolska - Szara godzina.djvu/4

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

pełna, niespokojna, bo księżycowa — targająca jej napozór uśpione nerwy.
Wysłanka jej już przyszła i wkrada się powoli przez szyby, które nabierają stalowych błysków. Szara godzina, jak wielki chart układny i cichy, wsuwa swe szare, długie, gałęziste cienie.
I ot, bez przyczyny, nagle wszystko zaczyna tonąć w rozmarzeniu, w półśnie smutnym, w którym majaczą zdala mary i słychać dźwięki (mary postaci nigdy niewidzianych, dźwięki rzadko słyszanych melodyj).
Z rąk Ludwiki, rąk cokolwiek spalonych i ciemnych, wysunęło się szydełko i upadło na ziemię.
Nie schyliła się po nie (jakkolwiek była to kobieta lubiąca porządek), gdyż ją ogarnęło owo półsenne ukołysanie bez myśli i woli.
Zatuliła się w fałdy szarego pledu i siedziała tak milcząco z głową w tył przechyloną, z oczyma przymkniętemi — cała szara od światła z okna płynącego, od fałd sukni popielatej, od włosów blond, jakby popiołem posypanych.
Była to jedna gamma szarej powszedniości, taniej a praktycznej tkaniny, włosów o barwie niezwykłej, źrenic szaro-zielonych, przeświecających pod długą blond rzęsą…