Strona:Gabriela Zapolska - Szara godzina.djvu/5

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

I tylko twarz żółciła się — wąska, wydłużona, podobna do tych twarzy, które się widzi na starych obrazach zczerniałych, zdobiących korytarze klasztorne.
I mimowoli Ludwika przybrała pozę tych świętych, odzianych w ciemne habity — zwróconych profilem do widza, z rękami opuszczonemi na kolana. Była w tej pozie melancholia istoty zrezygnowanej, godzącej się na wszystko, zapatrzonej w przeszłość z tym samym spokojem, z jakim spogląda w przeszłość dusza w swym smutku bezbarwna.
Tymczasem — w dziecinnym pokoju kazka Paraski rozwijała się coraz więcej wśród mroku nabierając fantastyczności niejasnej. Ludwika ze swego miejsca widziała niedokładnie grupę niańki z dziećmi i mogła rozróżnić biały fartuszek Jadzi i jasne, prawie konopiaste włosy Władzia. Najstarszy Tadzio widocznie siedział „z nogami“ na kuferku, obok Paraski. Dojrzeć go już było trudno.
Myśli Ludwiki zaczęły krążyć dokoła tych dzieci, zebranych jak małe stadko owiec i niewysłowiony smutek ścisnął serce kobiety. W ciągu tych lat dziesięciu, trzy razy była matką i nie zaznała ani rozkoszy, ani troski macierzyństwa.