Strona:Gabriela Zapolska - Szara godzina.djvu/11

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Wtedy ona spojrzała nie na niego, ale na jego cień, który czarny, potworny słał się po podłodze i łamiąc się, piął się po ścianie aż ku staremu sztychowi, i cieniowi jego odpowiedziała stłumionym głosem.
— Ja… myślałam… że tu są klucze od śpiżarni!
Cień żachnął się — wzruszył ramionami i natychmiast czarną szpiczastą głowę otoczył przeźroczysty popielaty cień dymu.
Ludwika cofnęła się i zamknęła drzwi.
Powróciła na swoje miejsce z wrażeniem napozór nieuchwytnem a mimo to dziwnie wyraźnem i upartem, które odtąd stale zjawiało się, ilekroć w tę szarą godzinę myśl o mężu wsuwała się do jej umysłu. Lecz jeszcze jedno wspomnienie ma w sobie ta kobieta i z chwilą nastania szarości świetlanej wydobywa ze swej pamięci jak wonną szaszetkę z pod stosu pożółkłych koronek. Raz jeden w swem życiu nie była samą o szarej godzinie. W kącie pokoju stoi fortepian, stary klekot, który zastała już w domu męża, długi jak trumna zakonnicy, okuty poczerniałymi bronzami.
Koło tego fortepianu stoją dwa oleandry. Dziś, spowite w cień i nie kwitnące, lecz wtedy