Strona:Gabriela Zapolska - Szara godzina.djvu/12

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

(a było to w maju) osypane były całe pękami różowego kwiecia, od którego płynęła dziwnie odurzająca woń migdałów, wanilii i heliotropu…
Wówczas „szara godzina“ była bardzo błękitna i błękit ten niemal szafirem rozwleczonej krepy spowijał mgłą kwiaty. Ludwika siedziała na swym fotelu, a u fortepianu cokolwiek pochylony nad klawiaturą, siedział syn sąsiada — student uniwersytetu krakowskiego — przybyły do ojca na wakacye.
I ta sama szafirowa krepa, co owijała pęki różowego kwiecia, snuła się lazurowym cieniem po złotych włosach chłopaka. Zwrócony pół profilem do Ludwiki, zaledwie dostrzegalnie delikatny i biały — miał jasny garnitur szarawy i śnieżny kwiat jaśminu w butonierce. Obramowany gałęziami oleandrów, ginący w pół zmroku grał jakąś banalną fantazyę z którejś opery Verdiego, grał źle, lecz cicho, miękko i układnie.
I przez umysł zapatrzonej w niego Ludwiki, przesunęła się nagle zuchwała myśl, chęć, która ją samą przeraziła, jak świętokradzkie pragnienie, targające czystą gołębio mistyczną duszą zakonnicy.
Zapragnęła, aby ten ładny i delikatny chłopak wstał od fortepianu i z pod bramy gałęzi