Strona:Gabriela Zapolska - Szara godzina.djvu/2

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

W drugim pokoju, przez uchylone drzwi, słychać monotonny głos niańki Paraski, która siedząc na kuferku, bosemi piętami takt wybija i dzieciom bajkę opowiada.
Bajka długa, równa, lśniąca fantazyą całych wieków, bo snuła się po chłopskich głowach setki lat, jak kądziel, którą na patyku ma Paraska za paskiem zatkniętą. Przędła ją, tę kądziel — przędła Paraska z uporem wołyńskiej chłopki, aż ściemniło się zupełnie, i ręce na kolana opuścić musiała.
Wtedy troje „paniczów“ jej do kolan przypadło, spiczastych kolan roboczego nierasowego zwierzęcia, i rozpoczął się monotonny deszcz słów, szeleszczący cicho, jednostajnie, jak klekot przesuwanych różańcowych paciorek.
Ludwika nie wsłuchuje się nawet w treść słów Paraski. Głos jej rozbity, cokolwiek ochrypły, kołysze ją od tylu lat o jednej i tej samej porze.
Zna te wszystkie kazki na pamięć. I wie już o odminach, perełystnikach, o królewiczu, co to był nie królewicz ale koń malutki…
W jej wyobraźni Warszawianki, która przed laty dziesięciu okrążała wraz z matką co niedziela — wodotrysk w Saskim ogrodzie, długo