Szalona (Kraszewski, 1948)/Tom II/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Szalona
Tom Tom II
Wydawca Spółdzielnia Wydawnicza „Kurier”
Data wyd. 1948
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Całe sąsiedztwo Zamiłowa wiedziało już o przyczynie, dla której Chorążyc przedłużał tak pobyt swój w Kijowie, jedna matka nic się nie domyślała. Z dobrą wiarą w to co do niej pisał, aby ociąganie się wytłumaczyć, powtarzała nieraz przed sąsiadkami jakie go tam różne trudności trzymały, a panie litościwe, spuszczały oczy i słuchały w milczeniu.
Biednej matki przeznaczeniem było zostać rażoną jak od pioruna wiadomością, do której wcale nie była przygotowaną.
Ewaryst, obawiając się żądać zbyt wiele pieniędzy z domu, aby na nadzwyczajne swe wydatki nie zwrócić uwagi i podejrzeń nie obudzić, pożyczał jakeśmy mówili u lichwiarzy i robił długi.
Zonia nawykłszy do zbytu i życia kosztownego, wcale się z pieniędzmi obchodzić nie umiała; fantazye jej, często krótkotrwałe, bywały bardzo drogie.
Głównym dostarczycielem pieniędzy Chorążycowi był niejaki Lejzor Cudnowski, często jeżdżący do Kijowa i chciwie wyzyskujący zręczność zarobkowania.
Nie mogło mu się to jednak pomieścić w głowie, dlaczego Chorążyc, tak zamożny, innego kredytu nie miał i wysokie opłacał procenta. Niepokoiło go to... Przyszedł na ostatek do fałszywego przekonania, że interesa Zamiłowskie źle stać musiały, że nieboszczyka zbyt szacowano wysoko i że kapitał jego pożyczony synowi mógł być w niebezpieczeństwie.
W dodatku pieniądze na jakąś spekulację były mu pilno potrzebne, począł się upominać natarczywie. Ewaryst oddać nie mógł, ofiarował procenta podnieść. Lejzor się przestraszył.
Gdy ani prośby, ani groźby, ani nalegania nie pomogły, postanowił udać się do Chorążyny.
Nic o tym nie mówiąc Ewarystowi, zmilczawszy ruszył do Zamiłowa. Człowiek był zapalczywy niezmiernie, a gdy szło o pieniądze, bez względu na nic w świecie.
Jednego dnia oznajmiono Chorążynie, że Lejzor Cudnowski, którego ona nie znała wcale, potrzebuje pilno mówić z nią w interesie. Zdziwiona staruszka wyszła spokojnie do sali jadalnej, w której Lejzor stał już niecierpliwiąc się nawet tą małą zwłoką jakiej doznał, czekając na nią.
Palił go już niepokój o swój kapitał.
— Jestem Lejzor Cudnowski — rzekł kłaniając się, tonem bardzo śmiałym i głośno. — Pani Chorążyna mnie nie zna, ale, ja panu Chorążycowi służyłem na jego żądanie, mam z nim rachunki znaczne, pieniędzy odebrać nie mogę, muszę się do jaśnie pani obrócić.
Chorążyna z podziwienia krzyknęła.
— Co? co? pieniędzy mój syn miał potrzebować, kiedy ile chce ma leżących w domu? Cóż to jest! szachrajstwo jakieś?
Lejzor się oburzył.
— Ja nie jestem żaden taki co szachruje — zawołał — zresztą co tu gadać długo, przecie mam weksle jego ręką podpisane...
— Ale to nie może być! — oburzyła się Chorążyna — weksle są chyba fałszowane. Mój syn nie potrzebował pożyczać.
Żyd na wyraz fałszowane rzucił się jak oparzony.
— Fałszowane! — krzyknął. — Co to znaczy fałszowane? Mnie w moim życiu nikt tego nie powiedział żebym ja co fałszował. Ja nie jestem fałszerz żaden...
Ręce mu drżały, gdy pugilares rozwiązywał i usta się już zamknąć nie mogły od gniewu.
— Pan Chorążyc potrzebuje dużo na swoją kochankę — mówił jąkając się — może nie chce, aby pani o tym wiedziała... Takie życie kosztuje wiele! Co za dziw, że tyle traci!
Chorążyna nie zrozumiała z początku.
— Co pleciesz, człowiecze? — zawołała.
— Tak! to ja fałszerz i plotę — ofuknął s!ę Lejzor, i do pieniędzy moich dojść nie mogę, i jeszcze będę musiał takie słowa znosić! Co to pani nie wie, że on jak mąż z żoną żyją z panną Raszkówną, siostrą tej co jest przy pani? Toż to widzi i wie cały świat.
Chorążyna zachwiała się, chwyciła za stół i z piersi jej wyrwał się krzyk tak bolesny, że Madzia i stara służąca wbiegły przestraszone w sam czas, aby jej nie dać upaść zemdlonej.
Lejzor przejrzał dopiero jaśniej, gdy zobaczył co się stało. Odprawiono go czekać do przedpokoju, nim Chorążyna przyjdzie do siebie.
Nie potrzebowała na to długiego czasu, niezmierna energia i siła charakteru dźwignęły ją natychmiast. Nie uroniwszy łzy, nie powiedziawszy słowa próżnego, przeżegnała się Chorążyna i kazała zawołać żyda do sali, Madzię i sługę odprawiając. Musiała tylko usiąść w krześle, bo nogi jej utrzymać nie mogły.
Lejzor wszedł znacznie ostygły i zmieszany.
— Jaśnie pani daruje, począł.
— Co się waćpanu należy? — zapytała Chorążyna, proszę o te weksle.
Żyd przystąpił do stolika i położył na nim papiery.
— Zaraz będziesz miał wypłacone — drżącym nieco głosem dodała Chorążyna. — Nie myśl waćpan, ażebyś mnie tą potwarzą swoją pierwszy o tem oznajmił, o czem ja wiedziałam dobrze. Syn mój nie ma sobie nic do wyrzucenia, ratował biedną krewną swą, a źli ludzie na niego wymyślili czernidło. Zabolało, żeś acan śmiał to przed mną powtórzyć.
— Jaśnie pani — począł Lejzor.
— Nie mamy z sobą nic do mówienia, dosyć — przerwała Chorążyna nakazująco — dosyć, ani słowa więcej.
Bierz waćpan pieniądze, a jeżeli potwarze rozgłaszać będziesz, wiedz, że znajdę środek, aby nie uszły bezkarnie.
Chciał Lejzor jeszcze raz mówić, nie dopuściła stara.
— Dość! — zawołała — nie chcę słyszeć nic więcej.
Kasa była przy Chorążynie, która zawołała Madzi, dając jej klucze. Cała suma Lejzerowi należna wynosiła do sześciu tysięcy rubli.
— Przynieś mi szkatułkę, zawołała do wylękłej i domyślającej się jakiejś katastrofy, wychowanki.
W oczach milczącego i nie śmiejącego się już odezwać Lejzora dobyła Chorążyna zwitek zawierający kilkadziesiąt tysięcy rubli, oddzieliła z nich co było potrzeba i wzgardliwym ruchem ręki rzuciła je na stół, biorąc weksel.
— Żegnam waćpana — rzekła pokazując na drzwi. Jeszcze raz próbował się odezwać, lecz powtórnie ręką wskazała mu wyjście... Dopiero, gdy ten świadek wyszedł, rozpłakała się biedna Chorążyna; ale Madzi nie powiedziała ani słowa, nie poskarżyła się, milczała uparcie.
Po południu kazała wszystko przygotować do podróży, nie tłómacząc się ani dokąd, ni po co ma jechać. Z suchymi oczyma, głosem poważnym dawała dyspozycje.
— Ty nie masz potrzeby jechać — rzekła do Madzi bladej i wystraszonej — pojedzie ze mną służąca. Spodziewam się powrócić wkrótce, nie chcę byś się drogą nadaremną męczyła.
Pocałowała ją w głowę i parę łez na nią pociekło. Nie domyślała się Chorążyna, że biedna wychowanka wiedziała wszystko i taiła przed nią.
— Paniusiu droga — cicho ośmieliła się odezwać Madzia — ja bym w drodze może na co się przydać mogła, albo na miejscu. Salomea nie zawsze zdrowa, często cierpi na ból głowy.
Chorążyna popatrzała na nią.
— Nie, moje dziecko, lepiej, żebyś w domu została. Wierz mi, nie pytaj!
Madzia, której żal było puszczać Chorążynę samą, do nóg jej się z płaczem rzuciła.
— Droga pani moja — rzekła, nie szczędź mnie anielskiem sercem swojem. Ja wiem wszystko... jam już z tą boleścią chodziła dawno... Pozwól mi odsługiwać sobie za zdradę niewdzięcznej tej...
Popłakały się tak obie. Wahała się Chorążyna czy ją ma zabrać z sobą, chcąc jej oszczędzić jeszcze wrażeń, lecz Madzia prawie się nie dała odpędzić.
Nazajutrz rano przybył ze mszą świętą powołany ks. Zatoka i znalazł staruszkę bladą, przygnębioną trochę, ale mężną i zrezygnowaną.
Po mszy zamknęła się z nim, chcąc mu zwierzyć s!ę ze swym nieszczęściem.
Po pierwszych słowach, nie dając się jej rozżalać, przyjaciel domu przerwał cicho. — Wiem ja już wszystko nie krwaw pani sobie serca; wiem, płaczę i modlę się... Bóg da, że duszę uratujecie...
Chorążyna potrząsała głową.
— Co pocznę, nie wiem jeszcze sama — rzekła. — Uda mi się wyrwać z rąk tej nieszczęśliwej czy nie? Mamże naprawiając zgorszenie, namawiać go do ożenienia się z kobietą, która nigdy z godnością niewiasty, matki domu dostojeństwa nosić nie potrafi? Wedle prawa i sumienia winienby iść do ołtarza... a jaka przyszłość?
Ks. Zatoka nic nie odpowiedział długo.
— Bóg natchnie — szepnął w końcu. — Lecz będziesz że pani mieć siły?
— Zaczerpnę je w miłości syna — rzekła z powagą Chorążyna. — Co później się ze mną stanie, Bóg jeden wie, lecz póki nie spełnię com obowiązana, dotrzymam siły wszystkie.
— Mój ojcze — dołożyła w końcu — nadzieja w Opatrzności, że syna uratuję. Nie będzie głuchym na głos matki, powróci mi do domu, ale, niestety, choć droższy mi będzie niż kiedy, nie ten to mój już dawny Ewarystek, który nigdy na sobie plamki nie miał... Zbrukali mi go źli ludzie, abyśmy pokorniejsi byli i cnotą się chlubić nie mogli.
Imię Pańskie niech będzie błogosławione, nawet gdy karze i smaga dzieci swoje.
Smutny to był wyjazd z domu, podróż męcząca, a przybycie do Kijowa nawet mężną Chorążynę tak ucisnęło, że Madzia musiała ją najprzód położyć w łóżko, gdyż trzęsła się jakby febry dostała.
Należało teraz obmyśleć środki, jakich miała użyć Chorążyna dla odzyskania syna. Nie była jeszcze pewną czy ma go wezwać do siebie, czy narażając się na nieuchronną i przykrą scenę z Zonią, o której zuchwalstwie wiedziała, wprost wnijść na górę w godzinie, gdy Ewaryst tam się znajdował.
Położywszy w łóżko biedną trzęsącą się staruszkę, Madzia z niepokojem, który jej usiedzieć nie dawał w pokoju, z głową rozpaloną znużeniem i płaczem, wybiegła przed bramę domu zajezdnego na Padole, w którym się zatrzymali.
Był to wieczór wiosenny i co żyło korzystało z niego. Tłumy snuły się po ulicach, na które osowiałemi z bólu oczyma patrzała.
Nagle wzdrygnęła się i w pierwszej chwili chciała rzucić się nazad do bramy, gdy tuż o krok od niej stanęła Zonia, w ładnem bardzo ubraniu wiosennym, w kapelusiku pół męskim, który nosiła zawsze, z twarzą czerstwą i świeżą, z wesołymi oczyma i poznając siostrę, krzyknęła.
Madzi myśl przez głowę przebiegła, że może los szczęśliwy nadarzył to spotkanie, ażeby Chorążynie oszczędzić strapienia.
Pozostała więc, ostrem wejrzeniem mierząc Zonię. Ta przyszła ku niej niezmieszana wcale i położyła jej rękę na ramieniu.
— Madzia? a ty co tu robisz?
— Ja? — odpowiedziało dziewczę z oburzeniem w głosie — ja bym powinna cię pytać, niewdzięczna i niedobra Zoniu, co ty robisz? Coś zrobiła?
— Ja! — odparła Zonia, dumnie wykrzywiając usta, powiem ci co robię: kochamy się z Ewarystem, a żyjemy z nim jak mąż z żoną.
Jeśli myślisz, że przebywając tu, czy ty, czy ktokolwiek inny zerwiecie to małżeństwo serca i dusz, to się mylicie. Ewaryst nie da się oderwać ode mnie, a ja go nie puszczę...
— Takżeś już wstyd wszelki straciła! — krzyknęła Madzia!
— Wstyd? Nie rozumiem czego się mam wstydzić — zawołała Zonia. — Wstydem byłoby oddać się nie kochając, ale my się kochamy!
Madzia zakryła oczy, Zoni się źrenice zaiskrzyły.
— O, ja wiem — ciągnęła dalej szydersko — ty byś chciała nas rozłączyć, bo ty sama się w nim kochasz, a pokorna, cnotliwa, pobożna wychowanka Chorążynej, spodziewasz się imienia małżonki. Wybijże to sobie z głowy.
Nie ma słów na odpowiedź Madzia, tylko wykrzyk zgrozy.
— Ja dawno znam, czuję tę twoją miłość dla niego — dodała Zonia — cóż z tego. On cię nie kochał i nie kocha! Poszukaj sobie innego...
— Zoniu, ty tracisz zmysły — przerwała wreszcie Madzia. — Bogiem się świadczę, nie myślałam, ani marzyłam o takim związku, nigdym się go nie czuła godną. Zlituj się nade mną, ja zniosę wszystko, ale nad matką nieszczęśliwą.
— A? czy i ta przyjechała! — zapytała żywo Zonia — aby mi zrobić scenę!
Madzia zamilkła.
— Bardzo dobrze — dokończyła Zonia — nie będę jej unikała, i owszem! Czekam! Staniemy z sobą oko w oko. Bądź pewna, że nie ucieknę, że się nie wstydzę, że nie uczynię nic, aby się pozbawić tak dramatycznego epizodu w życiu moim.
Madzia osłupiała.
— Zaklinam cię — zawołała odciągając ją na stronę — oszczędź tej biednej pani mojej chwilę okropną, której może nie przeżyje. Oznajmij Ewarystowi, skryj się, któż wie? może Chorążyna da się przebłagać i ja nie wiem! On się może ożenić z tobą.
Zonia słuchała z ciekawością na przemian gniewną i szyderską.
— Ja nie myślę ani przebłagiwać, bo się czuję niewinną, ani się kryć, ani upokarzać, ani prosić. Co do ożenienia, kwestya czy ja bym mu się poddała!
Wyście ludzie z innego świata, ja jestem poganka i swobodne dziecko natury...
Zatrzymała się nieco i zapytała żywo.
— Więc jest Chorążyna? mów!
Madzia głową dała znak potwierdzający.
— Więc bardzo dobrze, raz się to wyjaśni i rozwiąże. Nie cierpię ukrywania się i tajemnic, to niegodne człowieka, co się szanuje.
Zawróciła się, uśmiechnęła wzgardliwie, patrząc na przerażoną siostrę i nie żegnając ją odeszła prędkim krokiem.
Patrząc na nią łatwo rozpoznać było, że zamyśliła się głęboko; potrącali ją przechodnie, zaczepiała się o otwarte drzwi sklepów, szła krokiem nierównym. Prędki ten pochód ustał nagle pod naciskiem myśli nowej, zwolniła chodu, poczęła się oglądać jakby szukała kogoś. Nastręczył się jej zdala idący Komnacki, który chciał ją pominąć niepostrzeżony, ale skinęła nań, aby się zbliżył i czekała...
— Mój Ewaryst się nudzi i tęskni za panem — odezwała się łagodnie — przyjdźże pan kiedy do nas, a jeżeli ja nie jestem w łaskach, to do niego. Na przykład jutro rano. Mam pewne dowody, dla których życzyłabym sobie bytności pańskiej i bardzo o nią proszę. Nie dla siebie — dodała — ale dla Ewarysta. Przyjdźże pan, bądź łaskaw.
Nie mógł się oprzeć żądaniu pan Euzebiusz, skłonił się i zamruczał, że służyć będzie.
Zonia szła dalej powolnym krokiem ciągle i, zamiast obrać najprostszą drogę do domu, wybierała widocznie ulice, na których najwięcej osób spotkać się spodziewała.
Zobaczyła Zoriana, do którego teraz rzadko raczyła słowo przemówić, i ten nie śmiał się nawet zbliżyć do niej, dała mu znak, aby przyszedł.
— Cóż to pan tak z wielkiej miłości dla mnie przeszedłeś do nienawiści, czy co? — poczęła.
— Ja! a toż skąd wniosek? — odparł Zorian zdziwiony.
— Przecież mógłbyś się kiedy pokazać u nas — odezwała się. — Wiem to, że z Ewarystem nie macie stosunków i nie lubicie się, ale ja nie jestem obowiązana koniecznie podzielać jego fantazji. Ja potrzebuję ludzi i towarzystwa, możesz czasem przyjść do mnie.
— A! Zoniu! — pochwycił w uniesieniu młodzieńczym zapalczywy Zorian, który wzdychał do przywrócenia dawnych stosunków. — Zoniu! pozwól mi się tym dawnym imieniem nazywać! Gdybyś znała serce moje i gorącość tej pogardzonej miłości, dawno byś się trochę ulitowała nade mną.
— O miłości nie ma mowy — przerwała Zonia — był czas, żem cię lubiła i myślała, że kochać będę, ale nie wiedziałam, że przeszedłeś na wiarę turecką i że po kilka naraz sułtanek uszczęśliwiasz. Ja zaś z nikim serca podzielać nie umiem, zbyt jestem dumna.
— To były potwarze! — zaklął się uderzając w piersi Zorian.
— Daj pokój! to była natura twoja, z którą ja walczyć nie myślę; to należy do przeszłości.
— Dlatego przyjść na gawędę do mnie możesz. Wiesz co? jutro, na górę do mnie wprost, dobrze?
— Królowo! aniele! — krzyknął zachwycony Zorian. — Pójdę, gdzie rozkażesz, w ogień, w wodę!
Uśmiechnęła się z politowaniem.
— Na takie próby tak ładnego chłopaka narażać nie myślę — rzekła. — Kijowskie czarownicze by mnie zabiły... Do widzenia, jutro rano...
Pożegnała co prędzej Zoriana, widząc nadchodzącego w dali pana Henryka d‘Estompelles. Z tym była poufałej i lepiej niż z innymi, a Francuz miał wielkie nadzieje.
Zręcznie przesunęła się ku niemu na drugą stronę ulicy i już z dala zaczęła się uśmiechać. Henryk, któremu się rzadko trafiało to szczęście spotkania jej samej, biegł naprzeciw niecierpliwy. Znak dany mu upoważniał do towarzyszenia i rozmowy.
— A! pani, co za dzień dla mnie! — zawołał — pozwolisz mi zająć miejsce u swojego boku.
— A nawet z wielką przyjemnością, bo mam kilka słów, które mu chciałam powiedzieć, licząc go za przyjaciela.
— Przyjaciela! — westchnął Henryk — wielbiciela! czciciela!
— Wszyscy Francuzi przesadzają, wiesz pan dlaczego? — odezwała się Zonia. — Oto dlatego, że prawdziwego uczucia im braknie. Kochacie głowami i zmysłami nie sercem, dlatego zmagacie się na czułości, nie wiedząc miary ich i wagi.
— To niesprawiedliwość, przynajmniej co się mnie tyczy — gorąco odparł Henryk. — Ja panią kocham sercem, głową, zmysłami i wszystkim władzami jakie mam...
— No — ale ja w ulicy oświadczeń słuchać nie mogę — odparła Zonia — odłóżmy je na później. Jeżeli wśród tych władz znajduje się możność dawania dowodów przyjaźni...
— Pani wątpisz?
— Pytam tylko.
— Ofiaruję życie jeśli trzeba — zawołał Francuz.
— Przesada — przerwała Zonia — żądam małej przysługi.
D‘Estompelles zadrżał z radości, dawało mu to nadzieję.
— Słuchaj pan — poczęła Zonia, prowadząc go z sobą w uliczkę pustą, co jeszcze bardziej rozradowało Francuza. — Słuchaj pan. Rodzina Ewarysta i moja zjechała się tu, aby nas rozerwać.
Francuzowi oczy z radości błysnęły.
— Wiem, co sobie myślisz — przerwała głowę potrząsając — sądzisz, że gdy nas rozpędzą, ja na ówczas na pociechę podam panu rękę. Ale, nie! Mam w sercu Ewarysta, a teraz gdy mi grożą, że go odbiorą, kocham go jak tygrysica.
P. Henryk spuścił głowę.
— Mówiłam panu — dodała zimno — gdy przestanę kochać, możesz mieć nadzieję, inaczej nie! Pan mi powinieneś usłużyć teraz, choćby mu ta służba nie smakowała.
Znacznie chłodniej Francuz wtrącił:
— O cóż to chodzi?
— Powiem panu zaraz — rozkazująco głosiła Zonia, z góry patrząc na niego. — Jutro rano, choćby nawet przed dziesiątą, będziesz się pan przechadzał nieopodal od naszego domu, mając na oku drogę od Padołu. Ma nią przybyć Chorążyna, matka Ewarysta, potrzeba, abyś mi dał znać nim nadjedzie, lub nadejdzie...
Potem przyjdziesz pan do mnie, siądziesz w salonie i nie opuścisz go dopóki ja nie pozwolę. Rozumiesz pan?
— Doskonale i zastosuję się do rozkazów literalnie — rzekł Francuz grzecznie. — Szczególniej mi się podoba siedzenie w salonie.
Zonia, która z roztargnieniem go słuchała, podała mu rękę i zakończyła. — A teraz idź pan swoją drogą, ja muszę jeszcze do Heliodory...
Wymknęła mu się i znikła. Pani Majstrukowa zajmowała teraz dom drewniany własny, to jest męża swojego, który dosyć będąc zazdrosny, gości nie lubił, a nawet żeńskie towarzystwo Zoni miał w podejrzeniu.
— Kobiety między sobą — mawiał — to jak farmazony, zawsze mają pełno sekretów i jedne drugim do wszystkiego złego dopomagają...
Dla spokoju domowego pani Heliodora wyrzekła się dawnych znajomości, choć za niemi czasem wzdychała. Postarzawszy nieco, lubiąc wygodne życie, które teraz miała, szanowała je i całe dni spędzała na sofce z cygaretką i książką. Zonia bywała u niej czasem, gdy mąż nie znajdował się w domu, a niekiedy na chwilę wpadła do niej. Z dawnej przyjaźni pozostało im dość miłe wspomnienie. Heliodora mogła przed towarzyszką swobodnych dni wydobywać ich wspomnienia.
Zonia wpadła do niej w godzinie, gdy i Radca Majstruk był w domu, który szczególny miał wstręt do młodych pięknych elegantek. Tolerował jedną Zonię, znajdując, że była szelma jak ogień sprytna. Brała go szturmem.
Spotkawszy we drzwiach zawołała, podając rękę.
— Nie pytam, czy pani w domu, bo Radca jesteś tak zazdrosny, że jej głowy na ulicę nie dasz wychylić.
— Ja?
— A tak! Wszak mogę na chwilkę?
— Proszę bardzo! — zawołał, drzwi otwierając Radca i wprowadzając Zonię. — Zostaniecie u nas na herbacie.
— Nie mogę, mam dwa słowa do Heliodory, w moim interesie — rzekła Zonia — i lecę do domu bo mi pilno.
— Oho! pilno! — uśmiechnął się Radca — to już interes serdeczny i niebezpieczny.
— Nie tak jak się wam zdaje — odpaliła Zonia — moje serdeczne interesa kończą się na jednym!
To mówiąc weszła do przyjaciółki, wymijając Radcę, który pozostał w salonie.
— Wiesz — poczęła wprost wchodząc i nie witając się. — Wielką wojnę mi wydaje familia. Matka Ewarysta, kobieta surowa i nieubłagana, zjechała z moją siostrą. Myślą niezawodnie obledz tego biedaka, mnie skonfudować i nas rozerwać. Ale — ja się też bronić będę.
Heliodora porwała się przestraszona.
— Cóż ty zrobisz?
— To już zostaw mnie — odparła Zonia. Mam cię tylko prosić o jedno, wyrób mi to u tego tyrana twojego (wiedziała, że słuchał pode drzwiami), aby ci pozwolił jutro przyjść do mnie rano i posiedzieć. Przy obcych nie będą śmieli robić mi historii.
— No — to cóż? zawołała Heliodora — albo my tam u ciebie możemy siedzieć załogą ciągle?
— Ja to wiem — przerwała Zonia — ale będę miała czas Ewarysta do oporu przygotować... choć na wstępie pomieszam im szyki.
Gdy to mówiła, zaciskała usta i, jak koń arabski przed bitwą, rzucała ognistym wzrokiem dokoła. Nie tyle obawy było w niej widać, co zapału.
Heliodora namyślała się, nie bardzo może chciała się mieszać w cudzą sprawę. Zonia ją uściskała.
— Przyjdź, proszę cię, daj mi ten dowód przyjaźni. Radca nie będzie przeciwny.
Gruby głos podsłuchującego pode drzwiami, na pół ze śmiechem, powtórzył za nią.
— Radca nie będzie przeciwny, jeżeli idzie o to, aby arystokratom figla wypłatać...
— O to idzie — dodała Zonia.
Heliodora nie mogła się już opierać — przyobiecała.
Nie tracąc więcej czasu pocałowała ją w czoło Zonia, zawinęła się do wyjścia i we drzwiach podawszy rękę gospodarzowi, wybiegła tym razem już wprost pośpieszając do domu.
Ewaryst, którego długa jej przechadzka samotna niepokoiła, zobaczywszy ją przesuwającą się pod oknem, wybiegł na spotkanie. Od dawna Zonia nie witała go z taką czułością, z takiemi oznakami przywiązania jak teraz, zarzuciła mu rękę na ramię i tak prowadziła na górę.
Stęskniłam się za tobą! — zawołała.
— A gdzież bawiłaś tak długo?
— Na przechadzce najprzód, potem u Heliodory. Ta mnie zatrzymała. Jestem dziś jakaś rozmarzona, smutna, niespokojna i potrzebuję ciebie mieć przy sobie.
Weszli tak razem na górę. Zonia zrzuciła z siebie ubranie spacerowe i padła na krzesło, wskazując miejsce obok Ewarystowi, któremu w oczy patrzała.
Nie chciała mu powiedzieć nic, a nie mogła się powstrzymać od niepokojącego wyrazu w głosie i twarzy. Obie ręce wyciągnęła ku niemu.
— Tyś mój! prawda, żeś ty mój! — odezwała się namiętnie — że mi ciebie nikt odebrać nie potrafi?
Pytanie to zdziwiło bardzo Chorążyca. Ciągły niepokój, który go trapił, budził się za lada słówkiem.
— Moja Zoniu — przerwał zbliżając się ku niej — skądże to pytanie? czy wiesz co? Czy się obawiasz czego?
— Ja? niczego w świecie się nie lękam oprócz jednego ciebie — odparła Zonia smutnie. — Wiem, że póki będę miała twe serce, mogę polegać na niem, ale mamże ja to serce twoje? nie ostygłoż ono w piersi? Nie znużyła cię ta dziwaczna, niecierpliwa, śmieszna Zonia? nie zamęczyła cię swem kochaniem? Mów!
— Potrzebujesz słów! — rzekł z westchnieniem Ewaryst. — Cóż znaczy słowo, gdy wiesz z życia naszego o tych ofiarach, które ci niosę chętnie, a które są wielkie. Zoniu! ja dla ciebie kłamię, oszukuję matkę, dręczę się w sumieniu, a ty chcesz, abym ci powiedział, że cię kocham!
Rzuciła mu się na szyję nic nie mówiąc i tak na niej zawisła zadumana, rękę Ewarysta przyciskając do ust gorących.
— O! nikt cię tak jak ja kochać nie będzie! — zamruczała. —
Prawda, nie przyniosłam ci dziewiczego, ale uwiędłe, biedne serce, co nie rozkwitłszy zaschło...
Ale ja tamtego nie kochałam, on mnie tylko uczynił spragnioną miłości, którą całą, pierwszą wylałam na ciebie, Ani ty, ani ja już tak drugi raz w życiu kochać nie będziemy. Jeden kwiat taki rozwija się na tej suchej, kolczystej łodydze nędznego żywota...
Ciebie nikt tak kochać nie będzie, i ja nie będę tak nigdy kochaną. Jestem dumna tą miłością, bo ty wierzysz w piekło i nie wahałeś się dla mnie stanąć nad urwiskiem, w którem ono gore...
A! czemu w takiej miłości nie można dotrwać do końca...
Ewaryst chciał jej przerwać, nie dała mu się odezwać, usta zatykając ręką.
— Mam straszne jakieś przeczucia — ciągnęła dalej — sama nie wiem co mi jest. Zdaje mi się, jakby mi ciebie odebrać chciano!
Spojrzała na niego, Ewaryst pobladł strasznie.
— Ty dziś masz te przeczucia — odezwał się — ja z niemi ciągle żyję, ja się budzę po nocach, słyszę we śnie głos matki, postać jej widzę przed sobą ciągle! Każdy jej list przeraża mnie, nie śmiem, rozłamać pieczątki.
Nie pojmuję nawet, że dotąd ktoś mnie nie oskarżył...
Przyznam ci się, że wolałabym już może przetrwać straszną godzinę, którą przeczuwam nieustanie.
— A! nie wywołuj jej — przerwała Zonia. — Jestżeś pewnym, że będziesz miał siłę nie zaprzeć się mnie... zobaczywszy łzy matki?
Ewaryst głowę zwiesił.
— Dosyć tego — rzekł głosem złamanym — nie mówmy o tem.
— Owszem, zbrójmy się na tę chwilę, myślmy o niej — zawołała Zonia — ja stanę mężnie, nieulękniona, choć stokroć więcej w ich oczach winna, w moich nawet, ale ty? ty?
— Ja? — odezwał się Chorążyc. — Nauczyłaś mnie być prawdomównym. Zoniu powiem ci więc, ja nie wiem co pocznę.
— I nie wiesz na czym skończysz! — szepnęła głosem łagodnym kobieta... Tak! masz słuszność, lepiej nie mówmy o tym... nie myślmy... kochajmy się i korzystajmy z chwili każdej, bo wszystkie policzone...
Na oczach Zoni nigdy Ewaryst prawie łzy nie widział, zdziczała biedna płakała zawsze wewnątrz, pożerając łzy swoje; teraz z rzęs toczyły się dwie krople srebrne i zbiegły po policzkach. Ewaryst całował ją w czoło, długo milczeli oboje. Nagle Zonia podniosła się, twarz rozjaśniając, plaskając w dłonie, wołając na sługi i ciągnąc za sobą Ewarysta do zastawionego stołu...
— Śliczny wieczór wiosenny! — wołała — wypijemy herbatę, potem siądziemy w oknie razem i będziemy oddychać jego powietrzem, szeptać, marzyć... aż do dnia!
Ja dziś jestem ciebie spragniona, głodna, nie wypuszczę cię na chwilę!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.