Syn marnotrawny (Kraszewski, 1878)/Tom II/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Syn marnotrawny
Tom II
Podtytuł Opowiadanie z końca XVIII wieku
Wydawca Redakcya Biblioteki Warszawskiéj
Data wyd. 1878
Druk Drukarnia Józefa Bergera
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II.

Pani starościna siedziała przed wielkiém zwierciadłem, była godzina ranna jeszcze; zwiędła twarz staréj zalotnicy właśnie się na wystąpienie w świat przygotowywała. Dwie służebne zajęte były podawaniem rozmaitych kosmetyków, porcelanowych puszek z bielidłem, różem i smarowaniami. Począwszy od oczów, brwi, do ust i podbródka, wszystko potrzebowało restauracyi umiejętnéj. Resztki piękności należało sztuczną podnieść młodością. Pani starościna oczy miała pilno zwrócone na zwierciadło, a własne jéj ręce pracowały nad malaturą, z któréj nie była kontenta, bo się rzucała i krzywiła, gniewając na sługi.
Naprzeciw niéj na berżerce siedziała córka, w rannym jeszcze stroju, spoglądając na matkę z rodzajem politowania. Ona nie potrzebowała jeszcze tych starań aby być piękną, dosyć jéj było lekkiego obłoczku bielidła, niedostrzeżonego pyłku rumieńca, jeśli naturalnego zabrakło po znużeniu życiem pracowitém. Mówiły z sobą po francuzku, aby służące zajęte około starszéj pani, nie zrozumiały rozmowy.
— Stary jest od kilku dni nie swój — mówiła wojewodzina — trochę chory, nogi mu brzękną, ale toby nie było nic; ma jakieś zmartwienie: ja go znam, kryje się z czemś przedemną. Napróżnom mu dała rękę do całowania, co zawsze skutkuje; poślinił, zamrugał, ale się nie przyznał do niczego.
— Ja ci powiadam, to sprawa Filipa tego. On ma za domem konszachty, on mu przynosi jakieś wiadomości o synu; tego trutnia wypędzić potrzeba, bo on nigdy szczerze nam nie będzie życzliwym.
— O! na to wieleby potrzeba — odparła wojewodzina. — Probowałam razy kilka, mówiłam o pensyi, o nadaniu gruntu, o dożywociu. Wojewoda swoje a swoje: „chyba chcecie śmierci mojéj.”
— O! śmierci! to się tak gada! — żywo przerwała starościna. Będzie dwa dni stękał a trzeciego zapomni. Proszę cię, i mnie się zdawało gdy moja Barciszewska szła za mąż, że ja się bez niéj nieobejdę.
— Ale to niedołężny starzec — odparła wojewodzina — zupełnie zdziecinniał.
— Dla tego właśnie i słuchać go nie potrzeba, i nie dawać mu swoim fantazyom dogadzać. Poprostu, innego przyjąć a tego won!
Wojewodzina zamilkła, bawiła się pierścionkiem zdjętym z palca, zamyślona. Po przestanku cicho szepnęła:
— Nie chciałabym, przyznam się mamie, przyprowadzać tego niepoczciwego Filipa do ostateczności: może się wypaplać!
Starościna ruszyła ramionami.
— Któż mu uwierzy! Ze starym należy postępować energicznie.
Wojewodzina zadumała się.
Szło daléj nadzwyczaj powolnie ubieranie staréj lalki, która koniecznie jeszcze piękną być chciała, i w zwierciadle przyglądała się sobie ze stron wszystkich, niekiedy półuśmiechem witając wspomnienia dawne.
— Do kogo się mama tak dziś stroi? — spytała ironicznie córka.
— To moja tajemnica — rzekła stara kokietka. Może téż i ja jeszcze potrafię schwytać drugiego takiego tłustego szczupaka. Kto wié?
— Tylko niechże sobie mama wybierze mniéj zgryźliwego, podejrzliwego, a najlepiéj takiego, któryby już się z krzesła nie ruszał.
Uśmiechały się obie.
— Zobaczysz! wybór mój będzie rozumny!
Zapukano do drzwi, jedna ze sług wyjrzała, i wojewodzinie podała bilecik, która przeczytawszy go, zmarszczyła się i matce podała. Starościna rzuciła nań okiem i zamruczała:
Il a la vie dure!
Spojrzały na siebie, wojewodzina poczęła żywo:
— Ale to niepodobieństwo aby wyżył. Mówiono mi na pewno, że doktor Becker wcale nie ręczył za uzdrowienie. Płuca być mają przebite, krwi stracił wiele.
— Ja ci powiadam — przerwała starościna — że tacy ludzie co są drugim ciężarem, żyją najdłużéj. Ja za nic nie ręczę, gotów wyzdrowieć.
— Nie, to nie może być! — zaczęła z wielkiém poruszeniem mówić wojewodzina. — Pierwszych dni zaręczali wszyscy, qui il etait agonisant.
— Ja temu nie wierzyłam — odparła starościna. Przyznam ci się téż, iż za bardzo niebezpiecznego nie uważam go teraz. Między nim a ojcem rozbrat jest wieczny...
— Ale póki on żyje, ja konać będę — zawołała wojewodzina, na którą cisnęła wejrzenie matka. Ten człowiek, ten człowiek, dopóki on chodzi po ziemi...
— Kochana Dosiu — odezwała się cicho starościna — tyś temu wiele winna.
Wojewodzina miała łzy gniewu w oczach, bilet, który trzymała w ręku zdarła w drobne kawałki. Wśród milczenia chwilowego drugi raz dało się słyszeć do drzwi pukanie, i drugi bilet podano pani wojewodzinie, ale ten był dłuższy i niespokojna poszła z nim do okna, a oczy troskliwéj matki za nią.
Usiłowała widocznie odgadnąć treść téj korrespondencyi, po twarzy córki, która płonęła żywym rumieńcem i bladła... Oczy z pośpiechem przebiegały papier na trzy strony zapisany.
— Cóż za lawina listów dzisiaj! — odezwała się matka, chcąc wywołać tłómaczenie.
Ale czytająca tak była niezmiernie zajęta listem, że nie słyszała głosu matki. Po długiém obracaniu na wszystkie strony, wcisnęła go do kieszeni.
— Cała historya znowu! — zawołała poruszona — ale niéma w tém nic złego... Piękny ów rycerz karczemny, uwiódł sam jakąś dziewczynę, która za nim aż tu wczoraj przyleciała. Scena patetyczna przy łóżku chorego, którego stan się, chwała Bogu, pogorszył znacznie.
— Trzeba żeby kasztelan dziś wieczór, pięknie tę historyjkę ubrawszy, staremu opowiedział; nigdy takich środków zaniedbywać nie potrzeba: nowe uwiedzenie, karczemna zwada, niech zna tego kochanego swojego pierworodnego...
Wojewodzina stała zamyślona.
— Zapewne — odezwała się — a jednak gdy stary jest chory, nie dobrze jest go gryźć i dobijać; mama wié, że na wypadek katastrofy, nasze interesa nie są poregulowane. Doktor powiada że ta pedogra może pójść do góry...
— Ale, moja droga, to téż interesów tak zwlekać i ciągnąć się niegodzi. Czegóż się ociągać? niech sobie ludzie plotą co chcą!
Pedogra może uderzyć bez żadnéj widoméj przyczyny...
— Mówiłam już kilka razy — szepnęła córka — ale żeby doprowadzić do końca, trzebaby z mojéj strony takich ofiar, takich obrzydliwych przymilań, do których ja w téj chwili, doprawdy, nie czuję się zdolną.
Mówiąc to wojewodzina wstrzęsła się cała i plunęła, potém zwróciła ku oknie i zapatrzyła w nie.
— Daliborski jest bardzo zacny człek — dodała zimno starościna — a potém, zdaje mu się że trochę we własnéj sprawie działa. Umiałaś go doskonale usposobić.
Wojewodzina z pogardliwą minką odparła:
— A! mam go już dosyć tego Daliborskiego; prawda, że do czasu go oszczędzać potrzeba, ale tak jest złego tonu, tak trywialny...
— Przecież, kochana Dosiu, i ten był dawniéj w łaskach: tylko się nie gniewaj!
Dwie kobiéty zmierzyły się wzrokiem, wcale nie właściwym matce i córce.
— A jeżeli mama téż ma prawo, wymawiać mi, chwilowe fantazye moje. Któż ich nie miał?
Starościna uśmiechnęła się ironicznie.
— Tak i nawet ja, ale byłam szczęśliwsza.
— Może zręczniejsza — dodała córka.
— Dosiu — krzyknęła matka głosem zmienionym.
— Mamo! — odpowiedziała córka, któréj twarz zaogniła się gniewem.
Usłyszawszy to, służące, widać przywykłe już do podobnych wybuchów pomiędzy starościną a wojewodziną, zwinęły się i pouciekały. Zostały sam na sam z sobą matka z wyrazem szyderstwa na twarzy, córka rozgniewana i czująca się panią w domu. Chwilę milczenie trwało: obu im głosu zabrakło.
— Bardzo mamę proszę — odezwała się z dumą i tonem niemal nakazującym wojewodzina — ażebym więcéj w moim domu nie potrzebowała znosić takich scen!
Starościna odwróciła się do niéj, wstrzymując widocznie gniew, którym wrzała, zaciskując usta i prostując się.
— Jesteś niewdzięczną! — zawołała głosem stłumionym — wyrodném dzieckiem! Gdybym cię nie ratowała, gdybym ja tego małżeństwa nie skleiła, pomyśl coby było! wszystkoś mnie winna. Ratowałam cię od sromu i ty! jakaś!
— Niémamy sobie nic do wymówienia — ze złością syknęła córka — szłam za przykładem mamy dobrodziejki!
Rozśmiała się szatańsko.
— Mama mnie zmusza abym to wypowiedziała... mama...
Nic nie mówiąc już, z załamanemi rękami starościna padła na krzesło.
— Proszę ze mną nie grać żadnych komedyi — dodała zimno córka — to na mnie efektu nie robi żadnego: nadto się znamy.
Postała chwilkę u progu i trzaskając drzwiami, wybiegła.
Starościna pozostała chwilę w krześle, westchnęła, podniosła się, popatrzała w lustro, poprawiła coś we włosach, i niecierpliwie zadzwoniła na sługę.
Garderobiane, które zapewne czekać musiały zawołania, nadbiegły natychmiast, dokończyć toaletę pani. Wdziewano właśnie robron i suknią, gdy wojewodzina zjawiła się w progu...
— Mamo — odezwała się mocno poruszona — wojewoda Mokronoski domaga się gwałtem widzieć ze starym. Głowę tracę co począć. Jestem najpewniejsza że nie bez myśli przybył, czuję że będzie mówił za tym gałganem, że starego zaniepokoi, poruszy. Jestto jego najlepszy przyjaciel... Co ja pocznę?
Matka, pomimo świeżo przebytéj sceny, choć w niéj jeszcze wrzało, odezwała się chłodno:
— Odprawić go!
— Niepodobna! Całe miasto mówić o tém będzie.
— To razem z nim idź do męża i bądź świadkiem rozmowy.
— Chce się widzieć sam na sam.
— Rób co chcesz! — syknęła starościna — mojego rozumu nie potrzebujesz, a rad moich i uwag nie przyjmujesz. Nie chcę się mieszać do niczego.
— Ale, mamo, tu idzie o nas obie! — drżącym głosem dodała młoda.
— Nic innego poradzić ci nieumiem — odezwała się starościna gwałtownie — albo go nie puszczać, lub być przy rozmowie...
Gdy tu trwała jeszcze narada co do wojewody Mokronoskiego, on tymczasem, nie bardzo słuchając służby, napół gwałtem poszedł do pokoju gospodarza i już siedział przy nim.
Byli przyjaciołmi młodości.
Słowo o Mokronoskim. W czasie tym, w którym dwór i społeczeństwo nasze ulegało tak wielkiemu wpływowi Francyi, wojewoda był jednym z tych, co francuzki ton, obyczaj, dowcip, najlepiéj w kraju rozpowszechnili. Część życia spędziwszy za granicą, w służbie francuzkiéj, przyjaciel od serca hetmana starego Branickiego, był późniéj jego prawą ręką i długi czas domownikiem. Gdy Czartoryscy, chcąc sobie pozyskać Branickiego, wydali za starca piękną Poniatowską, sądząc że ona nad nim młodością swą, wdziękiem i rozumem zapanuje, stała się rzecz wcale niespodziewana: hetman ujęty zrazu przez żonę, wkrótce ostygł dla niéj, i nie zmienił ani polityki, ani przekonań. Żona nie potrafiła zapobiedz rozbratowi między familią Czartoryskich i Poniatowskimi. Położenie jéj w Białymstoku, przy całém poszanowaniu, jakie dla niéj miał stary mąż, stało się nieznośnem; kobiéta dumna, odosobniona, opuszczona, znalazła w przyjacielu hetmana Mokronoskim, doradzcę, pośrednika, sługę i... wielbiciela. Mąż patrzał zupełnie obojętném okiem na te stosunki, które trwały do jego zgonu, a po śmierci Mokronoski wziął ślub potajemnie z panią Krakowską.
Siostra królewska oddała mu dawno serce, późniéj rękę, ale tytułu pani Krakowskiéj poświęcić dlań nie chciała. Mokronoski był, o tém wiedzieli wszyscy, morganatycznym mężem siostry króla, miał wielkie znaczenie i zasługiwał na nie rozumem, taktem, wykształceniem, charakterem.
W tych latach trzymał się on dosyć zdala od dworu i polityki, do któréj pani Krakowska mieszała się chętnie, razem z bratem prymasem i całą rodziną, popierając stosunki ścisłe z ambasadorem. Bez pani Krakowskiéj rady, nie stąpił król; opowiadano pocichu, że ona z panią Grabowską, wprzódy niż król, depesze odpieczętowywały, i przez Komarzewskiego zdawały z nich sprawę, gdzie należało. Wojewoda we wszystkich tych intrygach, jakie się naówczas plątać zaczynały, gdy już partya pruska zawiązywać się miała, nie miał prawie udziału. Był to człowiek znużony, wyżyty, zobojętniały, rzeczy widzący dosyć czarno. Oprócz tego, od niejakiego czasu czuł się na zdrowiu gorzéj, i przesiadywał częściéj na wsi, zdala od coraz rosnącego gwaru stolicy. Mało go téż widywał wojewoda i przybycie starego przyjaciela było mu wielce pożądaném.
Przez żonę i matkę jéj odosobniany od świata, zamykany pod pozorem choroby, nie widując nikogo oprócz tych, których dwie jejmoście wybrały, stary nudził się i dręczył. Gdy mu oznajmiono o Mokronoskim, ręce wyciągnął chciwie, usiłował się podnieść z krzesła, wychylił się cały ku niemu, i gdy wszedł rzucił się go ściskać ze łzami, bo łzy teraz bardzo często i łatwo mu z oczów płynęły.
Mokronoski téż poruszony był widokiem chorego, którego jeszcze pamiętał żywszym, chodzącym i nie tak na zdrowiu podupadłym.
— Cóż się z tobą stało! — począł po francuzku, zbliżając się doń ze współczuciem — co ci jest?
— Pedogra!
— Ale my wszyscy ją mamy! — zawołał generał — chyba cię źle kurują, albo młoda żona nadto pieści.
Na wspomnienie żony, uśmiech jakiś dziwny skrzywił usta wojewodzie, i, jak gdyby wywołano ją temi słowy, weszła właśnie pani wojewodzina — z twarzą zarumienioną, z pałającemi oczyma, które jéj po kłótni z matką pozostały. Mokronoski pośpieszył ją powitać z wielką grzecznością, ale chłodno bardzo i ceremonialnie, chociaż młoda pani usiłowała go uśmiechami wymuszonemi skokietować i zyskać. Generał był już syt niewieścich wdzięków, pieszczot i uroków, nie dał się téż ująć łatwo.
— Panie hrabio — szepnęła mu zaraz przy powitaniu piękna wojewodzina, mój mąż jest niezmiernie osłabiony. Pewna jestem że go bytność pańska ożywi i poruszy, ale... żeby nie nadto... Męczy go teraz biédnego wszystko.
Mokronoski słuchał obojętnie, bystro patrząc w oczy mówiącéj.
— Niech się pani wojewodzina nie obawia o jego zdrowie — rzekł — znamy się dawno i blizko. Prosiłbym aby nas samych zostawić, bo mam w moim interesie kilka słów z nim do pomówienia.
Bardzo zręcznie tego krótkiego a parte użył generał, aby się pozbyć wojewodziny, która nie umiała mu odmówić, zawstydziła się, zmieszała i zaleciwszy, nader czule mężowi, aby się nie poruszał i nie męczył, przyczém nawet rączkę dała do pocałowania, co przy gościach prawie zawsze się trafiało, wyszła gniewna i nadąsana.
Starzy przyjaciele zostali sami.
Zdaje się że Mokronoski musiał być doskonale o stanie rzeczy w domu wojewody uwiadomionym; w chwilkę bowiem po wyjściu jego żony, poszedł do drzwi któremi się oddaliła i wyjrzał przez nie, czy ich nie podsłuchiwano: u drugich czuwał Filip.
Na te zapowiadające coś ważnego i tajemniczego przygotowania, chory spoglądał trochę niespokojnie.
Mokronoski siadł przy nim i ujął go za rękę.
— Stary mój — odezwał się — nie widzieliśmy się dawno, a otwarcie z sobą nie mówiliśmy dawniéj jeszcze. Nie gniewaj się na mnie, że się w twoje domowe wmieszam sprawy: jest to rzecz sumienia. Słyszałem żeś się wyrzekł syna z pierwszego małżeństwa?
Stary zbladł usłyszawszy to pytanie i drżący, oczyma obiegając po pokoju, z początku mówić nie mógł. Łzy znowu popłynęły mu z oczów.
— Powiesz mi że na to zasłużył — dodał Mokronoski — nie będę przeczył; musiałeś miéć ważne powody do tak stanowczego kroku. Chłopiec gorączka, szaławiła, nabroił wiele.
— Obraził, prześladował moję Dosię! musiałem — łkając rzekł wojewoda.
— Nie znam bliżéj i nie chcę nawet dowiadywać się przyczyn — mówił Mokronoski. Jestem pewny że twoja żona nie kierowała się nienawiścią, uprzedzeniem, że musiała miéć pobudki napozór słuszne, nalegając na oddalenie go; ale, kochany mój, znam doskonale i z dawna jéj matkę, starościnę, sauf respect, jestto intrygantka, bruljon i... niedobra kobiéta. Jéj to sprawą wszystko. Nie dawaj się jéj zawojować.
Stary wojewoda rozpostarł ręce, oczy podniósł ku niebu, i z głębi piersi westchnął: była to wymowna protestacya, że radby to uczynić a sił mu braknie.
— Wieszże co z nim się dzieje? — zapytał Mokronoski.
Płaczliwym głosem jęknął wojewoda.
— A! wiem! znowu awantura jakaś z prostą dziewczyną i burda w karczmie. Zwalał się już do tyla że po szynkach lega.
— Gdzież zaś! — odparł Mokronoski — nieprawdę ci szeptali. Hulaka jest, prawda, ale nieupadł tak nizko. Ta prosta dziewka jest córką doktora niegdyś Sapiehów, piękna jak anioł. Albośmy to wszyscy tych słabości nie mieli? Ostatnia zaś awantura, którą bodaj że życiem przypłaci...
Wojewoda oczy sobie zakrył.
— Ranny szkaradnie — kończył generał nie rachując się ze słowami — posiekany i pobity, wiesz z jakiego powodu?
Ruszył ramionami stary.
— Ale ja o niczém nie wiem.
— Oto w garkuchni pod Orłem, mówiono głośno o tobie; nie znając go, jakiś błazen Francuz odezwał się uwłaczająco: twój syn dał mu w ucho... Ujął się za ciebie.
Wojewoda spojrzał z radością niemal na mówiącego.
— Miał pojedynek, leży między życiem i śmiercią...
Stary znowu zakrył oczy i jęknął.
— Książę Kazio, ja, i inni pewnie mają o nim i miéć będą staranie: nie opuścim go — mówił Mokronoski — ale ja przyszedłem do ciebie, jeżeli nie natychmiastowego przebaczenia żądając, to opieki, pomocy, nadziei chociażby że się te rzeczy ułożyć dadzą.
Człowiek jest nie tak zły, jak go okrzyczano; ustatkować się może, a gdy się go wszyscy zaprą... przepadnie.
— Prawda! prawda! — gorąco począł wojewoda, chwycił za rękę Mokronoskiego i chciał ją całować: generał go uścisnął.
— Krew ci to twoja! — rzekł.
Stary płakał na nowo; płacz ten był wprawdzie oznaką czułości, ale razem i osłabienia.
— Kochany mój — zaczął głosem przerywanym — dobry mój stary przyjacielu... zrób mi tę łaskę! mów z nią, z Dosią, ona ciebie posłucha... Uczyń to, na rany Chrystusowe!
Mokronoski się zamyślił.
Ciężkie to było zadanie, ale nie uląkł się go stary żołnierz, i człowiek co przebył w życiu wiele.
— Dobrze — rzekł. — Jednakże, ponieważ z kobietami sprawa nie łatwa i czasu zawsze potrzeba aby je skonwinkować, a twój syn leży otoczony obcymi, bez pomocy niczyjéj; daj mu jaki znak współczucia: być może iż i pieniędzy potrzebuje.
Wojewoda przyzwalająco kilka razy głową poruszył i powtórzył gorączkowo nagląc:
— Mów z nią! proszę cię: mów z nią!
Mokronoski pocałował go w czoło, wziął dzwonek ze stolika i poruszył go. Wszedł stary Filip.
— Mój kochany — rzekł do niego — poproś u pani wojewodziny o audyencyą dla mnie.
Skłonił się Filip i wyszedł.
Generał na weselszą umyślnie wpadł rozmowę, począł o Warszawie, o królu, o dworze, nawet o balonie Blancharda, o znajomych, o konjunkturach politycznych. Spodziewał się tém ożywić i zająć chorego, lecz widać było po nim że myślami był przy synu, i niepokoił się o zapowiedziane spotkanie generała z wojewodziną. Oczy roztargnione błądziły ku drzwiom, najmniejszy szelest go niepokoił.
Zamiast Filipa zjawił się w liberyi cytrynowéj wygalonowany lokaj pani wojewodziny, zapraszając do niéj wojewodę.
Mokronoski nie będąc pewnym czy powróci do starego, uściskał go serdecznie, coś mu pocieszającego szepcząc na ucho i wyszedł.
Przez cały szereg pokojów kosztownie świeżo z Anglii sprowadzonemi meblami zastawionych, przeszedłszy, Mokronoski wprowadzony został do gabinetu, w którym już nie sama wojewodzina, ale razem ze starościną na niego oczekiwała.
Zobaczywszy wyfiokowaną matkę, zmarszczył się Mokronoski.
Musiała przeczuwać, że nie będzie jéj rad, pani starościna, gdyż pierwsza ku niemu z nadzwyczajną i wymuszoną podbiegła grzecznością, uśmiechnięta, niby uradowana niezmiernie, papląc tak, że słowa mu się odezwać nie dała.
— Ten kochany wojewoda! i t. d.
Mokronoski zbywał komplementu ukłonami jak lód zimnémi i ceremonialnémi. Im on się stawił chłodniéj, tém starościna natarczywszą była.
— Cieszę się niewymownie, że widzę panią starościnę w tak wyśmienitym stanie zdrowia i jakby odmłodzoną — rzekł naostatek Mokronoski, nie dając się rozruszać i pozostając jak był sztywnym a ceremonialnym. Darujesz mi, starościno, ale ja mam czasu niewiele, a (tu się obrócił do wojewodzinéj, która się zarumieniła mocno) radbym na osobności pomówić z panią dobrodziejką!
Starościna usiłowała to w żart obrócić.
— A toż znowu co? chcesz mi córkę bałamucić, korzystając z tego, że nieboraczek mąż jéj niedomaga. O! przepraszam! ja jako matka, muszę stać na straży.
— Kochana starościno — odparł Mokronoski — dajmy pokój żartom: rzeczy są seryo!...
— Chcesz ją rozwodzić chyba! — dodała grając wesołą niezręcznie starościna.
Mokronoski był widocznie zakłopotany. Zwrócił się do wojewodzinéj:
— Racz mi pani dać kwadrans audyencyi sam na sam — odezwał się z widoczném nieukontentowaniem.
— Ale dlaczegóżby moja matka — sucho odrzekła wojewodzina — nie mogła być świadkiem rozmowy, ja dla niéj niémam tajemnic!...
— To nam utrudni porozumienie — dodał generał.
Starościna zesznurowała usta.
— Widzę, że się mnie generał boisz, albo mi niedowierzasz?
— A! pani dobrodziejko! — odparł grzeczny Mokronoski — ani jedno ani drugie, chciałem raczéj oszczędzić pani chwilkę może niemiłą.
Wojewodzina stała, jakby gotując się do wojny, przeczuwając ją; zbrojna już gniewem, zburzona, czekając tylko okazyi do wybuchu. Matka, znając ją, ciągle oczyma dawała znaki, aby panowała nad sobą.
Mokronoski, zawahawszy się chwilę, przystąpił wprost do wojewodzinéj, zupełnie ignorując już jéj matkę.
— Pani dobrodziejko — rzekł — przyszedłem tu w jéj interesie. Jestem starym przyjacielem tego domu, którego pani stałaś się ozdobą; z wojewodą przyjaciółmi byliśmy od dzieciństwa. To mnie tłómaczy, że popełniam niedyskrecyą.
Idzie mi o to, aby nie szarpano sławy waszéj i nie przypisywano wpływowi pani, tego, co się pewnie, mimo jéj woli stało. Potrzeba wojewodę skłonić do przebaczenia synowi.
Wojewodzina, jak oblana ukropem, zaczerwieniła się straszliwie, spojrzała na mówiącego i odparła stanowczo:
— Nigdy w świecie! Pomiędzy nami dwojgiem musi wybierać: między nim lub mną. Jestto wróg mój, oszczerca, człowiek nie wart litości!...
Starościna przypadła targając za suknią Mokronoskiego:
— Wiész, hrabio — zawołała — ten niegodziwiec, nikczemnik, kochał się w niéj i bez względu na ojca, chciał ją uwieść!
Mokronoski, słuchając, podniósł brwi, wykrzywił usta, miał wyraz twarzy tak niedowierzający, że starościna, choć nic nie powiedział, wybuchnęła:
— Waćpan mi nie wierzysz! tak! to rzecz monstrualna! pojmuję, ale tak było!
Wojewodzina nie zaprzeczała, stała drżąca od gniewu.
— Nie wchodzę w tę materyą tak delikatną, że ona do obcych uszu przystępu miéć nie powinna — odezwał się chłodno — tymczasem możecie panie być spokojne, serce jego zwróciło się gdzieindziéj. Szał czy uniesienie chwilowe przebaczyć mu należy, niéma zresztą potrzeby, aby tu przebywał i mieszkał, niech tylko ustanie skandal. Idzie mi o to zarówno dla niego, jak dla pani; nadewszystko dla starego chorego, mojego przyjaciela, który to rozłączenie ze swym pierworodnym, życiem przypłacić może.
Zwrócił się ku wojewodzinie.
— Gdy jego noga próg tego domu przestąpi — odezwała się — ja wyjdę ztąd nazawsze.
— A!... ręczę! — dodała gwałtownie starościna — że stary, waćpana przyjaciel, który bez syna żył, bez żony jutro umrze.
— Ta zgoda jest w interesie pani wojewodzinéj — rzekł jakby nie słuchając generał. — Powtarzam, mówię w sprawie waszego domu, czci jego i reputacyi.
— Proszęż znów tak się nami nie opiekować — wyrwała się starościna — ja jestem matką, mnie chodzi o opinią dziecka. Waćpan nie znasz tego, za którym przemawiasz!
— To żmija! to padalec! — przebąknęła wojewodzina trzęsąc się. — Na żadną zgodę ja nie pozwalam. Wojewoda raz się go wyrzekł, nie jest mu synem.... Proszę nie wznawiać rzeczy skończonéj.
Mokronoski z góry począł patrzéć na dwie kobiéty zburzone, miotające się, ciskające nań wejrzeniami, pełnémi nienawiści. Nie było już tu nic do zrobienia, westchnął i kapelusz wziąwszy do ręki, do wyjścia się zabierał.
Wojewodzina, choć go odprawiła tak stanowczą odmową, widząc stoicyzm, z jakim ją zniósł, uczuła się niespokojną. Wojewoda już się im kłaniał chłodno, nie mówiąc słowa, gdy nieco ochłonąwszy, zostawiając matkę za sobą, zastąpiła mu drogę i poczęła go przeprowadzać, już zmierzającego do wyjścia.
— Proszę się nie dziwić mojemu uniesieniu — rzekła trochę spokojniéj. Umiem uszanować szlachetne pobudki, które pana do tego kroku skłoniły, ale po tém co zaszło między mną a tym człowiekiem nikczemnym, a o czém ja mówić nie chcę i nie mogę, wszelka zgoda byłaby potępieniem mojém i śmiercią dla mnie...
— Mnie się to wydaje inaczéj — odparł Mokronoski — zrobiłem to, do czegom się czuł obowiązanym. Rzecz skończona!...
Skłonił się zatrzymującéj go oczyma pani i wyszedł szybko.
Starościna, zaledwie go z oczów straciwszy, pobiegła do pokoju zięcia. Od wyjścia Mokronoskiego wojewoda z chustką przy oczach, sparty na ręku, siedział nieruchomie. Zobaczywszy starościnę począł ocierać łzy szybko.
— A to prawdziwe nieszczęście z takimi kochanymi przyjaciółmi — zawołała od progu starościna. Poco było puszczać go tutaj, żeby waćpana chorego nękał swémi niedorzecznémi propozycyami!
Nie otrzymawszy żadnéj odpowiedzi, poczęła żywo przechadzać się po pokoju, gdy i córka, z rumieńcami wypieczonémi na twarzy wpadła wprost, biegnąc do męża.
— Śliczną historyą nam wyprawił ten nieproszony przyjaciel — poczęła dysząc z gniewu. Miał impudencyą do mnie z tém przyjść i dawać mi nauki, których nie potrzebuję.
Pewnieś go waćpan przysłał? — krzyknęła ręką wskazując na zbolałego starca.
— Ale ja o niczém niéwiem! — wyparł się wojewoda. — Dosiu, serce moje! ja, ja... ale nie gniewaj-że się.
— Jak się mam nie gniewać, kiedy to dowodzi, że waćpan zawsze marzysz jeszcze o zgodzie z synem, na którą ja póki żywa nie pozwolę! Pomiędzy mną a nim masz do wyboru.... Mówiłam ci to raz!
Wojewodzina, z rękami ku twarzy starego wyciągniętémi, stała zdając się mu grozić. Wojewoda usiłował ręce jéj pochwycić, ale zaledwie dotknął ich, wyrywała mu z wyrazem oburzenia.
W ostatku, gdy dwie kobiéty zobaczyły go drżącym i chwytającym się za piersi, a twarz jego okrytą sinością, która uderzenie krwi niebezpieczne oznaczała, ulękły się, umilkły i starościna zadzwoniła, wołając, aby doktora sprowadzono.
Czas było w istocie, gdyż wojewoda mówić już nie mógł, głowa zwisła na piersi.
Wojewodzina wybiegła jak oszalała, oskarżając matkę, matka obwiniając córkę. Życie wojewody było im jeszcze potrzebném i nie czułość, ale interes wywołał tę trwogę. Poruszono dom cały, przeklinając Mokronoskiego.
Szczęściem wysłani po doktora powrócili z nim prędko, a pierwszym jego przepisem było, ażeby oprócz Filipa nikt do pokoju chorego nie wchodził. Znano stosunki domowe. Wojewoda pozostawszy sam, odetchnął i uspokoił się, atak nie był na ten raz niebezpiecznym, a uwolnił go od wymówek i sekatury....
Uspokoiły się téż dwie panie, a przybycie gości, przynoszących z sobą rozrywkę, wkrótce rozproszyło chmury z czoła gospodyni i jéj matki.... Posyłano tylko dowiadywać się, co się dzieje z wojewodą. Doktor nakazał absolutny spoczynek.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.