Syn marnotrawny (Kraszewski, 1878)/Tom II/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Syn marnotrawny
Tom II
Podtytuł Opowiadanie z końca XVIII wieku
Wydawca Redakcya Biblioteki Warszawskiéj
Data wyd. 1878
Druk Drukarnia Józefa Bergera
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.

Strańska oczom wierzyć nie chciała, ujrzawszy dnia jednego brykę zajeżdżającą przed dworek, z któréj wysiadł najprzód doktor Mellini, a po nim Pepi. Nie miała ona żadnych wiadomości z Warszawy i zobaczywszy ją powracającą, załamała ręce, domyślając się, iż narzeczony umrzéć chyba musiał. Wicek leżał wprawdzie chory jeszcze, cierpiąc ciężko, ale o życie jego nie rozpaczano.
Gdy Mellini zajechał wypadkiem pod Orła, ledwie od godziny była Pepi przy chorym. Wojewodzic zobaczywszy ją przy sobie, wzruszony był nadzwyczajnie; dziewczę zaklinało się że go nieopuści: w tych pierwszych chwilach uniesienia, doktor wszedł jak widmo straszliwe... Padła na kolana przed nim siostrzenica, usiłując go przebłagać.
Mellini już miał obmyślony tryb postępowania, wiedział że gwałtownością nie pokona dziewczęcia, znalazł się bardzo rozumnie.
— Zrobiłaś mi przykrość — odezwał się łagodnie — ale ja więcéj winienem niż ty... Nie przepraszaj mnie. Uczyniłaś wybór, rzecz jest skończona.
— Nikt nie winien oprócz mnie — przerwał chory — spodziewam się zmazać winę moję...
Tak rozpoczęta rozmowa, którą jak najchłodniéj starał się prowadzić Mellini, skończyła się zgodą i pojednaniem. Dozwoliwszy czas jakiś posiedzieć przy chorym siostrzenicy, doktor zabrał ją z sobą, ażeby spoczęła.
Łagodność wuja, któréj się wcale nie spodziewała, przejęła biédną dziewczynę taką wdzięcznością, że mu się całkiem oddała.
Nazajutrz i dni następnych, doktor z siostrzenicą czuwał sam nad chorym, opatrywał rany, ale zarazem Beckera namówił, aby on wymagał oddalenia panny, dopókiby wojewodzic nie wyzdrowiał. Umiał sprawę tak prowadzić Mellini, tak wmówić w swą Pepi potrzebę powrotu, iż się nareszcie zgodziła oczekiwać na narzeczonego w Lublinie. Wojewodzic miał przybyć tam, skoroby mu stan zdrowia ruszyć się dozwolił.
Z niezmierną zręcznością prowadził całe te rokowania przebiegły Włoch, wcale co innego mając na myśli, niż to czém siostrzenicę uspokajał. Miał nadzieję, że to niefortunne małżeństwo rozerwać potrafi, że wojewodzic bałamut zapomni Pepity, a ona opłakawszy go, inny wybór uczyni. Z planem tym wiązały się rozmaite poboczne, do wykonania jego obmyślone środki. Mellini chciał powróciwszy do Lublina, rzucić ustronny dworek, przenieść się do miasta, dom otworzyć, dać czuć że wyposaży Pepi bogato, i spodziewał się że ktoś inny się jéj trafi.
— Żebym ją zaś miał dawać na stracenie w pański dom, takiemu rozpuszczonemu chłopcu, który jéj wiary nie dotrzyma, i wprowadzi ją w świat, w którym się ona popsuć musi! nigdy w świecie! Pepi się uniosła, pierwsza gorączka przeszła. Na wybryk ten nikt zważać nie będzie... Znajdę jéj innego męża.
O tém wszakże nie mówił Mellini i rolę swoję odegrywał z niezwykłą charakterowi swemu chytrością. Pepi, którą zapewniono że wojewodzic żyć będzie, dała się wziąć wujowi, była pewną że jéj ukochany słowa dotrzyma. Była prawie szczęśliwą, bo o szczęściu marzyła, a marzenie o niém, często rzeczywistość przechodzi!
Mellini rozpytywał ostrożnie Pepi, jakim sposobem mogły się zawiązać stosunki z wojewodzicem, ale, oszczędzając Strańską, nie wydało jéj dziewczę.
Gdy bryka zaszła i wdowa zobaczyła przybywających, paliła ją żądza okrutna dowiedzenia się co się stało, obawiała się jednak narazić na jaką nieprzyjemność od doktora. Cichaczem na zwiady wysłała służącą, a niebawem i Pepi nadbiegła do niéj, rzucając się jéj na szyję.
Spłakały się najprzód obie, potém rozmowa poczęła w ten sposób, że wdowa z niéj nic zrozumieć nie mogła; naostatek z obłamków i wykrzykników dowiedziała się o rzeczy, nie mogąc tylko pojąć jakim sposobem Mellini przebaczył, zgodził się na wszystko, i stał tak powolnym.
— A! — zawołała Pepi — bo ty nie wiesz jak złote serce ma ten mój wuj drogi, ty go nie znasz... Ja padam na twarz przed jego anielską dobrocią: nie uczynił wymówki, przycisnął do piersi, przebaczył, pobłogosławił.
Nastąpiły zapytania nieskończone o zdrowie wojewodzica, o jego usposobieniu, czy przyrzekł małżeństwo i kiedy ono nastąpić miało.
— Ja powróciłam robić wyprawę — mówiła Pepi — bo rozumiesz to, że idąc za takiego pana, muszę mieć paradną! a! bardzo paradną! Wujaszek daje pieniędzy ile zechcę a sam mi to powiedział. A! ten wujaszek, jam go nigdy sobie takim nie wyobrażała, ja go nie znałam!
Mówiono o wyprawie razem i o kochanku, jak ją przyjął wojewodzic, jak się mu rzuciła na piersi, jak krew mu z ran płynęła, jak oczy łez miał pełne, a potém jak się żegnali, i kiedy miał przybyć niezawodnie, aby rekonwalescencyą tu przy niéj przesiedzieć. Pepi utrzymywała, że wojewodzic był do niepoznania zmieniony, łagodny, i rozkochany więcéj jeszcze.
Jasna przyszłość otwierała się przed oczyma pięknéj Pepi, która ledwie nie dziękowała Opatrzności iż się tak wszystko dziwnie a szczęśliwie dla niéj składało. Dwie przyjaciółki nagadać się z sobą nie mogły, nacieszyć sobą, a te miejsca tak pamiętne dla Pepi we dworku, obudzały wspomnienia i powiększały jeszcze jéj miłość dla nieobecnego... Strańska pod wrażeniem téj historyi, prawie do wiary niepodobnéj, stała milcząca i słuchała szczebiotania Pepi. Ta z godzinę posiedziawszy pobiegła do wuja.
Wdowa gotową była skład osobliwy okoliczności przypisywać swojemu nabożeństwu na tę intencyą z nowenną odprawionemu.
Nazajutrz wracając z miasta wstąpił do niéj doktor Mellini, uderzyło ją że stary przyjaciel wcale tak szczęśliwym się nie wydawał z tego wszystkiego jak rozkochana Pepi. Nie wygadywał się bardzo, wzdychał, uśmiechał ironicznie.
Wdowa mu winszowała.
— Winszować nie ma czego — odpowiedział. Gdybym miał do wyboru, wolałbym ją był wydać za poczciwego felczera niż za potłuczonego wojewodzica; ale sobie wybrała: trudno... My głupi starzy wyobrażamy sobie że młodą dziewczynę możemy dopilnować! Ja miałem téż tę illuzyą. Chwała Bogu, drugiéj do strzeżenia nie mam: rzecz skończona.
Strańska, niezapominająca o własnym interesie, napomknęła o tém, jak doktor, po wyjściu siostrzenicy za mąż, zostanie osamotniony.
— Cóż robić! zostanie mi Gawłowska — rzekł śmiejąc się Mellini — no, i szpica sobie wezmę do kompanii, aby mi zbyt nudno nie było.
Strańska miała nadzieję innego obrotu rzeczy, dodała więc:
— Spodziewam się że sąsiad wówczas i o mnie będziesz więcéj pamiętał, a moję samotność rozrywał, przychodząc codzień na kawę.
Mellini się skłonił.
— Moja mościa dobrodziejko! z największą wdzięcznością, byle złe języki się na nas nie uwzięły, i nie posądzano mnie że się o Helusię staram.
— Helusia ma siódmy rok!
— To niéma nic do tego! — odparł doktor — wiadomo że starzy lubią się zawsze żenić z jak najmłodszemi. Ojciec pana wojewodzica naszego, lat ma pod siedmdziesiąt, a żona mało co nad dwadzieścia!
Strańska słuchała, doktor pobaraszkowawszy trochę, pożegnał ją. W parę dni potém dowiedziała się wdowa z wielkim bolem serca, iż pono straci sąsiadów, gdyż doktor najął kamienicę przy ulicy Grodzkiéj, i tam się miał przenosić, utrzymując że to dla wojewodzica czyni... W ciągłym był teraz ruchu, bo i pacyentów nie zaniedbując, przenosinami był zajęty, i kupował wiele rzeczy do nowego domu, i znajomości robił chętne, zwłaszcza osób średniego stanu, gdy dawniéj stronił od nich i unikał.
Zapewne z téj zmiany systemu wynikło, że po powrocie, bez żadnego interesu zaszedł raz do Daliborskiego. Mecenas był uwiadomiony o wypadkach warszawskich, bo pisane gazetki dochodziły go dwa razy na tydzień, a w nich mieściły się nowinki wszelkiego rodzaju, rad był jednak z ust doktora dowiedzieć się o szczegółach. Winszował mu zimno zięcia, chociaż nie taił że z nim będą mieli wiele do czynienia, nim go na swe kopyto nabiją.
Panu staroście, chociaż nie wydawał się z tém wcale, nie w smak szło to wszystko.
— Jestto zapewne — odezwał się do doktora, powinszowawszy mu — bardzo świetny maryaż dla siostrzenicy pana konsyliarza; senatorska familia, ani słowa, ale, między nami powiedziawszy, młodzieniec potrzebuje się utemperować: ojciec go znać nie chce, majątku niéma.
— O majątek mi nie idzie — odparł Mellini z trochą dumy — niedarmo się całe życie pracowało; kilkadziesiąt tysięcy czerwonych złotych dam Pepi, majątki teraz tanie: piękne dobra kupić możemy.
— Ani słowa — odpowiedział Daliborski — ja sam, gdybyś asan dobrodziéj seryo o kupnie zamyślał, nastręczę mu posiadłość w najlepszéj glebie za bezcen.
— Tymczasem jeszcze myślę temporyzować — rzekł doktor z ukłonem.
— I lepiéj — pochwalił mecenas — na rozpatrzeniu się nie traci. Niechno wyzdrowieje wojewodzic, niech się jego interesa wyklarują...
— Onci żadnych niéma, kiedy mu ojciec nie daje złamanego szeląga — rozśmiał się Mellini.
— Tak! co się tyczy majątku, ten on już stracił, nim go do rąk dostał — rzekł mecenas — ale jest tam inna okoliczność. Naraził się macosze, a to jest jéjmość zawzięta i mogąca mu szkodzić na każdym kroku. Lękam się, abyś pan konsyliarz nie miał z téj okazyi wiele jeszcze utrapienia. Z człowiekiem téż wybujałym, rozpuszczonym, nim się go obuzda, będzie roboty dużo.
Darujesz mi, pan konsyliarz — dodał starosta — iż tak otwarcie się przed nim wyrażam, ale z życzliwości to czynię.
Doktor począł dziękować, uściskali się razy kilka. Mecenas niekoniecznie pochlebnie i z przekąsem odzywał się o młodéj wojewodzinie, dał téż do zrozumienia Melliniemu, że téj wielkiéj nienawiści wojewodzinéj dla pasierba przyczyną była pono, jak ludzie mówili, wielka miłość. Ztąd wziął assumpt do ubolewania nad tém, że wojewodzic był bałamut wielki i że uczuciom jego najgorętszym trudno było bardzo zaufać.
Mecenas prowadził to bardzo zręcznie i dziwiło go, że na doktorze nie czynił wrażenia, jakie się wywrzéć spodziewał.
Mellini w duchu myślał sobie, że z tego wszystkiego nic nie będzie, że małżeństwo się przewlecze, a zapowiedziane kilkadziesiąt tysięcy dukatów, nowego ściągną konkurenta.
Tak się rozstali. Po wyjściu doktora Daliborski wziął mocno na uwagę, jak szkodliwym być mógł ów maryaż wojewodzica dla jego nieprzyjaciółki.
Człowiek się mógł, pod wpływem żony i nowego trybu życia, ustatkować, stać się przyzwoitym obywatelem i być żywém obwinieniem wojewodzinéj; tego małżeństwa, mówił w duchu, nie potrzeba dopuścić, bo wojewodzic ocaleje, a ocaléć nie powinien, gdyż to dla jéjmości wieczną będzie groźbą.
Co się tyczy środków przeszkodzenia małżeństwu, Daliborski, troskliwy o dobro swéj klientki, miał ich szukać jeszcze, a niebędąc wybrednym w wyborze, znaleźć się je spodziewał. Kilkadziesiąt tysięcy czerwonych złotych, o których mówił doktor, mocno mu utkwiły w pamięci. Można było doktora, mało obeznanego z wartością dóbr, wpędzić na mieliznę i skorzystać. To téż do pogardzenia nie było.
Daliborski ze wszech względów znajdował właściwém zbliżyć się do doktora, obudzić w nim zaufanie i spodziewał się wpływ wywiérać. Wyobrażał go sobie daleko dobroduszniejszym, niż był w istocie.
Pepita prawie codzień teraz pisywała listy do narzeczonego, wuj nie śmiał jéj tego zakazywać. Wojewodzic pisać nie mógł, bo jeszcze ręką prawą nie władał, ktoś jednak zawsze uproszony, dawał o jego zdrowiu wiadomość.
Czuwano nad nim aż nadto, bo i wojewodzina miała pilne oko. List Daliborskiego trafił bardzo do jéj przekonania, ona także chciała małżeństwu przeszkodzić, w interesie jéj było, aby ojciec nie posłyszał o nim nic dobrego i coraz się bardziéj odstręczał. Wpływała na to nieznacznie, ażeby choroba i kuracya się przedłużały.
Ale krew tych królów gockich bajecznych, która płynąć miała w żyłach wojewodzica, młodość jego, prędzéj niż chciano, dźwigały go z posłania. Zaczynał się przechadzać po pokoju, choć z trudnością. Im więcéj mu zdrowia i życia powracało, tém się nudził straszliwiéj. Nawiedzali go wprawdzie niekiedy przyjaciele i znajomi, lecz ci, jak książę Kazio niemieli czasu siedziéć długo.
Właśnie w tych czasach spodziewane otwarcie sejmu, przygotowane wydanemi listy Kołłątaja do Małachowskiego nastąpiło. Książę nad wszelkie spodziewanie, razem z Arystydesem wybrany został marszałkiem sejmowym. A że rozrywek, do których był nawykł, wyrzec się nie mógł, całe dnie prawił mowy i laską stukał, a całe nocy w wesołém spędzał towarzystwie i ledwie mimojazdem, wpaść mógł na maleńką chwilę. Naówczas ledwie się uścisnęli strasburscy koledzy i rozstawać musieli. Rozrywano księcia marszałka, którego wszyscy kochali, bo choć płochym był, jak znaczniejsza część ówczesnéj młodzieży, serce miał poczciwe i charakter szlachetny.
Sejm ten zaraz w początkach tak gorąco zaprzątał wszystkich, iż nie było człowieka, coby czynnym będąc lub nie, widzem nie był namiętnym i słuchaczem chciwym. Obok spraw najwyższéj wagi, tysiące drobnych intryg się osnuwało, małżeństw kojarzyło, knuło rozwodów, bałamuctw rozwijało w cieniu.
Warszawa pełną była cudzoziemców ciekawych i wyzyskujących natłok ten a rozgorzenie umysłów.
Rzecz niesłychana, nie do wiary, wiekami u nas niepraktykowana, zaprzątała ludzi: przyjaźń z Niemcem i przymierze z Brandeburczykiem. Najrozumniejsi ludzie zdawali się wierzyć w jego możliwość i zaręczać za szczery afekt, jaki następca Fryderyka II okazywał dla Rzeczypospolitéj. Obałamucenie tém było tak wielkie, tak powszechne, iż w końcu niedowiarków nawet nawracało.
Milczący, ciężki, niesmaczny, stojący dotąd w cieniu Bucholtz, poczynał odegrywać jakąś rolę. Obiecywano mu przydać żwawszych adjutantów. Starosta Hamersztyński, teść jego, z którego wszyscy się byli naśmiewać przywykli, zyskiwał na wadze i powadze. Zwrot to był tak osobliwy, iż poważniejsi a zimniejsi usuwali się, aby z nim nie walczyć, a na ustroniu go przeczekać. Ale co było żwawszego, ciekawszego, chciwego wrzawy, zabaw, wrzątku a tłumu biegło do Warszawy i przepełniało ją.
I stało się, że jednego rana, gdy pani wojewodzina robiła toaletę, nakazawszy, aby do starego jegomości nikt bez jéj wiedzy wpuszczanym nie był, otwarły się drzwi jéj buduaru i ze śmiechem wbiegła skacząc, młoda, śliczna osóbka, upojona weselem, roztrzpiotana, rzucając się na jéj szyję.
— A co? — krzyknęła! — a co? widzisz! i ja jestem w Warszawie! Raz się trzeba było z téj tyranii mężowskiéj wyzwolić! Dałam mu abszyt! Adieu!
Osóbka ta, woniejąca, śmiejąca się cała, bo począwszy od oczów i ust, aż do drobnych nóżek, wszystko się w niéj śmiać zdawało, była jak cukierek różowa, śliczniuchna, wdzięczna, miała w sobie coś kwiatka i coś ptaszka, coś i dziecka, coś motyla, a okrutnie wiele trzpiota.
Zaledwie uścisnąwszy wojewodzinę, furknęła po pokoju, zaczęła chwytać i rzucać porozkładane suknie, porwała grzebyk z tualety aby poprawić fryzurę, flakonik aby go powąchać, drugi raz uścisnęła Dosię, powiedziała jéj że wypiękniała i pokręciwszy się tak, padła nareszcie na krzesełko, na ktorém siedząc, nóżkami tupała, rączkami rzucała, tak jéj trudno było usiedziéć spokojnie.
Cacko to było ta kobiécina. Mała, ale jak laleczka zręczna, pyszczek różowy, oczki czarne, włosy krucze, płeć śnieżna. Z Dosią wojewodziną wychowywały się niegdyś w sąsiedztwie, byty serdecznémi przyjaciółkami. Lat kilka jednak się już nie widziały. W téj chwili zwano tę śliczność panią stolnikową, a poufali jéj imię Amalii, spieszczali na Malinkę. W istocie lepiéj jéj nazwać nie było podobna: była to jagódka dojrzała.
Widok jéj trochę dziwne wrażenie uczynił na wojewodzinie, była jéj rada i zakłopotana. Malinka bowiem w całém znaczeniu tego wyrazu była, un enfant terrible, podpatrzéć umiała wszystko, wyszperać, domyślić się i wygadać. Żadna potęga w świecie ślicznych jéj ust zamknąć nie mogła. Śmiertelny grzéch własny umiała wypaplać. Przy najlepszém sercu była to istota najsłabsza w świecie, grzesząca bez świadomości grzéchu i duchowny jeden owych czasów powiedział o niéj, że stolnikowa tyle była winna, w tém co popełniała w ciągu życia, co wróble i sroczki.
Dla jéj niezrównanego wdzięku i naiwności, ludzie jéj przebaczali wszystko.
Zaledwie usiadła, gdy załamawszy rączki już świegotać poczęła.
— Moja Dosiu, moja Dosiu! ty chyba niémasz pojęcia, jak ja jestem nieszczęśliwa.
— Ty!
— Ja! a! ja! Wystaw sobie, jak to niedawno, gdyśmy były pannami i gdy w nas obu kochał się wojewodzic.
Wojewodzina się mocno zarumieniła.
— Ale proszę cię! on się nigdy nie kochał we mnie! — przerwała.
— Wiém, wiém, że tego teraz mówić niewolno, gdyż ci wypadło pójść za jego ojca; ale proszę cię, jużci szalał za tobą... Ze mną sobie żartował, choć ja! a! ja to się w nim doprawdy kochałam! A! taki był śliczny. Proszęż cię, w ciągu tych kilku lat, wiész! trzech mężów miałam. Jak cię kocham, trzech! A oto trzeciemu dałam abszyt, bo mnie znudził śmiertelnie.
Wojewodzina przerwać chciała, nie dała jéj mówić Malinka.
— Posłuchaj tylko. Pierwszy, to wiész, tego mi opiekun narzucił; z góry wiedziałam, że z nim żyć nie będę, alem się potrzebowała raz uwolnić i wyjść w świat. Szczęściem, że w intercyzie było dobre zastrzeżenie na wypadek rozwodu, we dwa tygodnie ułożyłam się tak, żeby on sam zażądał rozstać się. Odetchnęłam... Drugiego, zdaje mi się, żeś nie znała, byłto ten poczciwy kasztelanic S...., który tak się kochał we mnie, żem się ulitowała. Niczego był, tylko taki miał nałóg, że coraz to jednę stronę twarzy marszczył i pociągał. W końcu mi to tak na nerwy działało, żem mu powiedziała, że umrę, jeżeli mnie nie uwolni. Ale to poczciwości człowiek był, bo i zapis mi zrobił i śliczne brylanty darował, no i poszedł sobie.
Stolnik, trzeci, który mi już kością w gardle siadł, gdziem oczy i rozum miała, gdym go sobie wzięła? Statysta, pedant, nudziarz i, co najgorzéj, taki zazdrosny, powiadam ci, taki zazdrosny, że mnie do rozpaczy przyprowadził. Do nikogo się uśmiechnąć, z nikim pogadać; zaraz fochy, wyrzuty, dąsy, gniewy.... Bardzo mi się podobał Francuz, który był w sąsiedztwie: wesoły, wyśmienity człowiek! bawił mnie, ale zresztą — co mi tam! Zrobił mi historyą, złapawszy dwa listy i dowiedziawszy się, żem mu parę razy w lasku dała rendez-vous! Nakoniec musiałam mu powiedziéć słowa prawdy! Kiedy tak, to tak! Bywaj zdrów! adieu! i oto mnie masz!...
O! teraz, daję słowo, nie rychło się dam wciągnąć i już nie zrobię tego głupstwa, żebym szła za mąż. Chcę użyć swobody. Z trzech rozwodów mam tyle, że mogę na czwarte małżeństwo poczekać...
Wojewodzina słuchała zmieszana trochę, stolnikowa mówiła ciągle.
— Podziękuj-że mi, pierwsza moja wizyta do ciebie! Zmiłuj się, mów, ucz mnie, kieruj, poddaję się pod twoję komendę. Bądź moją mistrzynią!
Wojewodzinie uśmieszek politowania zarysował się na ustach.
— A! ty trzpiocie kochany! a któż potrafi pokierować takim powiewem wiosennym. Jesteśmy rówieśnice, a ja przy tobie starą się wydaję.
— Gdzież tam! gdzież tam! — zawołała Malinka — patrzże, już mi te dwa dołki, które kawalerowie tak adorowali, zaczęły znikać: twarz mi się wyciąga.
— Śliczna jesteś — zaprzeczyła wojewodzina.
— No, ale mówmy o tobie! o tobie! — przerwała stolnikowa. — Myślałam, że zwaryuję, gdym się dowiedziała, że poszłaś za wojewodę. Nie chciałam wierzyć, pamiętając to okno.
Wojewodzina syknęła i blada, zmarszczona, pogroziła jéj palcem.
— Moja matka chciała koniecznie tego maryażu — szepnęła pocichu.
— A z wojewodzicem cóż się stało? Chyba sobie w łeb strzelić musiał — zawołała Malinka.
Dosia wojewodzina nie odpowiedziała na to pytanie, spuściła oczy. Widać było, że przed gadatliwą, przyjaciółką, nie chciała się spowiadać, ani z uczuć, ani z wypadków.
Zrobiła minkę smutną.
— Wielką mi łaskę uczynisz — poczęła po namyśle — gdy o nim i o wszystkiém dawném nie będziesz więcéj wspominać. Pojmujesz sama, jakto dla mnie rzecz przykra, bolesna enfin nie mówmy o tém.
Obwiniają mnie ludzie i on pewnie także, żem go z ojcem poróżniła, chociaż ja, ja sobie nic a nic do wyrzucenia niémam. Ale stało się, że ojciec go wydziedziczył, wypędził, on sam najwięcéj winien temu.
Stolnikowa słuchała dziwnie.
— Cóż się z nim stało?
— A! prawdziwie nie wiem! — odparła wojewodzina. — Ojciec śmiertelnie zagniewany.
Chwilę milczenia przerwała Malinka.
— Mój Boże! coto za położenie twoje. Ja nie wiem, czy kiedy co podobnego nawet w romansach się trafi!
I powtórzyła: — ale cóż się z nim stało?
— Mówiono mi, bo ja tam dobrze nie wiem — odezwała się zcicha wojewodzina — że się strasznie rozpuścił.
— A! to z desperacyi, biédaczysko!
— Teraz pono porąbany leży gdzieś chory w Warszawie — dokończyła wojewodzina!
— Tu! w Warszawie! porąbany! — zakrzyknęła stolnikowa.
Trudno odgadnąć, jaki w tém interes miała macocha, lecz popatrzywszy na stolnikową, zdawała się myśl jakąś nawiązywać i mówiła żywiéj:
— Ja nic nie wiem, nie mogę wiedziéć i nie chcę, ale matka mi wspomniała, że miał jakiś nieszczęśliwy romans z córką doktora, że go zmuszają do ożenienia z nią, że dziewczyna aż tu za nim przyleciała. Był bez nadziei życia, teraz się ma lepiéj.
— Nic nie wiesz, a wszystko wiesz! — przerwała stolnikowa śmiejąc się. — O! że ja się dowiem o wszystkiém dokładnie, za to ręczę! Przecie jestem obowiązana, bo trochę się i we mnie kochał.
Zaczęła się śmiać mocniéj.
— A co ja! to szalałam i byłabym cię wówczas z zazdrości zabiła, gdybym siłę miała.
Wojewodzina z ironicznym uśmiechem szepnęła:
Et l'on revient toujours...
— On ze mną nigdy przecie nie był tak blizko, jak z tobą — odezwała się Malinka — wszystkiego raz tylko, roztrzpiotawszy się mnie pocałował. Myślałam że zemdleję... Dziś jeszcze ten pocałunek czuję.
— Łatwo go możesz odnowić — szydersko syknęła wojewodzina, zaczęła coś poprawiać około stroju i zwróciła rozmowę.
— Więc myślisz zamieszkać w Warszawie?
— Dopóki mi się nie znudzi — odpowiedziała pani stolnikowa. — Trzeci dzień jestem, wydaje mi się zachwycająca. Byłam wczoraj w teatrze; a! co za tualety! jaki parter! ile młodzieży! Byłam nie bardzo ubraną, musiałam się kryć w loży. Teatr wyborny. Mówiono mi, że jest heca: ja pasyami lubię hecę! Niech sobie mówią co chcą, to porusza ogromnie, a ja lubię, gdy mnie co mocno porusza.
— Na wzruszeniach pewno ci zbywać nie będzie! — dodała wojewodzina — na zabawach także. Często po dwa i trzy bale mamy jednego wieczora, a przyjęć bez końca...
— Ty bywasz wszędzie?
— Jestem zmuszona! — krzywiąc się rzekła wojewodzina.
Une douce violence! — uśmiechnęła się stolnikowa. — I w zamku?...
— A jakże!
— U pani Krakowskiéj? U hetmanowéj, u ks. marszałkowéj?
— Wszędzie! — zimno rzekła wojewodzina.
— Jaka ty jesteś szczęśliwa! — poczęła Malinka. — Ja dopiéro nowicyat muszę zacząć odbywać, ale nie desperuję!
Uśmiechnęła się, spoglądając we zwierciadło, które jéj odpowiedziało, że miała zupełną słuszność.
Chciała coś jeszcze zagadnąć o wojewodzica, gdy drzwi się otworzyły i wyfiokowana już, weszła starościna. Nie poznała zrazu, czy udała, że nie poznaje stolnikowéj, która się jéj ze zwykłą swą trzpiotowatością przypomniała.
Starościna przyjęła ją zimno i ceremonialnie: gość ten nie był jéj do smaku. Bała się paplarstwa o przeszłości, któréj stolnikowa żywym była świadkiem.
— Jakże mam cię tytułować? — odezwała się — bo doprawdy nie jestem pewna? Podobnoś się rozwiodła?
— Dwa razy, a dla trzeciego rozwodu przybyłam właśnie — wesoło odparła stolnikowa. — Ale bo ci mężczyźni są doprawdy nieznośni. Tak, na krótko une liaison ephemère, jeszcze się przeżyje, a wiekuisty związek niemożliwy. We dwa tygodnie ja już każdego tak znam, że nim usta otworzy, wiem co powié. Jakże tu z nim żyć. Zaczynają od ubóstwienia a kończą na grubiaństwie: doprawdy wołałabym odwrotnie!...
Rozśmiała się sama z konceptu, ale postrzegłszy, że dwie panie były jakieś chmurne i zimne, dłużéj już bawić nie chciała.
— Pani stolnikowa... myśli zabawić w Warszawie? — spytała starościna.
— Całą zimę; potém, zobaczę! Doktor mi radzi, żebym bardzo nie utyła, wcześnie pić karlsbadzkie wody. A! ja się tak lękam utycia! Z moją maleńką figurą, byłabym jak gałeczka z chléba.
A croquer! — grzecznie dodała starościna.
Odprowadzona do drzwi, ale nie zapraszana, trochę urażona, oddaliła się pani stolnikowa. Siadając do karety, myślała:
Sont elles devenues bégueles! co się to z nich porobiło! Mniejsza o to! Nie bardzo mnie one chcą znać, to się ja bez nich obejdę!
I rozśmiała się do siebie piękna Malinka, a że patrzała na ulicę, przechodzący wzięli pewnie uśmiech za rzuconą im przynętę i postawali na chodnikach. Śmiejąc się mocniéj jeszcze, stolnikowa schowała się w głąb powozu.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.