Syn marnotrawny (Kraszewski, 1878)/Tom II/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Syn marnotrawny
Tom II
Podtytuł Opowiadanie z końca XVIII wieku
Wydawca Redakcya Biblioteki Warszawskiéj
Data wyd. 1878
Druk Drukarnia Józefa Bergera
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
I.

Działo się to przed wyjazdem wojewodzica do Warszawy. Zapewne prosta ciekawość tylko skłoniła starostę Daliborskiego, iż znajdując dostarczone mu informacye o stosunkach Wicka niedostatecznemi, zapragnął sam dotrzéć do źródła i przypomniéć się pani Strańskiéj. Wdowa, która go za dawnych czasów pobytu w domu miecznika widywała, choć go zdala na ulicy niekiedy spotkała, stroniła, nieżycząc sobie być poznaną. Daliborski téż jéj nie szukał i zbliżać się nie miał ochoty, dopóki nie wypadła potrzeba.
Dosyć zdziwioną i zmieszaną została pani Strańska, gdy raz wychodząc od swoich kochanych Dominikanów, w progu spotkała Daliborskiego. Chciała go zrazu pominąć jak nieznajomego, ale mecenas się witał.
— Cóżto? pani nie łaskawa mnie sobie przypomniéć.
— A! pan starosta! prawdziwie... — zaczęła uśmiechając się wdowa — nie sądziłam... przepraszam...
— Ja oddawna asanią dobrodziejkę tu widuję, lecz nie chciałem się naprzykrzać. Widzę, że pani musi mieszkać w Lublinie?
— A tak! od niejakiego czasu — bąkała wdowa pomieszana.
— Na dewocyi? — uśmiechnął się mecenas.
— Dla wychowania Helusi — przerwała rumieniąc się Strańska — zawsze w mieście łatwiéj.
To mówiąc, wyszli byli z zakrystyi. Wdowa bardzo wolnym krokiem ciągnęła uliczką, Daliborski uparcie jéj towarzyszył. Strańska nie była z tego niekontenta, znając potęgę stosunków i wpływów młodego jurysty; zresztą, mogły jéj jakieś śmielsze myśli przyjść do głowy, widząc że się tak nią i jéj losem zajmował, a w końcu przedłużając rozmowę, nie myślał ją opuszczać.
Kilka razy stawała chcąc go pożegnać, ale Daliborski oświadczył że radby ją odprowadzić do domu, dodając, że się nudzi, niéma się gdzie rozerwać i radby czasem chwileczkę jaką spędzić u dawnéj znajoméj.
Mógł się zawsze przydać pani Strańskiéj, i nie wahała się go zaprowadzić do dworku. Tu Daliborski, nadzwyczajną czułość okazując dla małéj Helusi, pozyskał sobie więcéj jeszcze serce matki. Strańska wpadła w dobry humor, i dawna poufałość ze starostą wróciła.
Po kilku dniach Daliborski znowu się zjawił na gawędkę i kawę poobiednią, tak że pani Strańska poczęła mieć osobliwsze myśli.
— Jeżeli bałamut chce sobie ze mnie mieć tak, przyjaciółeczkę w kątku, o! to bardzo dziękuję! Powiem słowa prawdy i dam odprawę; a jeżeli seryo coś myśli, to dlaczegóż nie? dlaczego nie? Wolę jego jak starego Melliniego. Ale to chyba nie może być!
Do jaśniejszego wytłómaczenia się nie przyszło jednak i Strańska zaczynała po niejakim czasie powątpiewać, czy stawiąc dilemma z przyjaciółki albo żony, nie omyliła się. Przeczuwała teraz, że adwokat mógł ani o jedném ni o drugiém nie myśleć, a mieć na celu coś trzeciego, dla niej niezrozumiałego.
W jednéj z poufałych rozmów przy kawie, znienacka przyznał się Daliborski, że wiedział o romansie wojewodzica z Pepitą. Probowała wdowa wykłamać się z pośrednictwa, zaprzeczać wszystkiemu, lecz przekonała się wkrótce, że to było niepodobieństwem. Musiała się przyznać. Mecenas tyle okazywał współczucia dla serc kochających, tak się interesował wojewodzicem, objawiając dlań najserdeczniejszą przyjaźń, iż wdowa wreszcie nie widziała potrzeby tajenia się przed nim. Nie badał téż jéj odrazu, tak jak na inkwizycyi: szedł ostrożnie i powoli.
Ulegając w końcu téj wewnętrznéj potrzebie starzejących kobiét, które, gdy nie mogą same prowadzić romansów, niezmiernie się lubują rozprawianiem o nich, Strańska, która podsłuchiwała swoich protegowanych, poczęła się zwierzać z wrażeń przed Daliborskim.
— Powiadam asindziejowi, kochany panie starosto — mówiła mu — że to jest, jak mamcię kocham, romans, jakiego na świecie nie było!
— Dlaczego? — spytał Daliborski.
— Proszę kochanego starosty, ja żyłam na świecie, i, choć sama nie praktykowałam — dodała rumieniąc się Strańska — alem dużo widziała i nasłuchała się między ludźmi. Coś takiego jak oni dwoje ze świecą szukać.
— Ale w czémże? — nalegał starosta.
— Niechno mnie pan posłucha, to zaraz zmiarkuje. Trzeba i jego znać i ją znać. On, to pan wié, łotra kawał, bujna sztuka, a nawykł na wielkim świecie, ładny chłopak, że mu wszystko szło po myśli. Bo jak mamę kocham, na wielkim świecie co się dzieje! co się dzieje!
— A na małym? — przerwał starosta.
— Słowo daję, jak mamę kocham, nie tyle jest awantur. Wiadoma rzecz, na małym świecie zaraz oszkalują i zgubią kobiétę, a na wielkim co jéj to szkodzi, że na nią plotą! Jeszcze więcéj ludzi to przyciąga.
Otóż, co chciałam mówić: on taki impetyk, gwałtownik, choć ja go przestrzegałam, nie chciał słuchać; zrazu się do dziewczęcia rzucił obcesem.
Ale niech pan nie myśli — dodała Strańska — ja krokiem nie odchodziłam od nich. A i bez tegoby się było obeszło, bo Pepita kochać go kocha, no, szaleje, można powiedzieć że ją oczarował; ale takie to dumne i poczciwe, że inaczéj romansu ani nawet chce rozumieć, tylko żeby zaraz do ołtarza i na całe życie.
Zaraz przy drugiém widzeniu się, tak sobie jak najnaturalniéj, wyznawszy mu miłość, poczęła o ślubie. Gdzie i jak on będzie. Ten — osłupiał. Chciał się śmiać, ale się zawstydził. Wszelkie tedy bliższe poufałości Pepita odkłada na — po ślubie, dając mu całego strawnego rękę do pocałowania. Do twarzy ani dotknąć, chyba gwałtem, a ta zaraz w krzyk i mdleje, a potém jeszcze gniéwa się.
Posądzał mnie wojewodzic, że ja jéj daję nauki, że mu przeszkadzam; ażem go wyłajać musiała, bo nieprawda! Taki rozum i statek w téj dziewczynie, że jak stara! powiadam panu.
Gdy go niéma, to się rozpada za nim, że go kocha i życieby dała, a jak przyjdzie, to go trzyma na staję, w przyzwoitéj odległości: ani przystępu!
Uważałam po kilku dniach, że wojewodzicowi się to strasznie nie podobało; chciał nawet pono nastraszyć ją i kilka dni nie był, nie przyszedł. Pepita łzami się zalewała. Gdy wreszcie przybył, rzuciła się, ale jak pan myśli, z czułością? Gdzie tam! Poczęła go łajać po polsku i po włosku, od psów, powiadam panu, od łotrów, od zdrajców; myślałam że on, impetyk taki, gotów awanturę zrobić, a ten stał, stał, słuchał, a potém jak padnie przed nią na kolana: — Moje ty bóstwo! — i t. d.
Wdowa ruszyła ramionami.
— Słuchajże pan to daléj, bo to nie koniec. Tego dnia za karę, jak się uparła ręki mu nie dać, nie dała... A była taka poruszona, że jéj łzy dziurgiem z oczów płynęły. I ten, proszę starosty, waryat, zbój, jak mamcię kocham, od tego dnia spokorniał do niepoznania.
To prawda — mówiła daléj Strańska — że gdy ona mu z oczów schodziła, a sam się ze mną został, buntował się, łajał, odgrażał, a byle ją zobaczył, inny człowiek się z niego robił.
Ja, proszę pana starosty, tak mi Panie Boże dopomóż i mojéj Helusi! gdy się zdecydowałam pomagać im, to nie inaczéj, jak do Sakramentu. Byłabym nie dozwoliła jéj porwać bez ślubu, o! już co tego, tobym była dobrze dopilnowała, dałam sobie słowo; aż okazało się, że ta ani pomocy ani rady mojéj nie potrzebowała. Kochanie kochaniem, a rozum! o to...
Już jakem się przekonała, że tu niéma się o co obawiać, więc czasami, aby im dać więcéj swobody, wyjdę do mojego pokoju, zostawię ich samych, drzwi niby przymknę, sama stanę, słucham i patrzę. To, jak mamcię kocham, satysfakcya było widzieć to dziewczę, bo to, z pozwoleniem pana, smarkate, ledwie wyrosło, a taki w tém jakiś charakter, że, mówię panu, fraszka senatorskie dziecko!
Gdy ja się tylko z pokoju wysunę, on zaraz korzystając, zbliża się. Ale, gdzie!!! ledwie się podsunie, ta już grozi. Dała mu imię pieszczone, licho wié jakie; nazywa go Czenczi, i woła nań:
— Czenczi! proszę przyzwoitym być. Masz rękę do pocałowania i siadaj na swojém miejscu, a siedź spokojnie, bo pójdę.
— Jaka bo ty jesteś niemiłosierna! — woła wojewodzic.
— Powiedziałam ci, że twoją będę, na dobrą i złą dolę, na życie i śmierć — odpowiada Pepita — dotrzymam ci, ale niech nas ksiądz zwiąże i pobłogosławi.
Więc wojewodzic, który jest wyszczekany, jak niemożna lepiéj, nuż dowodzić, że dosyć gdy Pan Bóg słyszy przysięgę; ona, tylko głową kiwa, listek gryzie w ustach, i, swoje a swoje.
— Kiedy się Pana Boga nie boisz — odpowiada — czegóż się masz bać księdza i świadka. Jak ślub weźmiemy, pójdę choć na koniec świata.
Więc, jak mamę kocham, powiadam panu, że czyste komedye, co ja się tu nasłucham i napatrzę!
Przez Strańską dowiedział się starosta o całym biegu romansu, i pilnie śledził wszystkie jego przemiany. Wojewodzic, wedle jéj opowiadania, w końcu złamany zarazem dowodami miłości i tym charakterem kobiéty, która nad nim potrafiła wziąć gorę, ofiarował się żenić, byle kto ślub chciał dać.
Pepita zaczęła nalegać na wdowę, aby ona przez swe stosunki z duchowieństwem, wymogła na którym z dominikanów, aby ich pobłogosławił. Wdowa ostrożnie starać się o to poczęła, mając od wojewodzica zapewnione sto dukatów dla księdza. Szło tylko o to, że wydawszy ostatni grosz na ślub, nie było o czém uciekać, a trzeba było koniecznie uchodzić przed zagniewanym wujem, dopókiby się go nieudało przebłagać.
Wojewodzic więc postanowił jechać do Warszawy, i, jak powiadał, choćby duszę zastawić przyszło, pieniędzy dostać.
O téj podróży, zaledwie uprojektowanéj, Daliborski się zaraz dowiedział od Strańskiéj, która dla niego nie miała tajemnic. Choćby była zresztą chciała co zatrzymać przy sobie, badając ją zręcznie, mecenas w końcu co chciał dobył.
Jednego dnia uwiadomiony, drugiego już był pocztą w drodze do Warszawy.
Widzieliśmy co się tam stało. W Lublinie oczekiwano powrotu, niemając żadnéj wiadomości o wojewodzicu. Pepita codzień przychodziła do wdowy, aby z nią mówić, aby wylać całe serce swoje i niepokojem się z nią podzielić.
— Dlaczego on nie wraca!? — mówiła, ręce łamiąc — dlaczego ja się tak trwożę bez miary. Nie wiem sama czego się lękam, drżę. On tam może znajdzie piękniejsze odemnie, te obrzydłe wielkie panie, które mi go zbałamucić zechcą.
Strułabym go lub zabiła gdyby mnie zdradził! — mówiła do spokojnie głową potrząsającéj Strańskiéj. — Gdyby nie miał być moim, to niczyim; a potém otrułabym się lub zabiła sama, bo ja bez niego żyć nie mogę, i nie chcę!
Z każdym upływającym dniem, w milczeniu głuchém, bez wieści, rósł ten niepokój, niecierpliwość, gorączka. Chociaż Pepita przed wujem starała się ukrywać stan swojego serca, nawet stary zaczynał mieć jakieś podejrzenia.
Jednego dnia przyszedł do Strańskiéj na kawę.
— Moja dobrodziejko — rzekł, całując ją w rękę — jesteś dobrze z tą moją drogą Pepi. Jéj coś jest. Ona cierpi. Starałem się wybadać: milczy. Oczy ma często zapłakane, nie jé, zamyśla się. Zlituj się, moja dobrodziejko, jesteś jéj przyjaciółką, uczyń to dla mnie, wybadaj ją, wyrozumiéj, co jéj jest. Czyby, uchowaj Boże, kochać się miała! Może to tylko zwykła choroba dorastających, bez oznaczonego przedmiotu, może tylko potrzeba kochania?
Strańska była mocno zakłopotana i zawstydzona, starała się uspokoić doktora.
— Panu konsyliarzowi z czułości się przywiduje — mówiła. — Dziewczę, jak wszystkie w tym wieku, ma melancholie, kaprysiki; to ją pan czém zabaw, rozerwij, kup jéj co.
Doktora to nie przekonywało, szeptał coś po włosku pod nosem.
Pepity niepokój w końcu już zdawał się zagrażać chorobą, wdowa nie wiedziała jak ją i czém skłonić do cierpliwości, wyrywała się z pogróżkami rozpaczliwemi.
Tak stały rzeczy tu, gdy Daliborski nazajutrz, po wypadku z wojewodzicem, zobaczywszy go napół umarłego, w fiakrze leżącego, nagle wszystkie swe wizyty pooddawał wieczorem i zapewne dla pilnych interesów do Lublina powrócił.
Trzeciego dnia, wypadkiem tą razą, spotkała się z nim około ratusza Strańska i sama go zatrzymała. Mecenas mało okazywał ochoty do rozmowy, ale wdowa miała jéj wielką potrzebę.
— Żebyś pan starosta wiedział, co ja mam za kłopot z tą dziewczyną, to nie do opisania. Powiadam panu, jak mamę kocham! waryuje!... Wojewodzic pojechał i jak w wodę wpadł; żeby choć słowo napisał.... Miał za dni sześć, siedem powrócić, a tu go jak niéma tak niéma!
Daliborski z jakąś złośliwością niepoczciwą odezwał się szydersko i nielitościwie:
— A jak ma pisać, ciekawym, kiedy może go już na świecie niéma. Wracając z Warszawy, powiadali mi, że go w pojedynku, bez mała, zabito.
Strańska o włos nie padła ze wzruszenia, posłyszawszy to. Uczepiła się mecenasa o szczegóły, gdzie, jak, od kogo to słyszał? ale Daliborski zbył ją ogólnikami:
— Całe życie awanturnikiem był, świerzbiała mu dłoń, naostatku trafiła kosa na kamień... doigrał się!
Ani sposobu było dowiedziéć się więcéj od niego. Starosta zaprzysięgał, że sam nie wié nic nad to, iż w burdzie jakiéjś wojewodzic był śmiertelnie ranny i że mu życia nie rokowano.
Z tą wiadomością, cała wzburzona, wróciła do dworku Strańska. Najwięcéj ją to przerażało, iż znając siebie, wiedziała, że języka za zębami nie utrzyma, wygada się niezawodnie przed Pepitą, a naówczas... Naówczas już niepodobna było nawet przewidziéć, co się stanie!...
Łamała ręce, rozpaczała; doktor się mógł dowiedziéć, zerwać stosunki, oszkalować ją przed ludźmi jako intrygantkę: naówczas musiałaby się chyba wynosić z Lublina.
W tych myślach przebyła dzień, który się jéj nieznośnie wydał krótkim, tak lękała się wieczornego przybycia Pepity. Gdy zwykła jéj godzina nadeszła, Strańska tak pomieszana na jéj spotkanie się wysunęła, iż gdyby nie lekka słabość Helusi, na którą złożyła swój smutek i niepokój, domyśliłaby się może Pepita, iż coś wiedziéć musiała.
Dosyć niezręczna wdowa, sądząc, iż należało powoli przygotować dziewczę, zaczęła najniezgrabniéj napomykać o losach ludzkich, o życia nietrwałości, o wypadkach, do których człowiek zawsze przygotowanym być powinien.
Ta rozmowa wzbudziła podejrzenie w Pepicie, która jak piorunem rażona, rzuciła jéj w oczy, że ona coś wiedziéć musi. Padła przed nią na kolana błagając:
— Mów! jeśli masz litość nademną! Najgorsza wiadomość lepsza od niepewności. Mów! choćbyś mnie ubić miała! mów!...
Obejmowała ją rękami, całowała z płaczem, nagliła, zaklinała. Strańska w końcu wyznała jéj, o czém się przypadkiem dowiedziała od mecenasa.
Pepita słuchała z oczyma suchémi, wstrzymując oddech, bladła, drżała; lecz ani padła, ni omdlała, ni straciła przytomności. Cios był tak silny, iż ją jak w kamień obrócił.
Nie mogła płakać. Stała nieruchoma, bez słowa na ustach, nie okazując napozór bolu; zwolna rękę przyłożyła do serca i oddaliła się ku oknu.
Wdowa, boleści kobiécéj nie pojmująca inaczéj, jak krzykliwą, głośną i patetyczną, nie umiała sobie wytłómaczyć téj, jak się jéj zdawało, obojętności.
Pepita dała się jéj poprowadzić do krzesła, posadzić w niém; cała była zatopiona w sobie. Strańska nie rozumiała jéj, ona nie widziała ani jéj, ani tego co ją otaczało. Mała Helusia sparła się, szczebiocząc, na jéj kolanach: nie postrzegła ulubionego dziecka.
To straszne zdrętwienie trwało długo. Słowa z niéj nie mogła dobyć Strańska. Czuła, że coś się w téj biédnéj głowie musiało ważyć, że myśli straszne i wielkie po niéj się błąkały; lecz na najczulsze zaklęcia i nalegania nie powiedziała nic biédna Pepita. Uścisnęła Strańską, pocałowała ją i zażądała do domu powrócić.
Oczy jéj czarne, stojące słupem, nieruchome, miały taki jakiś wyraz; twarz była tak marmurowo blada, że wdowa zrazu jéj obawiała się puścić i gdy się napierała powracać, w końcu sama ją przeprowadziła.
Tu, Gawłowskiéj szepnąwszy słowo na ucho, oddaliła się. Pepita wprost pobiegła do swojego pokoju i w nim się zamknęła.
Srodze przyszło Strańskiéj tego dnia za lekkomyślność swoję odpokutować. Powróciwszy do domu ogarnęła ją trwoga, rozpacz niemal. Znała gwałtowną miłość dziewczęcia, lękała się, aby na życie się swoje nie targnęła. Wprawdzie zaleciła Gawłowskiéj największą pilność, ale jéj nie mogła wyjawić, jak dalece położenie było groźném.
Przez całą noc prawie, Helusię uśpiwszy, wdowa płacząc i desperując, odprawując na tę intencyą wszelkie nabożeństwa, jakie tylko najskuteczniejsze znała, polecając się wypróbowanym patronom, miejscom świętym i relikwiom, ślubując rozmaite ofiary do cudownych obrazów i ołtarzy, spędziła nie mogąc usnąć. Nad ranem dopiéro zmrużyła oczy, ale we snach prześladowały ją okropności takie, że się zbudziła o brzasku.
Ranek był mglisty i pochmurny, wdowa, któréj ciężko było oddychać, poszła z bawialnego pokoju okna otworzyć w ulicę; jeszcze nawet drzwi domu stały zamknięte, gdy usłyszała dobijanie się do nich. Wyjrzała i zobaczyła Melliniego, bez czapki, w rannym przyodziewku szturmującego do wnijścia. Sama mu pobiegła otworzyć, bo czuła, że się jakieś nieszczęście stać musiało. Stary wpadł jak nieprzytomny, machając rękami, okazując rozpacz, któréj wypowiedziéć nie mógł.
— Pepita! — wołał — Pepi! moje dziecko! moja pociecha jedyna! Niéma jéj! znikła! Złoczyńca jakiś!...
Strańska ledwie go potrafiła usadowić w krześle i do tyla uspokoić, aby jéj wytłómaczył co się stało.
Mówił tak rozerwanémi wyrazy, przerywając sobie ciągle wykrzyknikami rozpaczliwémi, iż dużo czasu było potrzeba, aby nakoniec dowiedziała się z jego mowy, iż Pepita, zabrawszy dosyć znaczny zapas pieniędzy, jaki był u niéj w schowaniu, w nocy znikła z domu.
W ręku trzymał Mellini jeszcze zmiętą kartkę, znalezioną w jéj pokoiku, na któréj napisała słów kilka, błagając o przebaczenie i o litość.
Mellini nie mógł pojąć, zrozumiéć, domyśléć się, jaki był powód tego szalonego kroku. Wiedział, że nic innego, jak gwałtowna jakaś miłość, nie mogło spowodować ucieczki; lecz łamał głowę, kto mógł być tym uwodzicielem. Pepi nikogo nie znała bliżéj, nikt w domu ich nie bywał.
Strańska nie mówiła nic.
W końcu odważyła się zdala zwrócić jego uwagę na to, że ów chory młodzieniec, przyjaciel księcia generała, mógł potajemne zawiązać stosunki z Pepitą, która, jak się domyślała wdowa, dosyć nim była zajętą. Nie przyznała się do pośrednictwa, starała się tylko upewnić doktora, iż, o ile znała Pepi, mógł o nią być spokojnym, bo miłość musiała się zakończyć małżeństwem.
Mellini uderzony był trafnością domysłów wdowy.
— A! nieszczęśliwy dzień ten i godzina — zawołał — kiedym go pod dach mój przyjął. Są więc losy nieuniknione! Dla piękności tego dziecka, aby ją uchować od zetknięcia się z tym zepsutym światem, porzuciłem służbę, dwór, wywlokłem się tu na stare lata. Nieszczęście rzuciło pod nogi jéj wpółzabitego człowieka, nad którym ulitować się było potrzeba, który za ocalone życie miał się na mnie pomścić zabójstwem!!
Mellini płakał jak dziecko...
Strańska powtarzała mu, że się ożeni.
— Ożeni się! — krzyknął w gniewie doktor — cóż mi z tego? Jutro się rozwiedzie, uczyniwszy ją na całe życie nieszczęśliwą, jeśli nie zepsutą i strutą swym oddechem. Wasani ich nie znasz!
Cóż dla tych pół-bogów znaczy biédna dziewczyna? To zabawka, za którą milion dziś dać gotowi, a jutro za okno wyrzucić.
Co mi po jego ożenieniu! Niéma mojéj Pepi! niéma! Wróci inną — ja jéj nie chcę!...
Po długich takich wyrzekaniach jednostajnie się powtarzających, Mellini ledwie się dał odprowadzić nazad do domu, gdzie wszystko szlochało i płakało, chodząc zrozpaczone po panience kochanéj.
Gawłowska dowodziła na swą obronę, że po północy jeszcze, z wieczora pannę widząc niespokojną, chodziła pod drzwi jéj podsłuchiwać, że cicho było w pokoiku i sądziła, że usnęła.
Jedna z dziewcząt, śpiących w kuchni, słyszała wprawdzie późno w nocy, jakby otwierające się drzwi na ulicę, które potém w istocie znaleziono nie zamknięte rano, ale wstać się obawiała.
Mellini nie pojmował w ostatku, jak ona sobie radę dać mogła, przypuszczał wykradzenie; Strańska, która wiedziała, że Pepi wykradła się sama, dziwiła się odwadze jéj jeszcze więcéj.
Ochłonąwszy trochę, Mellini, nie dbając już wiele o żadną kompromitacyą, pobiegł na miasto, rozpytując po sąsiednich dworkach, po ludziach, czy kto uchodzących nie widział. Wkrótce i na Winiarach i po całém mieście nie mówiono tylko o tém. Biegał nieprzytomny zaczepiając wszystkich, rozpytując nieznajomych. Wpadł nawet najniepotrzebniéj do Daliborskiego, chcąc go prosić o pomoc i radę.
Starosta, wyrozumiawszy o co chodziło, nadzwyczajnie się zdumiał. Mellini wprost, już napewno, mówił mu o wykradzeniu siostrzenicy przez wojewodzica.
— Co mi pan mówisz! panie konsyliarzu — odparł z flegmą Daliborski — ja powracam z Warszawy, wojewodzic tam jest, a pewniéj na mogiłkach niż żywy, bo go zakłuto w pojedynku. Sam na oczy moje widziałem trupa.
Doktor nie mógł już nic pojąć. Jeśli więc nie z wojewodzicem, z kim uciec mogła? Dla kogo? Znowu najstraszniejsza niepewność o los Pepity obarczyła go. Było w charakterze Daliborskiego, znęcać się nad ludźmi.
— Niéma wątpliwości — rzekł do Melliniego wprowadziwszy go do gabinetu — że waćpana siostrzenica miała jakieś stosunki z wojewodzicem, który się do niéj wieczorami podkradał. O tém wiedzieli ludzie, tylkoś waćpan był ślepy.
Dobijał doktora, który głowę zwiesiwszy na piersi, siedział półżywy, słuchając.
— Wykraść jéj jednak nie mógł — dokończył mecenas — bo go tu nie było. Chyba się dowiedziała o jego śmierci, gdyż sądzę, że pewnie musiał umrzéć i poleciała go choć w trumnie zobaczyć.
Po téj rozmowie Mellini nie miał siły zawlec się do domu, dobiło go to, iż nawet taki obcy mu zupełnie Daliborski, wiedział o romansie, który pod jego dachem się odbywał, a on nań był ślepym. Zgubę nieszczęśliwego dziecka przypisywał sam sobie.
Gdy się znowu znalazł w swym dworku, Mellini oprzytomniał i ostygł nieco. Nie było wątpliwości, że Pepi musiała zbiedz do Warszawy do chorego czy umarłego. Cóż mu pozostawało nad gonienie dziecięcia i ratowanie go?
Zaledwie myśl tę powziął, natychmiast do wykonania przystąpił. Resztę pieniędzy, pozostawionych w domu, zabrawszy, posłał po pocztę i nie żegnając nawet Strańskiéj, wyjechał do Warszawy.
Zobaczywszy go już odjeżdżającego, wdowa wybiegła, aby się coś dowiedziéć. Mellini ledwie kilką słowy ją zbywszy, pośpieszył w pogoń. Chociaż przepłacał pocztylionów i na chwilę nigdzie nie spoczywał, po drodze nie napędził, ani się mógł cokolwiek dowiedziéć o zbiegłéj.
Siły starego opuściły tak, że w końcu leżąc już na bryczce wieźć się kazał. Pocztylioni, litość nad nim mając, opiekowali się osłabłym i zapominającym o wszelkim posiłku.
Zerwał się dopiéro z téj pościeli, gdy mu oznajmiono, że most już miał przebywać i Warszawa była za nim. W téj wielkiéj stolicy miał wprawdzie, poczynając od księcia i jego matki, bardzo wielu znajomych; lecz do kogóż się miał udać, aby zamiast rady i pomocy nie zostać wyśmianym? Rozgłaszać tak własną hańbę i upokorzenie było nad jego siły.
Pocztylion który go wiózł, nieodbierając na kilkakrotne zapytania odpowiedzi, dokąd go miał zawieźć, z własnego domysłu, zawahawszy się między kapitanową na Miodowéj, a Orłem na Tłumackiem, powiózł go do téj gospody, do któréj najwięcéj zajeżdżało osób.
Mimowolnie oczy Melliniego, który od lat kilku nie widział Warszawy, ściągnęła ulica, któréj nigdy tak ożywionéj, tak wrzącéj jakiémś życiem wezbraném nie widział. Zdało mu się że trafić musiał na jakiś dzień świąteczny, chociaż był on powszednim. Nieustannie pomijać musiał powozy, z których wyglądające twarze wesołe i śmiejące się, swobodną myślą, rozjaśnione, zdały się jego boleści i pognębieniu urągać.
Skromna bryczka pocztowa, pomimo swéj trąbki musiała co moment ustępować z drogi poszóstnym i poczwórnym zaprzęgom, przed któremi pędzili konni, lub gnali laufrowie. W powietrzu czuć było jakąś, rażącą przykro Melliniego wesołość i rozpasanie ochocze. Dzwony biły wieczorne nie tęskną nutą modlitwy, ale tonami tryumfu i wesela; kilku konnych panów minęło go rzucając mu śmiech w oczy.
W niezmiernie wysokiem wisky jechał elegant powożący się sam czterma końmi, które lekki powozik jak piórko niosły. Młodzieniec siedzący na koziołku, głową niemal sięgał okien pierwszego piętra, z których niewieście główki w wielkich fryzurach i jasnych wstęgach uśmiechały mu się.
Zdala słychać było bęben i fujarkę jakiegoś wojska oddziału, mającego wartę zaciągać.
Ledwie się bryczka mogła przecisnąć przez tłumy powozów, pieszych i jeźdźców i już się ku Tłumackiemu zbliżała, gdy usłużni żydkowie poczęli ją otaczać i chwytać za fartuch, za luśnie, i, mimo opędzań pocztyliona zapraszać do różnych gospód po drodze. Jedni gwałtem rwali do Marywilu, drudzy na podwórze, inni do kapitanowéj, a wszyscy zaręczali zgodnie że pod Orłem ani dla muchy miejsca nie było, że w całéj Warszawie nie mogła się już i śpilka pomieścić, tylko tam, gdzie oni prowadzić chcieli.
Pomimo tych zapewnień, doktor dostawszy się pod Orła, otrzymał obietnicę pomieszczenia choć pod dachem. Zwlókł się złamany, nie widząc już nic i nie słuchając co się działo dokoła i zabierał się iść na górę, gdy posłyszał głos nad sobą:
— Mellini! czy mnie oczy nie mylą! a ty co tu robisz? czy chcesz nam chleb odebrać? a to ci mało Lublina?
Tak śmiejąc się witał go stary znajomy, schodzący właśnie ze wschodów doktor Becker.
Żartobliwy ten ton jednak zmienił natychmiast, spojrzawszy na Melliniego baczniéj. Starzec był ledwie żywy, ból, podroż, znużenie siły jego wyczerpały.
— Giacomo? co ci jest? — zapytał chwytając go w objęcia doktor...
— Jestem nieszczęśliwy! jestem najnieszczęśliwszy z ludzi! — jęknął doktor...
— Ty się ledwie trzymasz na nogach!
— Ja się ledwie przy życiu trzymam! — odparł Włoch.
— Ale cóż to jest — począł Becker — pozwól, ja cię tak opuścić nie mogę. Koledzy jesteśmy, chodź, daj mi rękę!
Może ci w czém pomocą być potrafię.
Mellini dawał z sobą robić co chciał litościwy ów towarzysz. Weszli tak na górę, mijając jedne drzwi, Becker wskazał na nie.
— Mam tu chorego — rzekł — porąbanego i pokłótego, tak iż wątpię by wyszedł cało, chociaż natura nadzwyczaj silna. Właśnie od niego powracam, i prawdziwie nie wiem, czy scena, któréj byłem tylko co świadkiem u niego, wyjdzie mu na zdrowie czy go dobije. Godzina temu może, gdym siedział przy łóżku jego opatrzywszy rany i badając gorączkę w pulsie, wtem drzwi się otwierają, wpada kobiéta, cała okurzona podróżą, jak szalona rzuca się na łóżko z krzykiem i... mdleje na jego piersiach. Ledwiem ją ocucił, ledwie téż potrafiłem chorego po tém wzruszeniu niepotrzebném uspokoić. Prawda że dziewczę jak anioł śliczne, że miłość gorąca, ale może mi dobić pacyenta.
Mellini stał, słuchał i nagle rzucił się w objęcia Beckera.
— Jéj imię! na miłość Bożą; jéj imię...
— Pepi! — odparł Becker...
Doktor ściskał go płacząc...
— Życieś mi wrócił! — zawołał...







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.