Stary sługa (Kraszewski, 1872)/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Stary sługa
Rozdział I. Zapadnia
Wydawca Rogosz, Piller i Gubrynowicz & Schmidt
Data wyd. 1872
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów — Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
I.
Zapadnia.

Ciekawy to kraj Polesie nasze: zapadły, pusty, dziki może, smutny i głuchy, ale tak ma swoją odrębną fizjognomję, tak uderza właściwym sobie charakterem, że niepodobna, bliżej poznawszy ten kątek, nie znaleźć w nim nawet pewnego uroku i wdzięku. Kątek ten może nam dać dziś jeszcze wyobrażenie, czem przed secinami lat była cała niemal Litwa i część znaczna Rusi. Geografowie nasi nie zgadzają się na granice Polesia; bo też w istocie nie wiadomo, gdzie się ono zaczyna i gdzie kończy: nieznacznie rozrzedzają się lasy, twardnieje ziemia pod stopami wędrowca, powolnie nikną sosny, ukazują się dęby, wzgórza zielone podnoszą, i nie wiesz jak i kiedy stanąłeś na Wołyniu. Miejscami znowu rzeka płynąca rozrytym od wieków jarem, dzieli nagle i raptownie krainę lasów od ziemi złocistych łanów. Ale częściej wjeżdżasz powolnie w tę głębinę lasów, błot, piasków, w ciemne wieńce borów szumiących i zdrzemanych moczarów, w tę ciszę głuchą, uroczystą, wielką, która przypomina czasem amerykańskie puszcze, czasem coś od nich straszniejszego. Przebywasz okolicę nie nazwaną, bezimienną, dwutwarzą, zakrawającą na Wołyń i przypominającą Polesie, i obudzasz się na płaszczyźnie płowej lub szarej, w dali już okolonej sinemi bory, przeciętej groblą, która się wije wśród kępiastego błota; widzisz gdzieś z dala dymy oznajmujące wioskę, tu znowu krzyż zbutwiały obwieszony płachtami ofiarnemi, karczemkę czarną i na pozór pustą, wśród rzadkiej choiny zasiadłą, kilka grusz rozpierzchłych w polu jak stado owiec rozegnane przez wilka — jesteś na Podolu.
Nie potrzebuję może przestrzegać was, mili czytelnicy moi (bo mam nadzieję, że własny kraj staraliście się poznać z bliska), iż Polesie jest nie jedno, że to nazwanie stosuje się u nas do kilku mniej więcej obszernych przestrzeni kraju wielce od siebie różnych, i że przenosimy się z tobą w takzwane Polesie wołyńskie.
Ktoby dumać nie umiał, mógłby się tu nauczyć: tu wszystko, zda się, zadumane głęboko, od ludzi począwszy do drobnej trawki, która na piasku smętnie się kołysząc, marzy o ciszy co ją otacza. Milczenie wywołuje dumę, a więcej jeszcze te szumy niewyraźne, stłumione, które na tle ciszy powszechnej, śpiewają wielką, nieodgadnioną pieśń stworzenia (przyznać potrzeba) dość ochrypłym głosem. Najmniej ze wszystkich chórzystów słychać tu człowieka, a przyrodzenie w całej sile odzywa się, tłumiąc słabe i rozpierzchłe jego wykrzyki. Ono tu jeszcze panem i przemawia autokratycznie, bo nikt nie może zgłuszyć przeważnej jego pieśni. Cisza przed-adamowa szeroko padła na tę zaczarowaną, zda się, ustroń; wśród niej słyszysz dziwnie smętne, dziwnie niepojęte, drażniące swą niezrozumiałością rozmowy powietrza z puszczą, ptastwa z drzewami, krzewów z robaczkiem, traw z brzęczącemi gromadami komarów. Co to wszystko mówi, śpiewa, szepce? — mimowolnie spytać i zadumać się musisz. Każdy z tych głosów ma znaczenie przecie, ma myśl, którą wyraża choćby mimowolnie, nie zdając sobie z niej sprawy. A więc z głową spuszczoną zadumasz się i ty także, jak dumają tu wszyscy: sosny słuchając ptaków, ptacy słuchając gwaru chmur nad głowami i chmury słuchając hałasu borów.
Chwilami — zdaje się jedna część chóru tego ciekawie nastawiać ucho, gdy druga z szalonym zapałem śpiewa pieśń swoją; to znów milkną śpiewacy pierwsi, choryfeusz podniósł głos, a za nim zawrzał cały tłum przed chwilą milczących słuchaczy. Niekiedy i razem, głusząc się wzajemnie ozwą się wszyscy: a człowiek słuchacz niemy truchleje w tym chaosie dźwięków, szukając słowa, coby je wytłumaczyło dla niego: chmury, bory, zwierzęta, ptaki, płazy, trawy, piaski nawet krzyczą mu w uszy ogromnym chórem burzy życia.
To znowu jakby Wszechmocnego ręka dała znak milczenia i przerwy — dźwięki uleciały kędyś daleko, giną w przestrzeniach i niepokojąca grobowa cisza, noc dla ucha, rozszerza swój płaszcz ciężki nad zamarłą pustynią.
Powiedzieliśmy już, człowiek tu najmniej widoczny, najsłabszy, najbiedniejszy: jest to królestwo roślin i zwierzątek, w które on wkrada się pełznąc i mozolnie je zdobywa. Dzieła rąk jego są stosunkowo do przestrzeni małe i nieznaczące.
W piasczystej lub glinkowatej ziemi wyorane ślady kół prostego wozu, pnie drzew ściętych, wydarte pólko maleńkie, stóg na obszernych łąkach, chatka do bobrowej podobna, grobla licha, mostek drżący — oto wszystko co dotąd zrobił tu człowiek. Obok jego mizernych wysiłków, ogromne przestrzenie leżą jeszcze ręką nie tknięte, a rok lub dwa przypadkowego zapuszczenia, zmienia je w pustynie znowu i ślad nóg ludzkich całkowicie zaciera. Zaludnić tych nieżyznych krain nie potrafił jeszcze pan ziemi, wyludnić je przecie podołał: zwierz już zszedł z miejsc wielu i zostawił je owadom i tym upartym tylko Bożym stworzeniom, które nawet człowiekowi nie ustępują.
Głębiej, to jeszcze królestwo łosi, dzika, wilków i pomniejszej czworonożnej leśnej gawiedzi, po nad której jamami i barłogami, szczebiocąc gromadnie, ptacy się unoszą żarłoczni. Tam piękny bocian czarny, tak lubiący dziką samotność jak nasze pstre bociany cenią towarzystwo, ściele swe gniazdo na wysokich drzewach, w niedostępnych uroczyskach, które chyba bartnik lub strzelec zwiedzi raz do roku.
Zabłąkany wśród tego poleskiego świata, podróżny zdziwić się musi nowym dla siebie obrazem i zadumać nad przyszłością, która z rydlem i siekierą stoi już, gotując się ożywić pustynie i zaludnić je pracowitymi osadnikami.
Nierychło to jednak nastąpić może; potrzeba wprzód żeby cena i niedostatek ziemi tak silnie uczuć się dały, by i na te niewdzięczne pola znaleźli się nabywcy łakomi. Tutejszy autochton, który już wrósł w swój piasek, przywykł do uprawy swych hromoszów, nauczył się korzystać z lasu i wody, długo jeszcze sam jeden panować będzie na rozległych obszarach. Ale kiedyś...
My powieść naszą zacznijmy.
W tem właśnie Polesiu, nie opodal od granicy Wołynia, na rzadko uczęszczanej drodze, łączącej dwa ubogie żydowskie miasteczka, stała mała karczemka, którą pospolicie zwano karczmą na Zapadni, lub po prostu Zapadnią. Wilcza jama stara, której ślad nie opodal pozostał jeszcze, dała zapewne powód temu charakterystycznemu nazwaniu. Na mil dwie, jadąc tak nazwanym traktem, nie było nigdzie ani wioski ani karczemki; Zapadnia więc korzystała z tego i żaden podróżny, po piasku i korzeniach przebywszy smutny drogi kawał, ominąć jej nie mógł, jeżeli nie dla siebie, to się zatrzymując dla koni. Kraj dokoła dziwnie był smutny i pusty. Gościniec ów wielki był wprawdzie szeroką ale najgorzej utrzymywaną (raczej całkiem nie utrzymywaną) drogą. Ślady tylko kół stanowiły ją: szły one tu środkiem tryby niegdyś oczyszczonej, to po za bliższemi sosnami, między pniami, wśród gałęzi, omijając wiecznie błotniste jamy nie zgruntowane, wody nie wysychające lub wydmy głębokiego piasku; tu i owdzie kawałek grobelki wpadłej i ledwie już widocznej świadczył, że ktoś kiedyś myślał o tym gościńcu; ale wymowniej daleko o zaniedbaniu go przemawiały leżące koła i drągi, któremi wozy z błota wydobywano.
Potrzeba było dobrego woźnicy, żeby tu sobie we dnie dał rady, a w nocy nie wiem jak nawet ludzie jeździć mogli. Droga szła kręta, nierówna, trzęska i najdziwaczniej powykładana.
Miejscami porastały ją krzaki, przecinały ogromne na wpół zgniłe kłody i suche gałęzie, lub obnażone sterczące sosen korzenie. Zwinny wóz poleszuka omijał to wszystko nie zawsze bez szwanku, bo bliżej stojące drzewa nosiły ślady na korze wydarte, licznych zaczepek, które zwycięsko odeprzeć musiały.
Koło karczemki, którą zaraz opiszemy, był bór sosnowy przerzedzony, porosły od dołu młodzieżą i krzewami, a nieco dalej błotko zatęchłe, w którem pół roku śpiewały nieznośne gospodarne żaby. Za błotkiem widać było las znowu, na którego tle zielonawem sterczały poopalane olbrzymy stare, w niewielkiej już pozostałe ilości. Dokoła słała się wydma żółta piasczysta, w twardszych tylko kilku miejscach zielono-żółtą pokryta trawką. Na tej wydmie, od wieku sklecona z sosnowych krąglaków, przedłużona plecioną z chrustu stajnią, pokryta dranicami, przez burzę poszarpanemi i poodgniwałemi od słoty, stała owa karczemka samotna; towarzyszyły jej tylko, o niskim zrębie studeńka z żórawiem na bok pochylonym, loszek odrapany i osiadły, a na przeciwnej stronie drogi obórka pochylona i podparta.
Nie jednemu przywykłemu do ludniejszych krain, a wyobrażającemu sobie, że lasy tak obszerne mogą być schronieniem złoczyńców, dziwnie się zapewnie wydawać musiało, iż tu się człowiek mieszkać odważył. Ale wieś, chociaż żadnej na trakcie samym o parę mil nie było, kryła się za lasem na ustroni, o trzy tylko ćwierci mili, a żyd, odwieczny Zapadni mieszkaniec, tak doskonale był ze swoją pustynią oswojony, iż nie wiem czyby się na pozornie weselszą zamieniał dzierżawę.
Zresztą, dziś sam jeden z niewielkim swoim dworem był tu stałym mieszkańcem, czasami na gościach mu nie zbywało. W niedziele, święta i doroczne jarmarki bliższych miasteczek, Zapadnia ledwie mogła przybyłych pomieścić, tak ich było pełno. Nie minął jej żaden z przejeżdżających, dla wódki, ogrzania, ochłodzenia lub gawędki z arędarzem, starozakonnym Juchimem Moszkowiczem Rejzą, żydem wielce wziętym, o którym zaraz powiemy obszerniej, bo mu się słusznie należy szczegółowy rysopis i biografja.
Teraz jeszcze powrócimy do karczmy; karczma bowiem również zasługuje na uwagę. Jużeśmy napomknęli, że to był budynek stary i trochę w ziemię wklęsły, z okrąglaków sosnowych sklecony i dranicami pobity. Czas kościstą swoją dłonią w ziemię go powoli wtłaczał, tak że okna z jednej strony już prawie się z darniną równały. Ściany niczem nie oblepiane i nie bielone, miały tę smutną barwę szarą, która właściwą jest wioskom Polesia i części i Litwy. Nic weselszego tynku nie błyskało na tej ciemnej budowie, nawet kamień od dymu był poczerniał. Ogromne wrota, nadwerężone i na jednej tylko zawiasie wiszące, wpuszczały do środka, i z sieni dopiero, zarzuconej saniami, wozami, drwami, poprzedzielanej w obórki i komórki, wchodziło się do wielkiej izby karczemnej.
Izba ta otoczona ławami, bez podłogi, z piecem ogromnym, z drugim obok do chleba, z bondurem do oświecania łuczyną w zimie, okopcona, czarna, z oknami pozaklejanemi i zasmolonemi, w znacznej części służyła za skład sprzętów Juchimowi. Sprzęty to były choć bardzo potrzebne, choć wielce malownicze, wcale jednak nie wytworne i nie kosztowne. Zaraz odedrzwi stała, jakby na straży, przysadzistych kształtów kadka, dalej stępa, dalej tarczany różnych rozmiarów cisnęły się w kąty, a na nich jeszcze leżały pierzyny, worki, węzełki i tajemnicze gałgany, których przeznaczenia i wartości nie każdy mógł odgadnąć. Ławy, stół, żelazny lichtarzyk u pułapu, obszerne schronienie zimowe bachurów wśród trzasek na piecysku, z którego wyglądały brudne poduszki i nie mniej zużyte kołdrzyny, dopełniały obrazu izby karczemnej. Obok niej zaraz był alkierz o połowę mniejszy, mieszkanie gospodarzy, skład kosztowniejszych sprzętów, sypialnia, kuchnia, kancelarja Juchima, pokój bawialny dla dostojniejszych gości, i wszystko czem tylko pierwsza izba nie była. Tu opis trudniejszy; — łatwo w natłoku rzeczy bezimiennych dla nas, rozpoznać je i rozklasyfikować. Najpokaźniejsze było łoże państwa, niegdyś firankami osłaniane, dziś tylko otoczone patykami, na których wisiały. Tuż stolik z kałamarzem, pełnym jakichś czarnych flejtuszków, kilką książkami do nabożeństwa, szklanką z solą, butelką obitą pełną ćwikły i pomniejszemi gracikami, pokrywał sobą jeden kuferek. Drugi większy obok służył za siedzenie, trzeci dalej jeszcze był podstawą kupie bielizny i odzienia. Nad niemi półka na sznurach dźwigała księgi hebrajskie, jakiś butel czarny i zwinięty łapserdak, którego niebiesko podszyte poły stanowiły malowniczą draperję. W kącie była kupka kartofli; dalej skrzynia z pościelą dwojga dzieci, potem beczka z wódką na legarach wysokich, wór mąki, ćwierć wywrócona itp.
Pomnażały ciasnotę wszelkiego rodzaju stworzenia gospodarstwo składające, spoufalone z ludźmi i na stopie równości z nimi żyjące, które im tu towarzyszyły, jako to: kilka kur, para indyków, gęsi, kaczki i stara koza.
Lecz czas przystąpić do ludzi.
Główną tu postacią był gospodarz, Juchim Moszkowicz Rejza, którego dziad, pradziad, ojciec siedzieli w Zapadni, i on też uważał ją raczej za dziedzictwo już swoje, niżeli za arędę doroczną, choć co roku nowy o nią robił kontrakt. Juchim Moszkowicz wart zaiste byśmy się w niego wpatrzyli. Zaraz na oko przedstawiał się uderzając oryginalną postawą: mały, zwinny, ruchawy, zaschły, trochę krzywy, bo jedno ramię miał znacznie niższe od drugiego, blady na twarzy, nieco zyzowaty, bez brody, bo mu ta w upokarzający sposób rosnąć nie chciała, z długiemi pejsami, prostemi, ciemnej barwy, miał coś w sobie dziwacznego, zagadkowego. Oczy biegające, żywe, błyszczące, zdradzały w nim wewnętrzną gorączkę. Mówił prędko, niezrozumiale i bełkotliwie, a całe ciało towarzyszyło ustom, wyginając się dziwnie; szczególnie wyższe jedno ramię co chwila podrzucało się konwulsyjnie. Najmniejsza rzecz, byle nie w porę i nie po myśli zrobioną lub powiedzianą była, niecierpliwiła go nadzwyczajnie; wówczas uśmiech ust gniewliwy, wejrzenie oczu iskrzących, ruch postaci połamanej, miały w sobie coś szatańsko złego. Juchim zaperzony, miotał się jak opętany. W chwilach spokojnych, prócz nałogu szyderstwa ze wszystkiego i ze wszystkich, był wcale pospolitym żydem. Znano go jako najzręczniejszego z handlarzy, najczynniejszego z szachrajów, i nie obeszła się żadna trudna sprawa żydowska, żeby w niej palców nie umoczył. Niepospolita przebiegłość, znajomość ludzi i miejscowości, umysł żywy, upór w postawieniu na swojem nadzwyczajny, były przyczyną może, że mu się wszystko, co przedsiębrał, zwykle udawało. Żydzi jeździli do niego na poradę z daleka, przyjmowali go do spółek zyskując sobie w ten sposób jego pomoc, a nie było prawie wypadku, żeby mu się noga pośliznęła. Czem Juchim handlował, co było jego zajęciem? trudno to powiedzieć. Najczęściej w podróżach, przejazdem tylko w domu, kupował, sprzedawał, mieniał najrozmaitsze przedmioty.
Nabywał zboże, skóry, bydło, konie, frymarczył dziegciem, smołą, najmował robotników, kupował wełnę, robił kontrakty o wódkę, żadnego nie opuszczał jarmarku, kręcił się od wsi do wsi, od dworu do dworu, z miasteczka do miasteczka; bywało pół roku czasem, że się nigdzie nie pokazał. Nagle potem zjawiał się ze swoją biedką i bułaną szkapą, a nikt dojść nie mógł, gdzie przez tak długi czas wędrował.
Sura Juchimowa tajemniczą była jak sybilijska wyrocznia; ona sama mogła poprawić opinję wszystkim kobietom o wielomowność posądzanym od wieków, nie mówiła bowiem prawie nigdy, a jeśli się odzywała, to pół słowami i w pochmurnej zadumie, nieustannie się krzątając z kąta w kąt, ciągle coś robiąc, to koło dzieci, to koło gospodarstwa, to w piecu; jak zaklęta, na zapytania skinieniem głowy, ruszeniem ramion, ręką tylko odpowiadała. Była to otyła i podżyła już żydowica, z twarzą posępną, niemal poważną i miną pogardliwą. Cały świat traktowała z góry i dumnie, nie wyjmując panów nawet, i usługiwała wszystkim jako gospodyni karczmy, ale nie bratała się z nikim. Do dzieci nawet własnych rzadko słowo wyrzekła, najczęściej karciła je i prostowała raczej ręką niż ustami. Ludzie tak już wiedzieli o jej nałogu milczenia, że jej nawet nigdy pytań nie zadawali. Nieustanną czynnością sowicie zresztą płaciła za milczenie uparte, i nie wiem czy kto nad nią niezmordowańszy był w pracy. Jak świt na nogach, z alkierza do izby, z izby do sieni, z sieni do obórek i chlewów włóczyła się, kłapiąc pantoflami do północka. Kury piały a Sura jeszcze jak widmo kręciła się po karczmie. Nie wiem czy ją kto widział siedzącą; rzadko posługiwała się kim w najcięższej robocie, sama wszystko i za wszystkich spełniając.
Nie policzone bachury różnego kalibru, potomstwo Juchima Moszkowicza, kręciły się po karczmie; ale wyjąwszy najstarszego, który już powoli na człowieka wychodził i czasem z ojcem jeździł, a nawet sam bywał do miasteczka posyłany, reszta oszarpanych dzieci nie zasługuje na wspomnienie. Do dwóch mniejszych chłopaków troskliwy ojciec trzymał belfera, nauczyciela, który choć był w Zapadni postacią zupełnie podrzędną, zastanawiał jednak powagą, jaką mu biegłość jego w czytaniu talmudu nadawała. Był to mały żydek, blady, suchy, chorowitej twarzy, równie milczący jak Sura, a najpocieszniej zadumany. Męczyła go kabała; ciągle kiwał głową nad księgą i nad jej język podobno innego nie umiał. Gdy kto przypadkiem, znalazłszy go w karczmie, wziął omyłką za pospolitego żyda i śmiał mu zadać jakie pytanie, belfer jak indyk do najśmieszniejszego zaperzał się gniewu.
Ale dajmy już pokój izraelitom, bo nam pozostają jeszcze dwie postacie do narysowania, nim naszą powieść rozpoczniemy.
Zapadnia położona była dosyć od wsi odlegle, sama w lesie. Juchim często się oddalał, Sura więc miała sobie w pomoc dodanego stróża i stróżkę. Tych dwoje ludzi było to małżeństwo, gospodarze niegdyś z sąsiedniej wsi Zaborza, do której karczma należała; bezdzietni, podupadli, na starość kąty wycierali u żydów. Nie zdawało im się to wszakże zbyt przykrem i upokarzającem.
Stróż, którego zwano, nie wiem dla czego, Zmorą, nie wielki człowiek w szarej świcie, okrutnie zasmolony, nadzwyczaj rozlazły, zwykle siadywał pod piecem z rękoma w tył po za siebie założonemi, i zmrużywszy jedno oko, fajkę palił. Fajka była jego ulubionem zajęciem, a jeżeli go prawie gwałtem nie napędzano do roboty, od której się jak mógł wykręcał, ciągle i zawsze miał coś z tą fajką do czynienia. Jeżeli jej nie trzymał w ustach, to ją czyścił, odmuchiwał, przetykał, nakładał, skrobał, krzesał do niej ogień, krajał tytoń; a wszystkim tym czynnościom towarzyszyło niedźwiedziowate mruczenie. Przebudzony w nocy, natychmiast chwytał za swój cybuszek, którego jedząc nawet, z rąk nie wypuszczał. Zresztą, choć jawnie leniwy, był to bardzo dobry człowiek; żydzi go szturchali, popychali, łajali, bili nawet; nigdy się na to nie ofuknął, nie pisnął, najwięcej jeżeli ramionami ruszył. Prawda, że za to nie łatwo ich słuchał, zwłaszcza gdy o robotę chodziło: mówiono do niego, zdawał się nie słyszeć; wyprowadzano do sieni, wychodził i siadał sobie spokojnie na kłodzie; dawano mu w rękę siekierę lub wiadro, stawiał je flegmatycznie przy sobie, a przynaglony czasami nawet do lasu umykał i tam sobie gdzieś schronieńko obrawszy, wracał dopiero do jadła. Godziny jedzenia, trzeba mu oddać tę sprawiedliwość, nie zapomniał nigdy.
Miał jeszcze i to dobrego w sobie, że przy zdarzonej okoliczności, za siebie i za milczącą Surę gadał chętnie, a gdy mu brakło towarzysza, mruczał, sam zadając pytania i sam je rozwiązując. Dnie jarmarkowe były dla niego najpożądańszą uroczystością, bo z każdym przejeżdżającym obficie się mógł ugadać.
Nikogo nie minął, i humor też Zmory był wówczas najlepszy; uważano nawet, że nieco ochotniej udawał, że się czemś zajmuje.
Przy takich usposobieniach, Zmora naturalnie długo na własnem gospodarstwie wytrwać nie mógł; bardzo szczęśliwy zbieg okoliczności zrobił go stróżem karczemnym, bo żadna funkcja stosowniejszą dla niego być nie mogła. Opuścił chatę pradziadów bez wielkiego żalu, zwłaszcza, że się już ona i całe obejście waliło, a oprócz psa Zajada i dwóch kur czubatych, chudoby żadnej nie mieli. Żona Naścia przeniosła się z nim chętnie do Juchimów, którym przędła i dzieci niańczyła. Podżyła, chuda i wyżółkła stróżycha, tyle przynajmniej lubiła wódkę, co mąż jej fajkę; do roboty też nie była zbyt skorą i w tem charaktery małżonków zupełnie się z sobą zgadzały; za to liczne posiadała wiadomości tajemnicze i talent miała wielki wróżenia i odgadywania. Cały świat niewidomy czarów, zagadek, uroków, stał dla niej otworem. Zamawiała skutecznie, przepowiadała zręcznie, odpędzała uroki doskonale i za kieliszek wódki podejmowała się często uszczęśliwienia całej rodziny. — Wszystek grosz, jaki miała, szedł za tę nieszczęsną wódkę do Sury; ale na cóż go było chować, kiedy dzieci nie mieli a gardło paliło?
Szczęśliwe więc dosyć życie prowadzili Zmorowie na Zapadni; on nigdy na wieś nie wychodził, ona czasem do chorych tylko lub oczarowanych ściągnąć się dawała. Całem ich mieniem były dwa kożuchy, dwie świty wyszargane i zapaśnych łapci oberemek; miejscem spoczynku ławy w pierwszej izbie karczemnej, a majątkiem dwadzieścia złotych rocznie, z których obojga państwa Juchim kwitował rachunkami gorzałczanemi i tytuniowemi. Niekiedy nawet kożuchy jeszcze bywały w zastawie.
Tacy byli mieszkańcy karczemki w chwili, gdy się nasza rozpoczyna powieść. Wiosna młoda rozwijała listki na drzewach, bór był wonny a wiaterek przynosił rozkoszny zapach brzóz świeżo pękniętych. Zmora siedział na kłodzie przed karczmą i wpatrując się w zachodzące słońce, puszczając dymek z fajki, którą palcem przywykłym do tego nieustannie, naciskał i mruczał sam do siebie, nie mając mówić do kogo.
Zwykłym przedmiotem jego monologów było to położenie karczemnego stróża, które go widać bolało, choć je znosił z największą cierpliwością i poddaniem.
— Mówią stróż! — szeptał do siebie — alboż to co złego stróż? Jakby to stróż co gorszego od... od... — zastanowił się — a choćby od parobka, choćby od pryjmaka, choćby od gospodarza. Niech ja sobie będę stróżem! żyd mi nic nie zrobi, wybić nie wybije, chyba tak szturchnie trochę; łajać łaje, ale ja nie słucham jego szwargotania, jakby sobaka brechał, a jeść i wódki musi dać. Zresztą zje licha, żebym mu co robił! Ciupnę tam siekierą jak za napaść, ale wszystko to nie to co na pańszczyźnie i ja sobie pan w karczmie. A jeszcze byleby kto nocował, a choćby popasał, trzygroszówka się oberwie. Mówią stróż! niechaj gadają! co mnie to szkodzi. A taki choć Zmorycha stróżowa, a byle komu palec zabolał, chudoba zaniemogła, dziecko zakwiliło, byle urok czy zawertka, bez Naści się nie obejdą!
Zamyślił się.
— Tylko to bieda — mówił dalej — że ta Naścia, choćby i złoty zarobiła gdzie, wszystko bestja przepije... taka to już jej natura od najmłodszych lat. Czasem trzech groszy na tytuń u niej nie wyproszę; zaklina się: nie mam i nie mam! a patrz! poszła już do Sury i kieliszek gorzałki szmyrg! I myśli, że ja spię, a ja wszystko widzę! Oj! Sura bo też niepoczciwa! niemy djabeł: chodzi, drepta pantoflami. Słowa nie powie do człowieka, a ostatni grosz gotowa milczkiem wysmoktać. Do roboty i kijem pędzić rada, a jeść tak nawarzy jak dla psów. Żydowska to wiara zawsze! Juchim także, choć to gadają żyd mądry do pieniędzy, ale nie lepszy nechryst od niej. Kręci się, wierci się, siud tud lata, pójdzie, wyszachruje, obje się z jakim panem, a w domu przed tą milczącą Surką swoją... trusia! Jeszcze mu i kieszenie zrewiduje, żeby i dydka nie schował przed nią. Ale te niewierne bestje mają grosza! oj mają! gdyby ich trząść, byłoby za co cztery gospodarstwa kupić, i tytuniu na całe życie! Kto go tam wie jak on te pieniądze zbiera, ale nie przyjdzie do domu, żeby tam w alkierzu czego nie liczył... zawsze z zarobkiem. Co to za dziwo... na to żyd!
Gdy przerywając sobie wolno puszczanemi kłębami dymu i poprawianiem tytoniu, który porządnie palić się nie chciał, Zmora marzy tak, siedząc na klocu, usłyszał brzęk i turkot bryczki i głowę ku niej zawrócił. Na drodze w oddaleniu ukazała się jadąca, żółto malowana, czterma różnomastnemi końmi zaprzężona najdyczanka, którą powoził kozak z ogromnym z pod małej czapeczki wywieszonym osełedcem, w białych płóciennych szarawarach i granatowej kórtce. Obok niego siedział drugi kozaczek, młodziusieńki, rumiany chłopak, podobnie do pierwszego ubrany, trzymający w ręku cybuch pański i kapciuch. Za nimi na bryczce migała się postać dorodnego mężczyzny, z potężnym wąsem, której z daleka jeszcze rozeznać nie było można.
Zmora popatrzał i szepnął do siebie:
— To ten Kalanka!
Bryczka podjechała pod karczmę i grzmiący głos pana kazał się jej zatrzymać. Zmora powstał, fajkę przychował za koszulę i w postaci uległej, odstąpił na bok nieco, udając wielce zajętego koło drzewa, choć w ręku nie miał nawet siekiery. Była to stara sztuka: ile razy zbliżali się podróżni, mogący od niego potrzebować pomocy, zawsze to czynił, aby im drożej, odrywając się od zatrudnienia pilnego, pracę swoją kazać cenić. Przy tem chodziło mu o to, aby się nie ukazać próżniakiem. Wszyscyśmy ludzie: każdy z nas najlepiej ukrywa swoją najsłabszą stronę. Teraz już pan bryczki, wyskakujący z niej właśnie, malował się w całej okazałości: był to dwudziestu kilku lat młodzieniec, na którym niedogasłego bałagulstwa widoczne pozostały ślady. Ubiór jego zdradzał tę niedawno jeszcze minioną przeszłość: miał na sobie kurtkę czarną, opiętą, bez guzików, na haftki ujętą i paskiem kaukaskim, srebrnemi guzikami nabijanym, podpasaną, szarawary szerokie nankinowe, a na głowie fantastyczną czapeczkę. Z kurtki wyglądało krzesiwko i łańcuszek od zegarka. Twarz pana Kalanki przystojna ale nieznacząca, ruchawa zbytecznie i w ciągłych zmianach wyrazu najdziwniejszych, okazywała człowieka nie umiejącego wcale panować nad sobą, przywykłego do rozkazywania i samowolności, charakteru gwałtownego, ale przebiegłości wielkiej. Oczy miał jasne i szare, bezmyślne i blade, usta odęte, policzki rumiane, wąs ryży, spuścisty. Dla praczek i garderobianek był to ładny chłopiec, ale wykształceńszy smak, oceniwszy piękne kształty jego budowy, odwróciłby się od twarzy pospolitej i niemiłej. Ubiór jego opięty i staranny wskazywał, że wiedział jak go uposażyła natura, i cenił swą atletyczną postawę. Bałagulstwo, oprócz stroju pana i kozaków, dobitnie też odcechowywało się w bryczce i zaprzęgu. Wiadomo wszystkim, że to, dziś do historji, niestety! należące społeczeństwo bałagulskie szczególnie zaprzątało się końmi, zaprzęgiem i wszystkiem co ze stajnią i psiarnią miało związek. W pozostałych po rozbiciu stowarzyszenia szczętach, żyła jeszcze troskliwość o zachowanie prawideł furmańskich; nie dziw, samo nazwanie bałagułów (jest to nazwisko furmanów po żydowsku) — usprawiedliwiało ją.
Cztery konie pana Kalanki, sławne na całą okolicę ze swych nadzwyczajnych przymiotów, były furmanką co się nazywa bałagulską. Były to szkapy niezbyt rosłe, nie bardzo wzrostem nawet dobrane, w jak najprostszych szlejach, ale dzielne i silne bieguny. Dwa dyszlowe, szpak żelazny i deresz (ostatni jedno ucho miał trochę nadcięte), warte były od siebie rzucając po jakie czterysta kilkadziesiąt złotych, choć osobiście ich nie poznawszy, na pierwszy rzut oka nie dałbyś tyle za oba razem. Podsobny gniady nieco kulał tylną nogą, ale ciągnął tęgo, a czwarty kasztan mniejszy od wszystkich, z łbem spuszczonym, ogon miał przywiązany do postronka, bo nim nieprzyzwoicie wywijać był zwykł; pomimo tej małej wady, w pracy był nieoceniony.
Kozacy dobrali się do koni: woźnica, z przeogromnemi konopiatemi wąsiskami, blady i widocznie nie obojętny do kieliszka, miał minę zuchwałą i nosił na policzkach różne hieroglificzne dowody, że zuchwalstwa swojego nie hamował. Jedno oko zmrużał zwykle od niechcenia; w zębach na krótkim cybuszku wisiała fajka wygasła, od której gdy ją wyjął, dołek wygnieciony nałogiem zostawał mu zawsze. Imię miał Zabijaka, i w istocie stosowniejszego trudno dobrać było, bo jeden pan tylko i to nie zawsze, od chętki do bijatyki mógł go powstrzymać nahajką.
Drugi kozaczek, który piorunem z kozła zeskoczył i już fajkę panu oczyszczał, zowiący się Jagoda, świeży, młodziuchny, zwinny, żywy, choć mu z oczu patrzała pojętność i spryt, popsuty był widać zawcześnie. W twarzy jego malowała się dojrzałość, zawsze prawie gdy zbyt pospieszna, zgniliznę z sobą wiodąca. Był to ulubieniec pana i dobrze o tem wiedział.
Kalanka zsiadając z bryczki zawołał do swoich ludzi:
— Hej, słysz Zabijaka!
— A co bat’ku?
— Koniom dobrze wytchnąć, można siana rzucić, niech zęby przetrą. Wy napijcie się po kieliszku wódki.
— Dobrze bat’ku!
I Zabijaka zsiadł zaraz z bryczki, lejce do kółka nejdyczanki przywiązując.
Właśnie gdy pan Kalanka zabierał się wyciągnąwszy wnijść do karczmy, Juchim, który wprzód przez okno popatrzał, wyszedł na jego spotkanie.
Żyd, jak zawsze, miał minę niecierpliwą, rozgorączkowaną i ramieniem jednem gwałtownie potrząsał, a oczyma latał jakby niemi i pana i konie chciał pożreć. Z szyderskim uśmieszkiem powitał przybyłego; Kalanka pozdrowił go rubasznem:
— Jak się masz stary szachraju?
— Kłaniam panu... młodemu; — dodał żyd trochę ciszej.
— Co? — podchwycił stając podróżny.
— Co? a cóż? kłaniam panu! — rozśmiał się Juchim. — Wyglądałem pana i wyglądał, myślałem, że już i miniecie Zapadnię.
— Wiesz przecie, że ja ciebie nigdy nie mijam.
— A któż może minąć Zapadnię? — dorzucił żyd ruszając dumnie ramieniem.
Rozśmiał się pan Kalanka, spojrzał na kozaków, potem na żyda, który już się koniom przypatrywał i ludziom, postąpił kilka kroków jakby chciał wnijść do karczmy, ale zaraz zawrócił.
— A dobra u ciebie Juchimie wódka? — spytał — bobym i sam gotów kroplę się napić; wieczór chłodnawy, ja już głodny, samowara pewnie nie masz?
— Na co mnie tych nowości! — rzekł Juchim ruszając połową ciała. — Co się tyczy wódki, mogę panu dać choćby szabasówki.
— A dobrze, i siana dla koni wiązkę niech rzucą.
Gospodarz zawołał Zmory.
— Stróż! stróż!
Zmora ukazał leniwo głowę z za węgła.
— Co ty tam robisz?
— Co? juściż koło drew! — i ruszył ramionami, jakby go bolało niesłuszne posądzenie o próżniactwo.
— Pójdź i daj pańskim koniom wiązkę siana, a pan łaskaw do izby, czy może tu wynieść wódki?
Kalanka zdawał się nie wiedzieć dla czego roztargniony i wahający.
— Do izby! — rzekł — no, no, pójdę do izby...
Wziął fajkę od Jagody, któremu kazał zostać przy koniach, a sam z Juchimem wsunął się do sieni.
W wielkiej izbie zastali Surę, swoim zwyczajem zajętą tak, że nawet przybyłemu głową kiwnąć nie raczyła, gdy ją przywitał: — Jak się masz pani Sura? — Naścia przędła pod piecem i okiem tylko z ukosa rzuciła na pana i żyda. Z alkierza dolatywał donośny głos belfera, poprawiający niesforne intonacje bachurów, recytujących wśród ciągłych zachłystywań lekcję z Miszny.
Kalanka obejrzał to wszystko rzutem oka, poszedł do stołu, rzucił nań czapeczkę i fajkę, a sam przeciągnął się na ławie. Po chwilce sam Juchim przyniósł mu kieliszek, którego nóżka lakiem przytwierdzona była, i flaszeczkę do szyi mającą przywiązany sznurkiem wysłużony korek, drugiemu już podobno pokoleniu wódkę od zwietrzenia zachowujący.
Sura z wielkim pospiechem, jakby jej ciężko było od bardzo ważnych odrywać się zatrudnień, pokrajany w kostkę chleb i szczyptę soli postawiła na stole milcząc i zaraz odeszła.
— Za twoje więc zdrowie Juchimie! — zawołał Kalanka wychylając szabasówki; splunął potem, zakąsił i dodał:
— Dalibóg wódka nie zła! nie zła!
Żyd szydersko się rozśmiał i postawił ją na stole; poczem założył obie ręce za pas, poprawił jarmułki i zapytał:
— Jasny pan z miasteczka powraca?
— A toż wiesz, od pana pomocnika! Niedoimki, a niedoimki pokoju mi nie dają; musiałem go uprosić, żeby mi pofolgował!
— To bardzo dobry człowiek! — bąknął żyd mrugając oczyma i pokazując zęby.
— Aha! dobry człowiek! — rzekł Kalanka — ale mój owies jeszcze lepszy od niego.
Juchim rozśmiał się znowu.
Kalanka obejrzał się, westchnął i ku oknu rzucił okiem.
— Dawno tu był Boikowski? — zapytał.
— Boikowski? On tu rzadko bardzo przyjeżdża; po co jemu tu jeździć? Mało on ma roboty w Zaborzu! Tam także niedoimki i gospodarstwo i z chłopami zatargi.
— A daleko ztąd wprost do Zaborza?
— Przez las... — począł żyd, i urwał zaraz, z zaiskrzonem okiem pytając: — A panu co do Zaborza?
— Co mnie do Zaborza! — rozśmiał się młodzieniec z niejaką radością... — To tak! Boikowski mi dawno znajomy, służył u mnie i myśliwy; chciałem z nim zapolować.
Żyd głową pokręcił i rzucił ramieniem gwałtownie.
— Przez las — kończył wlepiając badawcze oczy w przybylca. — Przez las... na wprost, ale to droga niegodziwa, będzie mała milka, może trzy ćwierci mili.
— Dawno byłeś w Zaborzu?
— O! wczoraj! Ale co pan tak się dopytuje o Zaborze!
— A o czem-że gadać będę? juściż potrzeba o coś pytać!
— No! to czemu pan nie pyta o Hałuki, albo o Obodyńce?
— Bo mi przyszła na myśl wioska wasza, wszak Zapadnia do Zaborza należy?
— Nu! a jakże!
Trochę zamilkli; żyd przemyślał coś, zdawał się kombinować i dochodzić, przeszedł się ku alkierzowi i powrócił.
— Pan bywa w Zaborzu?
— A czemuż nie? bywam!
— To piękna wioska?
— Zachciałeś! jak wszystkie nasze poleskie wsie, dużo lichej ziemi, wiele błota i na nic niezdatnego lasu.
— Co pan gada! co pan gada! — uniósł się arędarz żywo — takiej drugiej nie ma na całą okolicę. To złote jabłko! Czego jemu brak? Las, choćby towarny, łąki nie skoszone; pola i dobrego po uszy; a ludzie bogaci i chaty siemieniste. Młyn, woda, tylko gospodarza nie ma, nie ujmując panu Boikowskiemu. On także dobry gospodarz, ale co innego kiedy pan a gospodarz razem. Za nieboszczyka naszego sędziego, co to było za gospodarstwo! gwałt! on bywało sprzedawał żyta i po pięćset korcy, pszenicy nieraz po dwieście i trzysta. Z samej arędy z młynem mają trzy tysiące. Nu, to zła wioska?
Żyd cały się aż zaperzył mówiąc o tem.
— Jakiżeś ty śmieszny, Juchimie — rzekł mu Kalanka; — alboż to w jednem Zaborzu to jest?
— Niech-że mnie pan pokaże drugą taką wieś na okoliczność? Już pańska część w Otrębach pewno tego nie dokaże co Zaborze. Zaborze! gwałt! tu tylko gospodarza daj! A kobiecie samej, choćby ekonom najlepszy, nie gospodarować... to darmo! Nasza pani dobra, poczciwa, bardzo poczciwa, ale ją nie do tego pan Bóg stworzył. Dopóki sędzia gospodarował, było i chleba i mięsa i pieniędzy, a teraz często po rubla na Zapadnie posyłają. Ja dawno jej mówię: Jejmość jaśnie pani potrzeba zięcia... poczciwego człowieka, a nie, to powoli, powoli, i chleba nie stanie...
— Ależ Boikowski dobry gospodarz?
Chciał coś powiedzieć z prędkości Juchim, ale widząc, że cały ten ustęp, umyślnie na zbadanie intencji przybyłego wydeklamowany, na nic się nie przydał i jego jeszcze badano, wstrzymał się nagle i zamilkł. Przybyły nagląc, powtórzył pytanie: żyd tylko brwi podniósł, usta wykrzywił, ramieniem wstrząsnął i odszedł w milczeniu.
— No? ale pani z niego kontenta i lubi go i słucha? — spytał znów Kalanka, biorąc milczenie w znaczeniu negacji.
— A kogo pani nie lubi? a kogo pani nie słucha? — rzekł po cichu żyd.
— Mówią, że i starego Stanisława bardzo też lubi?
— To co innego! — odparł żyd; — to stary sługa jeszcze nieboszczyka sędziego; on w domu jakby krewny, nie jak sługa.
— I to poczciwy, mówią, człowiek?
— On to poczciwy! ale ja jego nie lubię!
— Czemuż?
Juchim ręką tylko machnął.
Kalanka fajkę sobie nałożył i czy to że go wypytywanie bawiło, czy że miał potrzebę czegoś się dowiedzieć, rozpoczął je na nowo.
Nim jednak od komina, dokąd po ogień chodził, powrócił, żyd wywołany przez Surę, która ramionami ruszyła na niego i głową potrzęsła, dając mu znak, żeby milczał... stracił całkiem ochotę do rozmowy.
Zabrał flaszeczkę, chleb i sól, i ustąpił do alkierza, potem czegoś pilno wybiegł do sieni, a powróciwszy, począł indagującego jegomości zbywać pół-słowami. W tem głos obcy dał się słyszeć pod oknem:
— Hej, Zmora, psia wiaro, a już gdzieś w kącie leżysz do góry brzuchem! weź no mi konia potrzymaj!
Wszyscy wyjrzeli przez okno.
— To Boikowski! — zawołał Juchim z jakąś miną frasobliwą.
— A! to Boikowski! ot dobrze się trafiło, umówimy się o polowanie — żywo zawołał Kalanka. — Słuchaj no daj tu swoją szabasówkę.
Drzwi się otworzyły zamaszyście i nowa postać, na widok której Naścia od kądzieli wstała z uszanowaniem, ukazała się na progu.
Był to młody jeszcze człowiek, w szaraczkowym surducie, z rzemiennym paskiem, w butach do kolan, z nahajką w ręku; mina gęsta, wąs czarny do góry, oczy na wierzchu głowy wypukłe i błyszczące, nos orli, czoło niskie i zmarszczone. W ustach zaciętych i wąskich malowała się surowość i przywyknienie do gniewu; w ruchach widać było pewność siebie, jaką nadaje swobodne i bezpieczne miejsce, i dobry kawałek chleba. Zresztą pan Boikowski mógł służyć za typ nowego pokolenia ekonomów, którzy się bardzo różnią od pomocników ojców naszych. Tamci byli to ludzie skromni, niewielką rzeczą się kontentujący, nie myślący ze swego wychodzić stanu, pokorni aż do zbytku, ulegli aż do pochlebstwa, drobnym zyskiem zadowoleni i przygotowani stać całe życie u progu; nowsi są pospolicie tylko ekonomami tymczasowie: każdy z nich wzdycha do dziedzictwa, dzierżawy i uobywatelenia; spiesznie chwyta co tylko schwycić się daje, i na rachunek przyszłej niepodległości nie bardzo chce słuchać; dbały o swą dostojność, woli często miejsce utracić, niż najmniejszego, choć najbardziej zasłużonego doznać upokorzenia. Nowe to plemię ekonomów nosi głowę do góry, chętnie się bierze pod boki, czuje godność swoją, ale niestety! gorzej daleko, bo na większą skalę kradnie od pokornych poprzedników. Przytem wszystkie wady wieku wypiętnowały się na niem.
Pracować się nie chce, bawić i hulać celem życia; gawędka, karty, polowanie najmilsze zajęcie, obowiązek się spełnia od niechcenia, dla oka, wyręczając drugimi; a uchowaj Boże wymówki, harda odpowiedź gotowa na ustach. Gdybyć tylko odpowiedź! często najpodlejszą zemstą wypłaca się odprawiony dawnemu panu, nie patrząc wcale środków, jakiemi jej dopnie.
Pan Boikowski był właśnie ekonomem tego rodzaju; służył on w przekonaniu, że to nie potrwa długo, że nakradnie tyle, ile mu będzie potrzeba na dzierżawę, a z niej przejdzie na dziedzictwo; i szanując w sobie przyszłego obywatela, wcześnie uczył się grać jego rolę.
— A! pana Boikowskiego? jak mi się pan miewa? — powitał go Kalanka na krok postępując przeciwko niemu.
Ekonom uśmiechnął się, zdjął czapkę i dosyć poufale odparł:
— Do nóg upadam pańskich! do nóg upadam! Pan dobrodziej zapewne z miasteczka?
Żyd na obu wejrzawszy, dziwną zrobił minę i cofnął się chmurny aż do alkierza.
W izbie tymczasem ciągnęła się dalej rozmowa:
— Jakże się cieszę, żeśmy się tu spotkali — rzekł Kalanka; — pytałem się Juchima właśnie, czy tu nie bywasz, tylko cośmy o tem mówili, ażeś się zjawił, chwała Bogu!
— Jeśli Juchim nie obiecywał mnie, to nie bez przyczyny — odparł ekonom — albo to mnie można odjechać? Wszystko tam na mojej głowie: zajęcia bez miary, cały majątek na mnie, gospodarstwo, interesa... ledwie temu rady dać mogę. Człowiek ledwie ma czas odetchnąć. A nie zawadziłoby i do Juchima zajrzeć, bo i tu porządku nie ma!
Juchim słysząc to z progu alkierza, ramieniem rzucił, i jakby usiłując pozostać chłodnym, do drugiej izby się skrył.
— Nie możnaby ci służyć kieliszkiem wódki? — spytał Kalanka, — dobrą ma szabasówkę.
— Dziękuję panu, po herbacie wyjechałem z domu, bo miałem gości — rzekł kłaniając się nieco Boikowski.
— No! a na polowanie się zbierzemy?
— A! dobrzeby to było — odparł ekonom — ale zajęcia tyle, że człowiek czasu połapać nie może.
— Właśnie chciałem cię prosić do siebie, mój panie Boikowski; mam w Otrębach knieję dobrą, jesteś amatorem myśliwstwa, strzelasz wybornie, zabawilibyśmy się, mam psy doskonałe. Możebyś przecie urwał kiedy chwilkę wolną?
— Jeśli pan tak łaskaw, muszę mu służyć.
Po tych kilku słowach, których żydzi z wielką słuchali uwagą, choć zdawały się nie zajmujące, zaczęto mówić o koniach i Kalanka z panem ekonomem wyszli do bryczki obejrzeć bieguny, a razem i kozackiego wierzchowca, którym się chwalił Boikowski.
Był to także niepozorny szkapa, chudowaty, grubokościsty, grubonogi, szyja długa, łeb wielki, ale miał niezrównane posiadać przymioty.
Kalanka wsiadł na niego i przejechał po piasku, sprobował czy zwrotny, wypuścił, osadził i zmęczonego oddał w ręce Zmorze.
— A co? — śmiejąc się zapytał Boikowski — prawda, że dobry koń?
— Nie ma co mówić, tęgi, pod charty byłby jedyny; niech no pan przyjedzie do mnie, utniemy może facjendkę.
— I owszem, ja od tego nie odbiegam; — kładnąc ręce w kieszenie rzekł Boikowski — aby tylko dobra!
To mówiąc odeszli na bok powoli i poczęli rozmawiać ciszej, nieco oddaliwszy się od karczmy. Rozmowa ta trwała dobry kwadrans, ale nikt jej podsłuchać nie mógł, bo niby oglądając konie, ustąpił Kalanka na trakt i o kilkadziesiąt kroków od karczmy się odsunął. Nie uszła ona wszakże bacznych oczu Sury i Juchima.
Żydówka pierwsza wychyliwszy się przez okno, wskazała w milczeniu mężowi rozmawiających; spojrzał za nią arędarz i zamyślił się głęboko, potrząsł głową jakby niemałą wagę przywiązywał do tego spotkania, i nie spuścił już z oka pana Kalanki i Boikowskiego, jakby z ruchów ich i min usiłował odgadnąć, co z sobą mówili.
Wkrótce jednak narada się skończyła, a że konie popasły, Kalanka odesławszy przez Jagodę pieniądze za wódkę do karczmy, sam zaraz siadł na bryczkę. Zabijaka krzyknął na konie, pan podał rękę ekonomowi, żegnając go bardzo serdecznie, i odjechał.
Boikowski przez chwilę popatrzał za odjeżdżającym i wszedł nazad do karczmy, jeszcze wzgardliwszy, dumniejszy, hałaśliwszy niż wprzódy. Czapki już nie zrzucając, rozwalił się na ławie i kazał sobie ognia podać do fajki. Naścia z pokorą i pospiechem mu służyła. Juchim chodził jeszcze po alkierzu, wzdłuż, wszersz, latał, rzucał się, ale nie spieszył do Boikowskiego, starając się widocznie wprzód uspokoić i ukołysać.
— Żydzie, a chodź-no tu! — zakrzyknął pan ekonom. Arędarz pokazał się na progu, ręce za pasem, oczy błyszczące, wargi drżące, uśmiech złośliwo-szyderski w całej twarzy.
— No? a co?
— A co? wszakżeś powinien tu stać i czekać co ci powiem, o co cię zechcę spytać? Ty nie wiesz, że ja tu pan?
Żyd tylko ramieniem rzucił i usta oddął pogardliwie, ale Boikowski tego nie zobaczył.
— Czemuś mi mojej baryłki nie nalał? hę?
— Bo wódki tyle tylko mam co na szynk? jutro Benjamin pojedzie, to i baryłka będzie.
— A co mnie do tego, wiele u ciebie wódki! mnie moje o każdym czasie być powinno. Słyszysz? — pytał, widząc, że żyd nie odpowiada.
— A słyszę.
— Żeby mi baryłka była dziś jeszcze wieczorem w Zaborzu.
— Nu, to będzie.
— Tak! pilnuj się! ty wiesz, że ja tu mogę wszystko, ja tu pan.
— Nu! a paniż co? — zapytał trochę szydersko Juchim.
— Pani — śmiejąc się odparł Boikowski — pani u mnie w kieszeni; ja co chcę to robię.
— Nu, to panu, chwała Bogu! dobrze się dziać powinno? — rzekł dalej rozmowę ciągnąc żyd.
— Zdaje się.
— A pan myśli i robi, żeby to dobrze się skończyło?
— Ja? oszalałeś czy co?
— Pan myśli, że my nie rozumiemy co to za facjenda z Kalanką?
Porwał się z ławy z niejakim przestrachem ekonom, wlepił oczy w żyda zdziwiony, pomięszany i dodał:
— Co ty pleciesz?
— On pana nie darmo hołubi, ale w końcu zobaczycie, że się oszukacie.
Domyślnością żyda i jego słowy dwuznacznemi przez chwilę tak był strapiony ekonom, że nic odpowiedzieć nie mógł; wreszcie usiłując się wykręcić, podchwycił:
— Na czem? na koniu?
— Ej! gorzej jak na koniu.
— Coś bo tobie chodzi po głowie, Juchimie, czego ja doprawdy nie rozumiem.
— Bo pan rozumieć nie chce. Aj! aj! na co to już darmo przedemną udawać; żyd wszystko wie, nawet co kto myśli!
Widocznie mięszał się Boikowski.
— Głupiś — rzekł impetycznie — sam nie wiesz co ci się śni.
— Nu! nu! niechaj tak! patrz pan tylko, żebyś sobie sam nie wyrzucał, jak co zrobisz niedobrze.
Ekonom wyraźnie wałczył z chęcią wynurzenia się przed żydem i zasiągnienia jego rady, a potrzebą zachowania jakiejś tajemnicy, i zadumał się, zdawał rachować; wreszcie porwał za czapkę:
— Durzysz się nie wiedzieć czem Juchim — zawołał; — wam żydom zawsze w głowie, czego drudzy i nie pomyślą. Pamiętaj-no, żeby mi wódka była.
— Nu! nu! to będzie; niechaj ja i nic nie wiem.
Jeszcze na progu zaciął się Boikowski, odwrócił do arędarza, chciał mówić i czapkę nacisnąwszy na uszy pospieszył milcząc do konia. Juchim może w nadziei zwierzenia odprowadzał go.
Przed karczmą Zmora z fajeczką w ustach trzymał kozacką szkapę, która głowę spuściwszy, resztek siana szukała na ziemi. Siadł raźnie pan Boikowski, skinął tylko głową i poleciał wąską drożyną do Zaborza wiodącą.
Długo z szyderskim uśmiechem wiódł za nim okiem żyd, chodząc po zajeździe karczemnym, coś gadał do siebie, jarmułkę podrzucał, pejsy targał.
Zmora patrzał z kąta na niego.
— Już go djabli męczą — mówił do siebie nakładając nową fajkę — o! jak się wierci... kręć się nie kręć, tak i ja się doczekam, że cię czarci porwą. I pieniądze cię nie obronią i Sura nie uratuje... szatańskie plemię... A wówczas komuż kiedy nie mnie zostać tutaj szynkarzem!! Dopiero będę pan!
Tej słodkiej nadziei uśmiechnął się Zmora!
— Ale wówczas zje djabła i moja Naścia, żebym ja jej dał wódki... ani kropelki... dosyć się jej napiła; na mnie kolej. Tylko że to żydzi ci, to twarde licho.
Ten zwrot wywiódł mu z piersi westchnienie, ognia skrzesał, siadł na kłodzie i głęboko się zadumał.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.