Stary sługa (Kraszewski, 1872)/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Stary sługa
Rozdział II. We dworze
Wydawca Rogosz, Piller i Gubrynowicz & Schmidt
Data wyd. 1872
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów — Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

II.
We dworze.

Z karczemki na trakcie, opisanej na początku powieści, jechał pan Boikowski wprost przez lasy do wsi Zaborza; nazywano tę objazdkę drogą, ale wcale na to nie zasługiwała. Widzieliśmy już wyżej jak wyglądał trakt; ten stosunkowo był wyborny, bo nim przecie, choć wywracając się czasem, jechać było można; tu zaś miejscowi tylko konno, wozem lub bryczką odważali się puścić, a i ci nocą najczęściej błądzili. Zrazu, na zjeździe gościńca, obiecywało się to nie najgorzej, ale im dalej w las, ścieżynka stawała się coraz węższa, mniej znaczna, przecinały ją tysiączne drożyny, któremi tylko po drwa i na łąki jeżdżono; nareszcie ginęła zupełnie miejscami, tak, że na oślep szukać jej było potrzeba. Tu instynkt poleszuka zastępować ją musiał: w przerzedzonym borze pustym, gdzie gęsta trawa nizka puściła się, okryta szyszkami i opadłemi igłami sosen, koła nie zostawiały śladów po sobie, ziemia była równa i gładka; — wszędzie więc mogła być droga, a wszędzie znacznej nie było.
Dalej następowały brody niezmiernie długie i porozgałęziane, a tak głębokie i mętne, że na ich dnie nic widać nie było; te do reszty nieznającego miejscowości zbijały z tropu.
Pan Boikowski wszakże znał zbyt dobrze okolicę, by w niej mógł zabłądzić; sam koń byłby pana, w niedostatku innego przewodnika, odprowadził do domu. Większe pół mili trwał las nieprzerwany, wreszcie rozrzedzać się począł stopniami, gęstsze coraz pnie się pokazywały, choiny młodsze i rozrzucone; w dali migały z za gałęzi pola jaśniejsze, droga widoczniejszą się stała i wszystko zwiastować poczynało niedaleką, już wioskę.
Mrok padać poczynał, ale Zaborze ukazywało się jeszcze widocznie, oświetlone w pełni ostatniemi jaskrawego zachodu brzaskami. Była to osada położona na płaszczyźnie opasanej lasami, nad mało widocznym, bo w znacznej części zarosłym stawem; czarna cerkiewka drewniana panowała z jednej strony chatom ukrytym w zarośla, z drugiej zabudowania dworu wśród wyższych drzew, podnioślejszemi wzbijał się ścianami, gdzie niegdzie bielejąc kawałem starego muru lub tynku. Dom mieszkalny, nieco okazalszy od otaczających go domostw, ze staroświeckim łamanym dachem, na tle lip, kilku ciemnych świerków i rozłożystych klonów, białemi wyskakiwał kominami; po za nim kopułkę małej kapliczki, wysoki lamus, stodołę i długie obory widać było.
Niskie chaty włościan ginęły wśród płotów, sadów, grusz i wiśni; gdzie niegdzie tylko sterczał nad niemi żuraw studni, lub wąski niebieskawego dymu pasek w złociste niebo się unosił.
Wieczór wiosenny odzywał się w śpiewach pastuszków jak szczebiotanie ptasząt, właściwych tej roku porze; wierzbowe fujarki towarzyszyły im wdzięcznie i ochoczo. Włościanie na drobnych swych konikach ruszali już w lasy gromadami, pędząc przed sobą spracowaną i głodną chudobę.
Pan Boikowski, wcale nie zajęty pięknym obrazem, jaki go otaczał, zadumany, przeleciał cwałem wiejską ulice, świszcząc krzykliwą jakąś i niesforną zwrotkę hulackiej piosenki, potem zawrócił w lewo i płotami otoczoną drogą ku dworowi pognał. Tu znowu zjechał w prawo, na węższą uliczkę i po nad ogrodami krążąc, minąwszy dwór, stanął na folwarku.
Folwarczny dom równie był stary jak sam dwór, i dosyć powierzchownie opuszczony. Dzieliły go od dworu ogród, sad i warzywne grzędy; na ustroni usunięty, panował wszechwładnie stodołom, oborom i całemu gospodarskiemu zabudowaniu, do którego przytykał. Jeszcze bliżej otaczały go: stajnia, chlewki, drwalnia, obórka na wyłączny użytek pana ekonoma służące, i okalające dziedzińczyk, w środku którego brzeziną misternie od zwierza obwarowany, był kwiecisty krąg georgiń, irysów i róży.
Ukazanie się pana Boikowskiego było hasłem wrzawy na folwarku; krzyknął potężnie na parobków, żeby od niego konia wzięli; nie dosyć szybko przybiegającego fornala skropił nahajem po grzbiecie i rozpoczął gniewać się srodze, że gumienny w ganku na niego nie czekał i śmiał się ku stodole udać, a może do swojej chaty, nie odebrawszy wprzód dyspozycji.
Domyślając się przybycia mężowskiego, po krzyku i ruchu jakie zrodziło, pani ekonomowa wyszła na ganek. Była to młoda kobiecina, wcale przystojna, ubrana wykwintnie i z pretensją, z włosami dokoła głowy w pukle zawinionemi, z czarnem żywem okiem, z minką lwicy, fajką w ustach i pieskiem na ręku. Ani po Boikowskim takiej żony, ani po folwarku takiej pani niktby się pewnie nie spodziewał.
Postawa jej dowodziła, że się wcale nie ulękła straszliwego swego małżonka; on obejrzawszy się i spostrzegłszy ją, trochę z tonu spuścił.
— A gdzieżeś to tak długo bywał, panie Michale? — spytała jejmość wyjmując na chwilę z ust cybuch z pięknym bursztynem.
— Zmiłuj się, małoż tu jest dokąd jeździć za tem szelmoskiem gospodarstwem! z tymi niegodziwymi chamami! Człowiek nie wie prawdziwie jak się rozerwać na wszystkie strony; a tych tu trutniów nie dopilnować!
— No, a gdzieżeś przecie był?
— Wszędzie być musiałem, na ostatku dojechałem aż do Zapadni, bo kochany Juchim już nam i wódki nie daje.
— Trzebaż mu było gałganowi dobrze uszy natrzeć; za nadto coś sobie ufa! Nie wie tego, że jak my tylko zechcemy, choć dwadzieścia lat tu siedzi, wykurzyć go potrafim. Ale to fraszka. Pani tu kilka razy przysyłała po ciebie; czegoś jej tam potrzeba!
— O! ba! Toż człowiek wszędzie razem być nie może; niech pani poczeka, są pilniejsze rzeczy.
To mówiąc weszli do środka.
Posądzam was może niesłusznie kochani czytelnicy, że nie zrażeni jeszcze drobnostkowością moich opisów, gotowiście żądać, abym wam przedstawił mieszkanie państwa Boikowskich?
Stanie się zadość woli waszej, chociaż tylko przeczutej. Powieść zawsze ma na celu wystawić jak najwięcej stron życia, które wzięła za przedmiot swych studjów; chętnie więc maluje nawet zewnętrzną jego postać, gdyż to co otacza człowieka, wiąże się z nim potężnie i charakteru jego tajemnice odsłania.
Pierwszy pokój, bo izbą nie godzi się go już nazywać, jak się zaraz przekonacie, pomimo, że był niski, bez sufitu i ściany miał grubo a dość garbato powylepiane; starannie jednak pracował nad pokryciem swych ułomności. Krzywe, maluśkie okienka o czterech szybach, prostowały i powiększały firanki, podłoga była nowa i olejno wymalowana; w jednym kątku stała kanapa i stół, na którym w szklance woniał kwiatów bukiecik; w drugim komoda serwetą kolorową pokryta, szklankami rzniętemi posrebrzanemi i różnemi gracikami podejrzanego smaku przybrana. Pod samem oknem wyciągał się stary szesląg skórą obity.
Na ścianach wisiały w czarnych ramach różne nieszczęść ludzkich nieszczęśliwe przedstawienia, jako to: Paweł i Wirginja, Atalla, Genowefa Brabantska, Heloiza z czułym Abellardem, a nawet, jeśli się nie mylę, i bardzo małpowato wyglądająca Franczeska. W miejscu, które pani Boikowska zajmowała przed chwilą na kanapie, roztwarta książka świadczyła o jej szlachetnem zamiłowaniu w literaturze. Czytała, niestety! Żyda tułacza!
Zresztą nigdzie nie widać było śladu zajęć gospodarskich, a nawet kalendarz ze ściany absentować się musiał, wygnany, jak się domyślam, dla swych staroświeckich okładek.
Drugi obok, mniejszy, ciemny pokoik sypialny, równie starannie przybrany, nie był też przeznaczony do pracy; mylę się, stała tam na widoku najpożyteczniejsza a najkosztowniejsza z robót kobiecych: zaczęta w krosnach kwiecista na kanwie poduszka.
Drzwi mniejsze z bawialnego pokoju wiodły do kancelarji pana Boikowskiego, izdebki przyozdobionej kolekcją nahajek, zbiorem cybuchów i kilką parami wykrzywionych butów. Stojący tu stół, obryzgany atramentem, zarzucony regestrami i raportami, zdobił kalendarz, sennik, linja i szczotki do włosów. Naprzeciw jeszcze była piekarnia, czeladna izba, kuchnia, gdzie synek państwa Boikowskich, którego wychowaniem sama pani, dla słabego zbyt zdrowia i rozdrażnionych nerwów, zatrudniać nie mogła, cały dzień spędzał w towarzystwie ochoczo mu posługujących pastuszków. Dziecię ekonoma wprawiało się tu do przyszłego stanu swego, targając ich bezkarnie za włosy i bijąc po policzkach, gdy mu przyszła fantazja.
Państwo ekonomowstwo weszli tymczasem do bawialnego pokoju; ona rzuciła się na kanapę, przygasłą rozdmuchując fajkę, on przed nią w dosyć uniżonej pozostał postawie.
— A cóż, widziałeś się z Kalanką? — spytała Jejmość puszczając kłąb dymu.
— O! a jakżeś to zgadła? — trochę usta zaciąwszy zapytał mąż.
— Wielka sztuka! sameś mi mówił, że się tam macie zobaczyć.
— Ja?
— A ty!
— Kiedy?
— O! dajże mi pokój! Alboż mogę spamiętać? Wczoraj, czy dzisiaj; inaczej, proszę cię, zkądżebym to wiedzieć mogła?
Jegomość tylko głową pokiwał.
— Widziałem się — rzekł cicho — widziałem, zgadłaś.
— No, i cóż tedy?
— A cóż ma być? zwyczajnie, złote góry tymczasem obiecuje, ale żebyśmy tylko źle na tem nie wyszli, moja Tereniu. Reflektuję się, że podobno wielkie robimy głupstwo.
— Znowu poczynasz swoje! nieznośny z ciebie ciamajda.
— Już ja to wiem, że ty mnie nigdy nie posłuchasz. A mnie ten łotr Juchim, który nie wiem jak wszystko zdaje się przewąchał, pierwszy strachu napędził.
— Na cóżeś się przed nim wypaplał?
— Ja! miałbym się wygadać? Co ci się dzieje! Byłbym istotnie ciamajda! Słowa z nim o tem nie mówiłem, ale jak zobaczył żeśmy poszli na ustroń, niby konie opatrując z Kalanką, zaraz pomiarkował! I że to jak wiesz, żyd gorączka, języka za zębami nie strzyma, dał mi do zrozumienia, co o tem myśli. Kolnęło mnie to w serce, bo zdaje się, że ma rację.
— Słuchasz żyda; jemu o swoją skórę chodzi!
— Pomiarkuj-no jednak kochanie... nam się tu, nie ma co mówić, wcale dobrze dzieje.
— No i cóż z tego!
— A jak zrobimy co myślim, majątek pójdzie w inne ręce, kto wie czy tu nam tak panować pozwolą?
— Głupi jesteś, kochany Michale, pozwól to sobie powiedzieć — zawołała jejmość ruszając ramionami. — Jeżeli zgodzimy się pomagać Kalance, to pewnie nie darmo. Ja to już wprzód dobrze obrachowałam. Musi nam część swoją w Otrębach puścić darem darmo na lat trzy, a oprócz tego utrzymamy się na ekonomji tutejszej.
— Dobrze to obiecywać, a nuż nam potem da koziołka? procesować go o to niepodobna!
— A któżby na słowo się zdawał i na łasce chciał zostać? Kontrakt na Otręby weźmiemy wcześnie, i o ekonomję też czarno na białem spisać nie zawadzi.
— Chyba! chyba! — rzekł zamyślony Boikowski.
— Darmo sobie tem głowy nie susz — odezwała się sama pani — ja to już wszystko ułożę za ciebie z Kalanką; twoja rzecz, żeby się staranie udało. Masz nad panią przewagę, korzystaj; trzeba o sobie myśleć.
— No! to się rozumie, ja swojego pewny!
Wśród tych słów otworzyły się drzwi i podżyła kobieta, którą ekonomowa powitała dość złośliwem: — Cóż to za szczęście, że możemy powitać u siebie pannę Kunegundę? — ukazała przez nie głowę.
Panna Kunegunda, nie młoda, smutna, bardzo skromnie ubrana, w szlafroku perkalowym, w wełnianej chusteczce, w czepeczku bez pretensji na głowie, twarz miała nie piękną, pospolitą, ale z wyrazem wielkiej dobroci i cierpliwości. Nie była to nigdy piękność, ale i w latach pięćdziesięciu ślady zostały, że się podobać mogła. Dobroć ma to do siebie, że wyryta na twarzy, nad wszystkie przymioty serca ku sobie pociąga. Jasno-blond włosy, jasno-niebieskie dziś zbladłe już oczy, usta uśmiechnięte, powaga poczciwości oblekająca postać całą, pomimo ubogiego stroju i ułożenia pokornego, mimowolny dla niej budziły szacunek. Ona i młoda ekonomowa były istotami tak sobie sprzecznemi, tak z różnych elementów złożonemi, że najmniej przebiegłe oko, zgody i przyjaźni między niemi na chwilę przypuścić nie mogło.
Na powitanie pani Boikowskiej wymuszone i szyderskie, które ona postępując ku drzwiom, z przyciskiem powtórzyła raz jeszcze:
— Cóż to za szczęście, że możemy powitać u siebie pannę Kunegundę? — klucznica, gdyż to był urząd dzisiejszy przybyłej, odparła bardzo spokojnie, z lekkiem tylko ramion poruszeniem:
— Żadne to szczęście, moja Jejmość; przyszłam tylko prosić pana Boikowskiego, bo od dawna oczekują na niego we dworze.
— Toż powinniście wiedzieć, że się nie mogę rozerwać — żywo ofuknął ekonom; trudno wszędzie być razem. Nigdy mi i odetchnąć nie dacie nawet. — Ruszaj do dworu, pani woła! — Dobrze waćpannie, co sobie z garderoby do spiżarni, a ze spiżarni do ogrodu, zdrowaśki odmawiając, spacerem się przejdziesz... dobiedz kiedy pani woła, ale ja nie mogę jak lokaj czekać na rozkazy w przedpokojach.
Panna Kunegunda wysłuchała całej tej perory, popatrzała, nic nie odpowiedziała, zawróciła się i wyszła.
— Oj to ziółko — ozwała się Teresa do męża — takie to ciche, pokorne, rzekłbyś że gęby nie ma, a do wszystkiego złego najpierwsza. Niech co najmniejszego zobaczy, zaraz pani doniesie, a nie ustrzedz się przed nią, wszystko wyszpera.
— Niechaj sobie donosi — śmiejąc się rzekł Boikowski — co ja powiem pani, to święte. Ona zamilknie, a ja każdą rzecz jak chcę wytłumaczę.
W tem powtórnie drzwi się z trzaskiem otwarły, żywo, zamaszysto i już nie smętna panna Kunegunda, ale piękna, zwinna czarno-brewa, wyskoczyła przez próg panienka. Strojna bardzo, wyświeżona jak lalka, w jedwabnej sukience, w floransowym fartuszku, w safjanowych trzewiczkach, z chustką w ręku, z parasolikiem w drugiem, z różą we włosy wpiętą, doskonale przedstawiała subretkę starych komedji. Nie wielkie to a ładniuchne stworzenieczko wleciało jak ptaszek, świergocąc i chichocąc, oglądając się, śmiejąc, jakby rade, że się z sobą popisze, bo wiedziało... o! wiedziało jak było ładne! W twarzyczce małej, okrągławej, jak jabłuszko rumianej, w koralowych usteczkach, w oku czarnem i płomienistem, w zadartym trochę ale bardzo kształtnym nosku, zgrabnych ramionach, popiersiu i zręcznej kibici, był nadmiar może trzpiotowatości, zalotności, ruchu, ale się to wybaczało tej oryginalnej subretce.
Była to uosobiona Rozynka komedji XVIII. wieku, gryzetka paryska i Lizeta Berenger’a... zlane w jedno.
Pani ekonomowa podała jej rękę po angielsku na progu, a Boikowski ze staroświecka ująwszy przydużą trochę łapkę, ucałował serdecznie pokrywającą ją glansowaną rękawiczkę.
— A! Frunia! przecieżeś sobie przypomniała o nas! Jakżem ci wdzięczna, żeś choć zajrzała do mnie!
— Podziękowanie nie zasłużone; na ten raz przybiegłam tylko za interesem.
— No, może i pani po mnie? — zapytał Boikowski.
— A cóż pan myślisz? właśnie pani mnie przysyła!
— No, idź bo już, idź — zawołała Teresa — gotowa się pani zniecierpliwić i pogniewać.
— Gdzież znowu! — odparł Boikowski biorąc niechętnie za czapkę — alboż się to ona umie gniewać? Ale wszelako, do zobaczenia, musi być coś pilnego, pójdę.
— Pilnego? — widzisz pan przyszły jakieś rządowe obwieszczenia czy palet, pani już niespokojna, a tu nikt jej przeczytać nie potrafił.
Frunia rozsiadła się wygodnie na kanapie obok ekonomowej, a Boikowski nie bez pomrukiwania wyszedł nareszcie na ganek. Tu jeszcze połajał parobków, wyciągnął się pary razy i leniwo poszedł ścieżką przez sad i ogród ku dworowi.
My za nim.
Dwór, któryśmy już z dała ujrzeli, był stary, ale się jeszcze jako tako trzymał. Z bliska wiek na nim był znaczniejszy; część ścian dla pogniłych podwalin chyląc się, prosiła o podpory i dach miejscami dziurami świecił, niedbale przyrzuconemi słomą; okna wypaczone miały pozór wypadających, a staroświeckie okienice z serduszkami, po większej części na jednej tylko trzymały się zawiasie.
W około nie wiele zmieniono z dawnego rozporządzenia: dziedziniec od sadu oddzielał jeszcze częstokół wysoki, a w ogrodzie drzewa siedziały posłuszne, w wyprostowanych rzędach, formujących ulice i kwatery. Kilka kanapek darniowych, altanka zgrzybiała, huśtawka zepsuta, stół pochylony, dowodziły, że ogród dawniej nie dla samej korzyści i wygody, ale do przechadzki i zabawy też służył. Było w nim cienisto, trochę wilgotno i opuszczono; wszystko dziczało, drzewa i ulice, których graca nie tknęła od dawna. Sam dwór pozór miał smutny, bo koło niego brak było starania; pobiała dawno poodlatywała, a o nowej nikt nie pomyślał; tu i owdzie chwast już ciekawie do okien zaglądał, mchy rozsiadły się na dachu, grzyby rosły na spruchniałych brukach bliższych podwaliny. W częstokole oddzielającym ogród wypadłe szczerby źle zaplecionym na prędce połatano płotem.
Obszerne to dosyć było domostwo; pan Boikowski przeszedł naprzód wielką sień pustą, w której od dawna zgasła, wisiała u sufitu potłuczona latarnia, zajrzał potem do niemniej rozległej kawiarni, w której parawany tworzyły osobny pokoik Fruni, a zastawszy tu tylko dziewczynkę u komina drzemiącą, śmiało uderzył w klamkę bawialnego pokoju.
Troje okien z niego wychodziło na ogród, posępny, czarny i pusty, ożywiony tylko kilką bliższemi domu grzędami kwiatów; dwoje drzwi wiodły na prawo i lewo. Stara kanapa, stół, gierydonik z filiżankami, piec kaflowy, kilkanaście krzeseł, ubierały niedostatecznie smutną i chłodną salkę. Posadzka w niej chwiała się pod nogami, dziwne doliny i pagórki kształtując, a dawne malowanie obrukane, pozatynkowane miejscami, gdzie indziej opadłe, przykro sprzeczało się z otaczającą je zapyloną pobiałą. Wielki portret mężczyzny, w dawnym polskim stroju, na przeciw zwierciadła wiszący, ożywiał trochę tę pustkę.
Boikowski przeszedł z niej na prawo, nie starając się wcale o przygłuszenie stukotu, jaki podkute jego buty robiły; owszem, umyślnie zdawał się stąpać głośno. Drugi pokój cały był zajęty kobiecym sprzętem, krosienkami różnego rodzaju, stoliczkami, krzesłami, poduszkami; ale w nim równie nikogo nie znalazł pan ekonom. Świeżo widać rzucona książka do nabożeństwa, przy której leżały na widoku dwa z pieczęciami wielkiemi papiery, zdawała się mówić o niedawnem oddaleniu się pani. Boikowski obejrzał się, ramionami ruszył niechętnie i niecierpliwie, tu i owdzie powlókł oczyma z szyderską ciekawością, i nie idąc już dalej, chrząknął parę razy, a potem zakaszlnął głośno.
— Kto tam? — spytano łagodnie z sąsiedniego pokoju.
— Ta ja, Jaśnie pani, Boikowski.
— A dobrze, właśniem po niego kilka razy już posyłała — odpowiedziała wychodząc z sypialni nie młoda już kobieta. — Dobry wieczór ci, panie Boikowski; powiedz, proszę, niech mi świecę przyniosą.
Skrzywiwszy się, czego po ciemku widać nie było, pan ekonom poszedł kazać dać świecę i powolnie, z przyzwoitą powagą powróciwszy, ujął się za krzesło blisko stojące, nogę na nogę założył, głowę podniósł i czekał.
— Gdzież to pan bywał? — odezwała się pani zasiadając na kanapie i poprawiając w koło siebie poduszki.
— Byłem w polu... musiałem być wszędzie koło gospodarstwa; pani wie, że wszystko na mojej głowie, wydołać trudno, ledwie teraz do domu się przywlokłem.
Dziewczynka z kawiarni przyniosła świecę i szczypce.
— A Stanisław gdzie? — spytała pani.
— Poszedł za panienką na przechadzkę.
— To jeszcze nie powrócili?
— Nie, pani!
Przyniesiona świeca rzuciła na twarz dziedziczki blask, dający się jej lepiej przypatrzeć. Była to niemłoda kobieta, blada, okryta wczesnemi marszczkami, które piękne niegdyś rysy zmieniły, z oczyma zapadłemi, z ciałem zgiętem, z wyrazem znużenia i boleści, który w ruchu, głosie i wejrzeniu zarówno się malował. Widać jeszcze było, jak niegdyś prześliczną być musiała, widać było, że przecierpiane boleści zawcześnie z niej smutną zrobiły ruinę. Nie tyle bowiem lata jak raczej nieszczęścia wypiętnowały ślad swego przejścia na jej twarzy; siła życia widocznie pasowała się tu jeszcze z rozkładającym ją ciężarem smutku, z gryzącą boleścią. Choroba z tych nasion wyrosła, dojadała ją do reszty, i wychudzenie nadzwyczajne, kaszelek krótki, częsty a suchy, blask oczu głęboko pod sklepienie powieki zapadłych, żółto-woskowa bladość, jakieś gorączkowe poruszenia i niepokój zdradzający się co chwila, potem osłabienie nagle... aż nadto wyraźnie stan jej objawiały. Głowa ciążąca pochylała się ciągle na jedno lub drugie ramię, oczy spuszczały ku ziemi przymykając powiekami, całe ciało zginało szukając podpory.
Z trudnością zdawała się nietylko poruszać, ale mówić nawet. Pomimo cierpienia jednak, nadzwyczaj łagodną i pełną dobroci twarz miała, a dobrotliwość jej zarówno zdawała się pochodzić z usposobień serca i z rozpaczliwego jakiegoś zobojętnienia. Ubrana była stosownie do wieku, ale z widocznem staraniem i smakiem; nic w tym stroju nie sprzeczało się, nie biło w oczy i wszystkie jego części harmonijną a skromną stanowiły całość.
Taką była pani Żacka, dziedziczka Zaborza, wdowa po Jerzym Żackim, sędzią per excellentiam zwanym, bo długo ten urząd piastował i polubownie we wszystkich sporach współobywateli spełniał go do samej śmierci. Lecz odłóżmy historję jego, a wróćmy do rzeczy.
Pani Żacka sparła się na krawędzi kanapy i słabym głosem odezwała się do ekonoma:
— Mój Boikowski, zobacz-no tam, koło mojej książki nabożnej na stoliku, leżą dwa jakieś dzisiaj przysłane pisma; jestem niezmiernie niespokojna, przeczytaj je i powiedz mi o co to chodzi.
Zbliżył się ekonom, przysunął sobie świecę i począł rozpatrywać się w urzędowych poleceniach.
— Jedno — rzekł — o niedoimkę, a drugie, — dodał po chwili chowając do kieszeni papiery — o podwody.
— Nic więcej?
— Nic więcej.
— Wieleż tam znowu tej niedoimki?
— Tysiąc kilkaset złotych.
— To jakieś nieśmiertelne tysiąc kilkaset złotych; zawsze je płacę, nigdy zapłacić nie mogę.
Boikowski drgnął niecierpliwie i pokręcił wąsa.
— Cóż to za dziw — rzekł porywczo — rosną winy i nowe podatki przychodzą.
— Powiedz-że mi, zkąd my to zapłacimy?
— Już co tego jaśnie pani, to nie wiem.
— Ja nie mam nad trzysta złotych — odezwała się pani Żacka niemal z płaczem.
— Co jaśnie pani rozkaże, to ja zrobię.
— Ale poradź-że mi, co ci mam kazać! mamy co do sprzedania?
— Nic nie ma!
— Jakto? już nic? Mieliśmy przecież tyle żyta!
— Żyto się rozeszło na ordynarje, na odsiew, na potrzeby dworu, a trochę jaśnie pani sama sprzedała.
— Wszak nie więcej nad pięćdziesiąt korcy.
— No! a reszta w rozchodzie.
— Stanisław mi mówił niedawno, że są jeszcze dwie sterty.
Słowa te pani Żackiej, nie śmiało i po cichu wymówione przez nią, były hasłem okropnej, niespodziewanej burzy.
Boikowski zaczerwienił się i konwulsyjnie rzucił, pani Żacka zadrżała.
— Pani bo słucha Stanisława, a stary prawi sam nie wie co, banialuki jakieś wyplata, donosy na mnie robi. On nie może wiedzieć co się u mnie w gospodarstwie dzieje; i nosa w to nie powinien wtykać... to do niego nie należy.
— Ale mój Boikowski, nie gniewaj-że się, bo mi tem przykrość robisz i chorobę; wiesz jak mnie to szkodzi! Cóż tak złego, żem się spytała?
Ekonom przerwał gwałtownie:
— Bo to jaśnie pani źle, bardzo źle, niech mi pani daruje moją szczerość, że pani lada kogo słucha... Wszyscy tu plotki sieją, a człowiek co pracuje, haruje, co mało duszy nie wyzionie... nie ma u pani wiary i dobrego słowa. Przyznam się, że jeżeli tak dalej wszyscy do mego gospodarstwa mięszać się będą, Stanisław sobie, panna Kunegunda sobie, to ja tu niepotrzebny i za służbę dziękuję.
Z przestrachem porwała się na wpół z kanapy pani Żacka.
— Ale mój Boikowski, nie unoś-że się, proszę cię! — zawołała niespokojna. — O cóż ci chodzi? Pytam się tylko, to mnie objaśnij.
— Jak Boga kocham, że będę zmuszony jaśnie pani za służbę podziękować.
— Proszęż cię, co ci się to stało? cóżem ci tak okropnego powiedziała?
— Ja jestem człowiek honorowy — mówił ciągle Boikowski — mnie sumienie moje droższe nad chleba kawałek, wolę tułać się i na bruku siedzieć, niż żeby mi kto oko zapruszył.
— Ale któż ci co wymawia? Kto cię o co posądza? Upamiętaj się, uspokój się, proszę cię mój Boikowski. Co ci się takiego stało? Najlepszy jesteś człowiek, zupełnie ci wierzę, wszystko zdałam na ręce twoje, ale mnie nieznośnie męczysz temi swojemi wybuchami.
— Jaśnie pani bo wierzy tylko Stanisławowi!
— Stanisław jako człowiek, bardzo się mylić może — odpowiedziała sędzina — muszę mu jednak wierzyć, bo to mój stary i wierny sługa, znam jego poczciwość, znam przywiązanie do nas.
— Przyznam się jaśnie pani, że trzeba nareszcie, żeby pani jednego z nas wybrała.
Sędzina wzięła się za głowę, pochyliła na poręcz, zakaszlała.
— Panie Boikowski — odezwała się wysiloną głosu resztką, — nie dziwacz, proszę cię; pytałam się ciebie o żyto, bo mi istotnie Stanisław mówił, że są jeszcze dwie sterty, i odpowiedz-że mi po prostu, a nie nabawiaj mnie choroby.
Ekonom postrzegł się po niewczasie, że za daleko zabrnął; zmiana głosu zatrwożyła go, zaczął więc żywo z innej beczki.
— Niech jaśnie pani raczy mi darować, jeśli mnie uniosła żywość moja, ale niewiara srożej wszystkiego boli. Życie moje i zdrowie chętnie i ochotnie dla jaśnie pani poświęcam. Bóg świadek, że staram się jak mogę; jedynie przez gorliwość, przez przywiązanie, choć miałem lepsze kondycje, a wolałem tu zostać.
— Bardzo ci dziękuję, wierzę ci kochany Boikowski, szanuję ciebie, jesteś najpoczciwszy człowiek, ale się popraw z tej niepotrzebnej drażliwości; wszakżem ci nic takiego nie powiedziała.
— Ja dla jaśnie pani w ogień i w wodę gotów jestem.
— Dziękuję ci serdecznie; jeśli ja nie potrafię, Bóg ci to nagrodzi — przerwała szybko sędzina; — ale proszę wróćmy już do tego o co pytałam. Żyta więc nie ma?
— Magazynowe to jest, ale tego ruszyć nie można.
— A! to więc sterty magazynowe?
— Pszenicy także nie ma.
— Spytałabym cię o przeszłoroczną stertę, ale znowu...
— Ja już nie śmiałem o niej wspominać, żeby jaśnie pani nie martwić.
— A cóż się z nią stało?
— Myszy całkowicie ziarno pojadły.
— Doprawdy! całkowicie powiadasz?
— Sama plewa i otręby; nie tylko to u nas tego roku taka szkoda, ale i po sąsiedztwie wszędzie. Musiałem ją na poślady obrócić.
— To wyraźne nieszczęście; ale poradź-że mi co mam zrobić; wiesz, że ja twoją szczerą i poczciwą radę cenię.
— Prawdziwie, nie wiem zkądby to wziąć; chyba już u Juchima.
— Masz rację, weźmiemy u Juchima.
— Ale u niego już i tak dwie raty naprzód wzięte.
— Dwie raty! Ja nic nie brałam.
— Kwitkami to się wybrało na potrzebę dworską — rzekł chrząkając ekonom.
— Ale któż te kwitki dawał? ja ich nie dawałam.
— Ja sam od siebie, na moją odpowiedzialność — chrząknął znowu Boikowski — to się okaże regestrami; zdaje się nic, nic, a to się tego przyzbierało.
Sędzina westchnęła żałośnie.
— Gdyby jaśnie pani była łaskawa zobaczyć regestra...
— O! dajże mi z tem pokój.
— Możeby Juchim zresztą dał jeszcze, choć sposobem pożyczanym? — spytała po chwili.
— Ja jutro z nim o tem pomówię; jeśli nie zechce, to pojadę do miasteczka, uprosimy się do żniwa.
— Rób, proszę cię, co chcesz... jak tylko można; wiesz, że ja nad wszystko obawiam się egzekucji.
— Już ja w tem, że do niej nie przypuszczę...
— Bardzo ci będę wdzięczna.
— Czy jaśnie pani ma co jeszcze do rozkazania?
— Nic więcej, mój kochany Boikowski; jestem słaba, bardzo słaba, potrzebuję spoczynku. Dobra noc ci, i tobie pora trochę spocząć.
— O! już to prawda, że człowiek ledwie dysze; ale dla jaśnie pani gotów jestem do ostatka sił. Nóżki całuję.
— Dobra noc ci, dobra noc.
Boikowski szybko, uśmiechając się, wyszedł widocznie rad z siebie, a pani Żacka pozostała sama, zmęczona, z sił opadła i drżącą ręką zadzwoniła.
Nie rychło weszło toż samo dziewczę zaspane, które jak widać, za wszystkich straż sprawiało w garderobie.
— Gdzie Frunia? — spytała pani Żacka.
— Albo to ja wiem? gdzieś poszła.
— A Kunegunda?
— Także poszła.
— A Stanisław?
— Z panienką.
— Jeszcze nie powrócili?
— Zdaje się, że już głos panienki słyszałam w dziedzińcu.
Tych słów domawiała dziewczynka, gdy drzwi od bawialnego pokoju powoli, ostrożnie się otwarły, i dwie nowe weszły postacie.
Pierwszą była córka jedynaczka samej pani, Justyna; drugą stary, chudy, maleńki, przygarbiony człowieczek, który drzwi jej otworzywszy, wcisnął się za nią po cichu, ze szczególną troskliwością poglądając na panią Żackę, jakby usiłował rozpoznać, w jakim ją stanie znajdzie.
Justyna była w całym blasku piękności i rozkwitu młodego: oprócz wdzięku i świeżości rysów jej twarzy, opromieniał ją jakiś idealny urok, nadziemską, zachwycającą czyniąc istotą. Miała w sobie coś czystego, smętnego, powietrznego, niemal anielskiego. Jasnych włosów, czarnych oczu, biała, blada, łzawego i magnetycznie poruszającego wejrzenia, kibici wysmukłej a poważnej, nadzwyczaj szlachetnego a niewymuszonego obejścia, wzrosła cudem w tym zapadłym Polesia kątku, sama się naturą swą i darem Bożym kształcąc na urocze zjawisko. Nie było w niej nic pospolitego, nic dysharmonijnego, coby zachwiało, ostudziło uwielbienie, jakie wzbudzała na pierwszy rzut oka, pomnażające się bliższem poznaniem. Wejrzenie jej, słodki a smętny półuśmiech, ruchy, słowa, wszystko tworzyło całość zadziwiającej doskonałości i uroku nadzwyczajnego. Piękność jej zresztą nie była czczą i powierzchowną maseczką: czuł każdy, że wynikała z głębi, że była tworem i objawem pięknej duszy, a to ją podwajało jeszcze.
Z czarnych oczów, wilgotnych a ognistych, których spojrzenie wyraźne było i porywające, tryskała myśl żywa, strzelało uczucie śmiało się wyrażające, w najczystszem czerpane źródle. Wszystko w niej nosiło tę cechę dziewictwa, niewinności, rzadką w jej rówiennicach, a spotęgowującą piękność, która tylko wybrane twory Boże piętnuje. Poglądała odważnie, pytała śmiało, wcale nie pojmując niebezpieczeństwa, tak ją osłaniała tarcza młodości, tchem jeszcze grzechu nieskalanej. Pogodna zawsze, uśmiechniona i wśród wesela zachowywała powagę i jakieś tło smutku wrodzonego, z którym jej dziwnie było do twarzy.
Za panną Justyną stał ów staruszek, równie w swoim rodzaju zastanawiający i wybornie towarzyszący dziewczynce, którą troskliwem macierzyńskiem obejmował wejrzeniem, przechodząc niem z matki na córkę, z córki na matkę. Był to wspomniany już Stanisław Skiba, niegdyś kamerdyner pana sędziego, całowieczny a nieodstępny jego towarzysz, rówieśnik, powiernik... dziś wdowy i sieroty przyjaciel raczej niż sługa. Nie żeby się od posług wyłamywał wiekiem, bo te spełniał ze zbyteczną może gorliwością, nie dając się w nich nikomu zastąpić... ale że godzien był imienia przyjaciela dla swego serca i niezliczonych poświęceń.
Piękną jest każda ofiara, ale ofiara życia całego, zaparcie się siebie, poświęcenie nieustanne, złożone z codziennych, drobnych a ciężkich posług, ponawiających co chwila ślub raz uczyniony ukochanym... najtrudniejszą jest pewnie i najmniej pospolitą. Uczyniona przez rachubę, bez serca, ofiara ta nie ma wartości; ale gdy ją podnosi uczucie, uświęci przywiązanie, jest to bez wątpienia najpiękniejsze, bo najskromniejsze z poświęceń. Życie całe Stanisława składało się z ofiar, ponawianych bez końca, nieocenianych wysoko przez niego, choć istotnie wielkich, z zaparcia ciągłego samego siebie i wszelkiej pamięci na los własny. Wcielił się on był w pana swego, potem w jego rodzinę, przyrósł do niej, i zapomniał o życiu odrębnem, własnem, żyjąc nią tylko.
Serce najpoczciwsze towarzyszyło w nim wyższemu wykształceniu moralnemu, jakiem go obdarzyło obcowanie ciągle z jednym z najpoczciwszych w świecie ludzi, nieboszczykiem panem Żackim. Prawość pana odbiła się w słudze jego. Od niego wziął on uczciwość posunioną do ostatecznych jej granic, do przesadzonej delikatności, i nadzwyczajną przytem skromność, łagodność i pokorę, pobożność do uniesień skłonną i dar zapominania o sobie dla bliźnich. Pierwszy zawsze do poświęcenia, ostatni do ocenienia tego co czynił, cichy, małomowny, czynny pomimo wieku, rozpalał się tylko i oburzał, gdy go traf do szaleństwa i niepoczciwości przybliżył; rozgadywał, gdy o swoim nieboszczyku kochanym mógł przed kim poufale a szeroko rozpowiedzieć. Nigdy zdaje się nie pomyślał o sobie, chyba na tajemnej z Bogiem rozmowie, w której surowo się liczył z tego co zrobił i co był winien uczynić; nigdy nie dopominał się o nic, nawet o najsprawiedliwiej należne.
Życia już resztka spływała mu teraz na tajemnej pracy i czuwaniu nad ukochanemi, lub na cichej, długiej, przerywanej łzą i wspomnieniami modlitwie. Nie mając co robić, wiązał siatkę, oczyszczał drzewka w obranym kątku wielkiego ogrodu, który zwano ogródkiem Stanisława, chodził z Justynią na przechadzki, lub uczył pacierza i katechizmu wiejskie dzieci.
Maleńki, wychudły, zgarbiony latami, które przeżył, Stanisław miał twarz ujmującą a uśmiechnioną, czoło odkryte i wzniosłe, oko jakby zapłakane, postawę pokorną; chodził cicho, słuchał chętnie, żartował z wesołymi, czasem westchnął niespodzianie, i nie wiedzieć zkąd i dla czego, wśród najweselszej rozmowy łza mu pociekła po zmarszczonej twarzy i połykał ją nieznacznie, bojąc się otrzeć, by na siebie nie zwrócić uwagi. Ten anioł-stróż Justyni, wszedłszy za nią stanął przy progu, i niespokojnie spojrzawszy na panią, chciał już odejść, gdy go sędzina zobaczyła.
— Mój Stanisławie — odezwała się — proszę cię, cóżeś to ty mi przed kilką dniami mówił o życie?
— O życie, pani?
— Tak, o dwóch stertach żyta.
Justysia widocznie niespokojna, obejrzała się na Stanisława.
— A cóżem ja mógł o niem pani powiedzieć? — spytał po cichu stary sługa.
— Mówiłeś mi, że jeszcze dwie sterty mamy.
Stanisław umilkł zamyślony ponuro.
— A tu pokazuje się — kończyła pani Żacka — że żyta prócz magazynowego całkiem nie ma.
— Nie ma! nie ma! — kiwając głową powtórzył jeszcze ciszej Stanisław, widocznie wahając się, czy mówić co myślał, czy zamilczeć, — ale...
— Chociażem zaledwie Boikowskiemu wspomniała o tem, żeś mi mówił o dwóch stertach jeszcze, tak się obruszył, tak na mnie i na ciebie nasrożył, taką mi zrobił scenę, że jeszcze źle się po niej czuję. Mój kochany Stanisławie, ile razy mówisz mi co podobnego, proszę cię, przekonaj się dobrze wprzódy, żebym potem za ciebie nie cierpiała.
Stanisław stał jak przykuty do ziemi, Justyna spoglądała na niego nieśmiało, z politowaniem i współczuciem, bo starcowi dwie łzy kręciły się w oczach. Zdawał się myśleć, usta otworzył jakby już miał wybuchnąć, potem zamknął je, skłonił się tylko i wyszedł powoli.
— Moja droga mamciu — przybiegając do sędziny zaszczebiotała Justysia — cóż to się stało? biedny Stanisław wychodząc miał łzy w oczach.
— Doprawdy? doprawdy? — niespokojnie spytała matka. — Ale bo nie wiesz, jaką z jego przyczyny dostałam burę od Boikowskiego.
— O! to nieznośny człowiek — ze wstrętem ale cicho szepnęła Justysia.
— Ja wiem, że ty go nie lubisz, moje dziecię, wszyscy go tu nie lubią, ale on mi potrzebny, i wierzcie mi, nie tak zły jak sądzicie. Ludzie go nie lubią, bo mojego dobra pilnie strzeże. Tak to zawsze kochana Justysiu. Prawda, że gorączka, ale najpoczciwszy człowiek i pełen uczucia honoru.
Nic na to nie śmiała odpowiedzieć córka, a sędzina ciągnęła z westchnieniem:
— Poczciwy, dobry Stanisław, serce anielskie, ale stary już, ociężał i przywiduje mu się często co nie jest. Z tej osobliwszej o nas troskliwości, widzi wszędzie i nieustannie oszukaństwa, kradzieże i podejrzywa każdego. Potrafił toż samo wmówić Kunegundzie i niepokoją mnie oboje razem. Boikowski to moja prawa ręka, cóżbym ja bez niego poradziła sobie?
Wiedziała Justynia dobrze, że matkę sprzeciwianie się drażniło, wszelka zła wiadomość o chorobę przyprawiała, zamilkła więc, nie śmiejąc już popierać sprawy Stanisława. Poczęła mówić o swojej przechadzce, o powietrzu, o zieloności, o kwiatach, i usiłując chorą rozerwać, siadła w jej nogach udając wesołość, choć w duszy miała smutek i rada była pobiedz pocieszyć starego sługę, który wyszedł widocznie zmartwiony.
Pani sędzina zbliżeniem się dziecięcia odżyła nieco, ale wyraz boleści i smutku nie starł się z jej twarzy.
Długo tak rozmawiały we dwoje, a że się opóźniała wieczerza, Justysia wzięła w rękę ulubioną matce książkę, Pieśni Karpińskiego i poczęła je czytać. Miły głos czytelniczki dodawał jeszcze wdzięku tej słodkiej i pełnej melancholji poezji. Sędzina słuchała ze łzami w oczach, a gdy córka zaczęła znany wiersz:

Rzeka w górę nie popłynie...

wstrzymała ją, pocałunkiem zamykając usta.
Justysia umilkła, zrozumiawszy, że jakieś tęskne wspomnienie nie dozwalało matce dosłuchać pieśni do końca, i już się biedziła jak obrócić rozmowę, gdy Stanisław z serwetą na ręku oznajmił wieczerzę.
Oczy obojga kobiet podniosły się na starego sługę, szukając na jego twarzy śladów zmartwienia; ale oblicze miał wypogodzone i usta uśmiechnięte poczciwy starzec, bo już swą boleść złożył na ofiarę Bogu i zapomniał o niej w modlitwie.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.