Sprawa Dołęgi/XXIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Sprawa Dołęgi
Rozdział XXIV
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1917
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa; Lublin; Łódź; Kraków; New York; Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXIV.

Ubiegała już druga połowa czerwca i nadzwyczajny sezon w Warze miał się rozpocząć. Na przyjazd dostojnego gościa sproszono dużo osób, wszyscy zaś wybierali się skwapliwie dla przyjemności pobytu i przez ciekawość. Bo z przyjazdu Zellera zrobiono już nietylko w okolicy Waru, ale i w Warszawie — wypadek niemal historyczny; zapowiadano, że rozpocznie się szereg w ażnych reform, że wschodzi jutrzenka nowych czasów. Raz jeszcze potwierdzał to Janusz w liście do żony, który księżna pokazała Dołędze.
»Dobrze udaliśmy się do hrabiego Zellera — pisał książę — i miał racyę pan Karol, gdy zapytany o radę, czy Zeller podejmie się nas popierać, odpowiedział: Niezawodny. — Jesteśmy obecnie w przyjaźni i paktujemy zupełnie otwarcie nietylko o drobnych interesach, od których się zaczęło, ale o wielu, bardzo wielu i bardzo ważnych. Nie będę ci opisywał moich wrażeń ze stolicy, nie mam na to czasu, ale ci powiem, że czuć tu bijące tętno ogromnego i młodego organizmu, który ma wielką przyszłość. I teraźniejszość wspaniała, nietylko bogactwo i siła widoczne zaraz na wstępie, ale i powodzenia wszechstronne w polityce i cywilizacyi.
Przyjmowano nas tutaj bardzo dobrze, często nawet serdecznie. On nous connait ici et notre rang nous y est accordé sans discussion. Opowiem ci osobiście przyjęcia oficyalne, ale mieliśmy i dużo przyjacielskich zebrań. Niektórzy dawni i wielu nowych znajomych, des gens du meilleur monde, fetowali nas, co nam dużo czasu zajęło. Choć tego nie żałuję, bo te stosunki są i przyjemne i potrzebne. Zamało ich mamy, zamało się znamy i w tem nasz błąd największy. Wiele nieufności i przesądów by się usunęło, gdybyśmy się znali lepiej, i żałuję, żem tu już dawniej nie bywał. Pan Karol tu bywa i ma doskonałą pozycyę.
Wogóle wszyscy jesteśmy tego zdania, że pora trzeźwo się zastanowić nad naszymi stosunkami wzajemnymi, a wiatr, który tu wieje, jest bez zaprzeczenia pomyślny. Formy tych wszystkich, do których mieliśmy interesa, są wyborne. To już bardzo wiele — reszta przyjdzie, jestem tego przekonania. Naturalnie wymagać nie trzeba rzeczy niepodobnych i stosować się należy do ogólniejszych widoków centralnych, które tu panują. Ale nasi szowiniści nie prędko jeszcze to zrozumieją. Szkoda.
Przed pierwszym lipca będziemy napewno w Warszawie, a na pierwszego w Warze...«
W oczekiwaniu wypadków Dołęga odłożył na bok palącą swą troskę społeczną. Tymczasem dawał się nieść rosnącym falom uczucia dla Halszki. Wykoleił się zupełnie, czuł się jednak młodym, silnym i ufnym w przyszłość.
Pewnego dnia zjawił się nagle Andrzej.
Pytali go wszyscy, gdzie tak długo przebywał. Miał parę polowań, potem interes do Wiednia. Dołęga rad był i nie rad z przyjazdu Andrzeja; musiał się wywiązać z danego Hellemu przyrzeczenia, a przerywało mu to nieprzyjemnie szereg dni jasnych, leniwych szczęściem i pogodą. Czekał dzień jeden, sądząc, że Andrzej rozpocznie sam zwierzenia o Maryni. Ale młody Zbarazki był roztargniony, nerwowy i niespokojny. Opowiadał o fatałaszkach, drwił z Halszki, że czyta jakieś nudziarstwa, zapewne z porady »mistrza Jana«; drwił z przygotowań na przyjęcie Zellera, mówiąc, że góra zamkowa jest przy nadziei, a on już widzi tę mysz, która się urodzi: będzie maleńka z bardzo długim ogonem i z przywiązaną na końcu figą. Był w podnieconym, a naprawdę — w kwaśnym humorze.
— Jesteś anormalny, coś ci jest? — zdecydował się wreszcie Dołęga na rozpoczęcie dość przykrej rozmowy.
— Przegrałem w Wiedniu dużo pieniędzy.
— I jesteś w kłopotach?
— Pożyczyłem i zapłaciłem. Ale wogóle nie wiedzie mi się w ostatnich czasach... Czyś ty nie głodny? bo ja, po tej postnej piątkowej wieczerzy, jestem głodny jak pies. I pić mi się chce. Chodźmy do mnie.
Zamówił cicho jakąś mięsną potrawę i kazał dać wina do swego mieszkania, gdzie po chwili zasiedli obaj koledzy przy otwartych oknach. Puszczyk płakał w parku. Andrzej zamknął okna.
— Nie cierpię puszczyków, dlatego musiała bestya wleźć dzisiaj pod same okno! Mam już taką seryę przyjemności od miesiąca.
— A ja ci przynoszę jeszcze jedną kwaśną nowinę — rzekł Dołęga.
Zbarazki odepchnął niecierpliwie kieliszek; twarz jego przybrała wyraz kapryśny.
— Co? jaką? gadaj prędzej! nie potrzebujesz mnie przygotowywać, nie zemdleję.
— Twoje zalecanie się... staranie się o pannę Helle nabrało już rozgłosu; trzeba z tem coś począć.
— Wielka mi nowina! sam wiem o tem dobrze.
— Ale o tem nie wiesz.
Dołęga wyjął z pugilaresu list bezimienny i oddał go Zbarazkiemu, który spojrzał najprzód na kopertę, poznał swoje niby pismo i zapytał z niehamowanem rozdrażnieniem:
— Cóż to jest?!
— Ha, przeczytaj.
Andrzej przeczytał, obejrzał znowu kopertę, zbladł i zesztywniał.
— Jakim sposobem ty to masz w ręku i co ci mam odpowiedzieć?
— Powiem ci otwarcie. Helle przejął ten list, adresowany do córki. Nie wiedząc, jak do ciebie trafić, prosił mnie. Nigdybym się nie podjął tej misyi, tylko ponieważ Hellego potrzebujemy...
— Na co go potrzebujemy...
— Do sprawy szos.
— Brawo! sprawa szos! Trochę mi już obrzydła, przyznam się. Słucham więc dalej.
Dołęga zesztywniał także pod wpływem niespodziewanego chłodu słów Zbarazkiego.
— Podjąłem się więc pokazać ci ten list i zapytać, co o tem sądzisz.
— Czy pan Helle żąda odemnie zadośćuczynienia za twojem pośrednictwem?
— Nie — odrzekł Jan spokojnie. — Wiesz, że nie mógłbym być sekundantem Hellego przeciw tobie. List i tak musiał ci być doręczony, więc ci go przywiozłem. Myślałem, że nasze stosunki załagodzą to drażliwe poselstwo.
— Dziękuję ci — rzekł Andrzej sucho — namyślę się, co mam uczynić.
Nastała chwila, jedna z najprzykrzejszych: zgrzyt struny urzędowej w harmonii dwóch przyjaciół. Przestali mówić o liście, posiedzieli jeszcze kwadrans i rozeszli się.
Nazajutrz już Dołęga był na łąkach, gdy spostrzegł. Andrzeja zbliżającego się konno. Pokrewieństwo tej sceny z niedawnym przyjazdem Halszki uderzyło Jana i ucieszyło, zwłaszcza, że Andrzej miał już swój zwykły wyraz ujmujący. Zsiadł z konia, oddał go jakiemuś robotnikowi i wziąwszy Jana pod rękę, odprowadził go od miejsca robót.
— Przyjechałem, aby cię poprostu przeprosić — mówił Zbarazki miękko, niemal zalotnie — nerwowa baba ze mnie. Zaraz wczoraj zrozumiałem, ze babrzesz się w tej sprawie przez przyjaźń dla mnie, ale tak mnie ta nowa komplikacya wściekła, żem nie wiedział już, czy stłuc butelkę, czy się na ciebie obrazić. Wybrałem to ostatnie, jako wygodniejsze. No, Janku, mój stary, nie gniewaj się.
— Ani myślę, Andrzeju! sam byłem zły na siebie, że dałem sobie wpakować ten list przez Hellego.
Łatwo się przeprosili, bo zrozumieli, że nic nie mają sobie wzajemnie do przebaczenia.
— Namyślałem się przez całą noc i doszedłem tylko do jednego wniosku, że list ten napisała kobieta, wiem która.
Dołęga milczał; Andrzej, spojrzawszy na niego, ciągnął dalej:
— To cię mniej obchodzi, prawda? Chciałbyś wiedzieć, a nawet musisz wiedzieć, jak odpowiem na interpelacyę Hellego.
— Jeżelibyś mógł bez mojego pośrednictwa rozmówić się z Hellem, to i owszem. Twoje postanowienie obchodzi mnie głównie ze względu na ciebie.
— A! masz dosyć tych zleceń? wierzę — uśmiechnął się Zbarazki. — Ale nie wykręcisz się, będziesz musiał mnie wysłuchać i poradzić mi. Zgóry wiem, co mi powiesz: trzeba się oświadczyć. I ja tak myślę. Ale najważniejsze pytanie: czy zostać przyjętym, czy nie?
— Niedobrze rozumiem — rzekł Dołęga, zatrzymując się i podnosząc swe jasne oczy na Zbarazkiego, który przymrużył oczy z przebiegłym uśmiechem.
— Widzisz, mój drogi — mówił znowu Andrzej — posunąłem się dość daleko ku tej pannie bo jest miła i ładna, jak mało kobiet. W tym kierunku albo stanąć i wycofać się z honorem dla niej, a bez despektu dla mnie, albo... już jechać... co?
Szerokim zamachem przeciął powietrze i dalej mówił:
— To jest właśnie mój dramat. List, który mi oddałeś, czyni postanowienie konieczniejszem, ale nie przynosi nic nowego. Ciągle mi to stoi na myśli. Dlaczego ta śliczna Marynia nie nazywa się choćby... no, Amsicka, albo Gzubska? dlaczego szczególniej ma tego starego żbika za ojca, o czem, gdy pomyślę, zęby mi cierpną.
— Nie jest to nowe odkrycie, Andrzeju. Pozwól sobie powiedzieć, że znasz ją od roku, a gdy ją poznałeś nie byłeś dzieckiem. Ze wszystkiego co o niej wiem, coś mi sam o niej mówił, wnoszę, że panna Hellówna jest osobą bardzo wysokiego gatunku moralnego, towarzyskiego... jakiego tylko chcesz. I do tego, taka ładna! Że jest mieszczanką, cóż to ci przeszkadza, tobie, któryś miał zawsze umysł niezależny? Czyż to wstyd? czy nawet niższość?
— To jest rozumowanie dobre — odpowiedział Zbarazki — ale łatwe. Są cienie subtelniejsze, które się dostrzega dopiero wtedy, gdy idzie o własną skórę. Pomyśl sobie: obiecać, że całe życie żyć będziesz z jedną kobietą, a zawsze choć trochę z jej rodziną — i nie być pewny, czy ta kobieta nie będzie cię raziła codzień tem właśnie, że jest odmiennego pochodzenia!
— Ależ, Andrzeju, to są finezye dla powieściopisarza-psychologa; co innego ma się w życiu do roboty, jak ciągle przypatrywać się odcieniom indywidualnym swoim lub osób najbliższych. Czemże wreszcie ta miła i dobrze wychowana panna mogłaby cię razić?
— Nie razi mnie, skoro czuję do niej szalony pociąg i prawdziwą sympatyę. Jednak przyznam ci się: czasem — rzadko — powie mi coś takiego, albo wykona jakiś ruch pod bardziej rozwartym lub ostrym kątem — a ja notuję: takby tego nie powiedziała, nie zrobiła panna z mojego towarzystwa. I wtedy przechodzi mnie lekki dreszcz bojaźni — nie wstrętu — bojażni.
— Ale cóż to za słowa? co za objawy? czy ważne? — spytał Dołęga.
— Gdzież tam! najdrobniejsze. Czasem, naprzyklad, zapyta mnie o coś, co się tyczy Waru, albo rodziny z jakąś słodyczą niby pokorną. Ja słodycz lubię, ale pokorę uważam za zbyteczną. Albo mówi o nas, jak o żelaznym wilku... A kiedyś znowu przy jakimś żarcie, mrugnęła tak, że mi przypomniała starego Hellego! Aż mi się zimno zrobiło.
Jan patrzył na Andrzeja, jak na chorego.
— Ty się litujesz nademną, widzę to — ciągnął Andrzej — boś ty zupełnie inny: ty masz zawsze jakiś cel poza tobą leżący i patrzysz na ten cel, a nie lubujesz się w szczegółach własnego istnienia, w mieniących się barw ach życia. A wiesz, gdy kto ma to moje usposobienie, to go czasem zauważony drobiazg raduje, albo drobiazg przyprowadza do rozpaczy.
— Mój drogi — rzekł Dołęga — z tych drobiazgów nie składa się dusza ludzka.
— Ale składa się życie — odpowiedział Zbarazki.
— Marne życie.
— Ale moje.
Tu zamilkli przyjaciele i rozeszli się znowu, choć bez urazy, w dwie odmienne zupełnie drogi. Po chwili Dołęga zaczął mówić:
— Jakże daleko zaszedłeś w wyznaniach swego uczucia pannie?
— Oj daleko! pisywaliśmy nawet do siebie.
— Jakto? więc ten list bezimienny ma prawdziwą podstawę?
— Niestety.
— Skoro więc to czyniłeś, musiałeś mieć zamiar określony?
— Oczywiście. Najprzód — opanować myśl Maryni, bo mi się tego bardzo chciało. Powtóre doświadczyć, jak pisuje zakochana panna — nigdy nie miałem dotąd korespondencyi z panną.
— Andrzeju! czy mówisz poważnie?
— Nie wiem, czy poważnie, ale szczerze. Przywykłem tak z tobą rozmawiać. Ty jeden mógłbyś napisać mój życiorys, gdy klapnę, bo z nikim tak szczerze nie mówiłem nigdy.
— Nawet z Marynią?
— Gdzież tam! W rozmowie z kobietą, której się pragnie, jedna rzecz jest prawdziwa: pociąg uczuciowy; reszta dobiera się według potrzeby. Kłamać nie należy, ale urządzać prawdę, zwłaszcza w dziedzinach psychologicznych — przecież to cała sztuka uwodzicieli.
— Sam się nazwałeś nareszcie — rzekł Dołęga.
— Najgorsze — odpowiedział ubocznie Zbarazki — że to panna i panna na wydaniu. Nie obliczyłem, że niewinna sielanka tak się zawikła. Teraz niema rady — trzeba się o nią oświadczyć. Ale co z tego będzie? Zawsze nieszczęście czyjeś.
— Tej kombinacyi nie rozumiem.
— Jeżeli się oświadczę tak, aby mnie nie przyjęto — ba! trzeba zapłacić za nierozwagę! — to ona będzie nieszczęśliwa. Jeżeli zaś ożenię się, to znowu ja.
— Jakim sposobem możesz być nieszczęśliwy z tą śliczną, potulną kobietą, która pójdzie za tobą jak cień posłuszna?
— To wiem. Nawet nie będę potrzebował wysiłków energii, żeby ją poprowadzić, — ale moja rodzina, mój tak zwany »świat?« Cóż ty myślisz, że moi rodzice i krewni tak sobie zgodzą się na to? albo, gdybym się uparł i ożenił, że nie zatrują jej łagodnie i systematycznie? Przeciwnie, jeżeli się ożenię z jakąś kuzynką, choćby brzydką i nieszczególną, wolno mi będzie z nią kochać się, albo kłócić, ale będę miał i ona będzie miała wszystkie przywileje i względy należne. To się nazywa tradycyą i patryarchalnością.
— Musisz to lepiej wiedzieć, Andrzeju, ale mnieby się zdawało, że rodzina twoja najbliższa, tak zacna, przyjęłaby doskonale tę synową, gdybyś był stanowczy.
— Ojciec — może? — ze względu na wielkie pomnożenie majątku. Matka — nigdy.
— Panna Halszka z pewnością dobrzeby ją przyjęła — rzekł Dołęga.
— Nie radzę ci jej wspominać o tem — odpowiedział Andrzej tonem nieco szyderczym.
Dołęga spochmurniał i opuściła go zwykła stanowczość: nie śmiał nic doradzać. Omówiwszy sprawę szeroko, odłożyli postanowienie do dni następnych.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.