Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Sprawa Dołęgi.djvu/211

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   205   —

umysł niezależny? Czyż to wstyd? czy nawet niższość?
— To jest rozumowanie dobre — odpowiedział Zbarazki — ale łatwe. Są cienie subtelniejsze, które się dostrzega dopiero wtedy, gdy idzie o własną skórę. Pomyśl sobie: obiecać, że całe życie żyć będziesz z jedną kobietą, a zawsze choć trochę z jej rodziną — i nie być pewny, czy ta kobieta nie będzie cię raziła codzień tem właśnie, że jest odmiennego pochodzenia!
— Ależ, Andrzeju, to są finezye dla powieściopisarza-psychologa; co innego ma się w życiu do roboty, jak ciągle przypatrywać się odcieniom indywidualnym swoim lub osób najbliższych. Czemże wreszcie ta miła i dobrze wychowana panna mogłaby cię razić?
— Nie razi mnie, skoro czuję do niej szalony pociąg i prawdziwą sympatyę. Jednak przyznam ci się: czasem — rzadko — powie mi coś takiego, albo wykona jakiś ruch pod bardziej rozwartym lub ostrym kątem — a ja notuję: takby tego nie powiedziała, nie zrobiła panna z mojego towarzystwa. I wtedy przechodzi mnie lekki dreszcz bojaźni — nie wstrętu — bojażni.
— Ale cóż to za słowa? co za objawy? czy ważne? — spytał Dołęga.
— Gdzież tam! najdrobniejsze. Czasem, naprzyklad, zapyta mnie o coś, co się tyczy Waru, albo rodziny z jakąś słodyczą niby pokorną. Ja słodycz lubię, ale pokorę uważam za zbyteczną. Albo mówi