Sprawa Dołęgi/XXV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Sprawa Dołęgi
Rozdział XXV
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1917
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa; Lublin; Łódź; Kraków; New York; Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXV.

Już jadą — już są w Warszawie — za parę dni tu będą. Te wieści, przyniesione przez kilka depesz, zelektryzowały mieszkańców Waru. Najpierw mieli się zjechać niektórzy goście, potem książę Janusz, nareszcie hrabia Zbązki miał przywieźć głównie oczekiwanego.
Tego dnia popołudniu zapowiedział przyjazd swój Szafraniec i Hektor Zawiejski. Naokoło zamku krzątało się dużo ludzi: jedni przygotowywali fajerwerk w parku, drudzy grabili i podsypywali drogi; nawet przed mieszkaniem Marsowicza zjawiał się często ktoś ze straży leśnej lub z łowiectwa, żeby się dokładnie dowiedzieć o szczegółach zamierzonego polowania. Nawet księżna nie pisała listów, lecz chodziła po zamku, oglądając urządzenie gościnnych apartamentów. Tylko Andrzej nie mieszał się do niczego.
Dołęga ukończył już czynności swoje w łąkach, a dzisiaj chciał być obecny w zamku, bo spodziewał się jakichś ciekawych wiadomości od dwóch przybywających tryumwirów. Po obiedzie wyszedł do parku i zastał tam Halszkę samą na placu tennisowym, próbującą piłki i rakiety.
— Niech pan spróbuje odrzucać mi piłki — rzekła do Jana — trochę się pan nauczy.
Dołęga stanął naprzeciwko i próbował, ale mu się nie udawało, choć był zręczny; myśl jego była bardzo daleko od gry.
— Czy pan ma emocyę przed przyjazdem gości? — zawołała zdaleka Halszka, rzucając piłkę pod nogi Dołędze.
— Ciekawym bardzo, co przywiozą — odpowiedział i chybił piłkę.
— Będzie polowanie, tennis, dużo ludzi, hu! — huknęła radośnie, jak rozbawiony chłopiec.
Przestali wkrótce grać i zeszli się na asfalcie, przy siatce. Upał i ruch zarumienił żywo twarz Halszki, rozrzucił trochę jej włosy. Oparła o słup obie ręce, położyła na nich podbródek i patrząc jaskrawo w twarz Jana, uśmiechnięta zalotnie, wyglądała, jak bóstwo leśne, a oczy jej zdawały się mówić:
— Dalej! goń mnie po krzakach! pocałuj! ale dobrze się zmęczysz, zanim dogonisz...
— Wygląda pani jak grecki chłopiec — rzekł Dołęga.
— Jak chłopiec? — powtórzyła Halszka, przechylając trochę głowę i mrużąc oczy.
— Może i nie?... tylko w każdym razie po grecku... jak dryada. Coś ma pani dzikiego w twarzy, co jednak nie psuje klasycznej formy.
— Ha, ha! mówi mi pan pierwszy raz takie rzeczy. To dziwnie słyszeć je od pana. I jeszcze jak wyglądam?
— Wygląda pani — brnął dalej Dołęga — jak księżniczka przebrana za pastuszkę: nie za pasterkę, nie tak, jak te figurki malowane na meblach i wachlarzach, pasące baranki w krynolinach, ale, jak coś zupełnie nowego: coś misternie rozbawionego. Żeby żył za naszych czasów jaki wielki rzeźbiarz, zrobiłby taką, jak pani, Młodość albo Szczęście...
Halszce bardzo się podobały te słowa. Zapytała:
— I pan kupiłby taką rzeźbę?
— Nie miałbym za co.
— A żebym ją panu darowała?
— To wziąłbym. Są dary, których śmiertelnik odmówić nie jest zdolny.
Wtem zadudniła sklepiona brama zamkowa i zaskrzypiał żwir wewnętrznego podwórza.
— Jadą! — zerwała się Halszka z takiem ożywieniem, że aż Dołęga zapytał:
— Czy panią to tak niezmiernie cieszy?
— Będziemy się doskonale bawili — i pan z nami — prawda? Niech pan się z nami bawi, a nie chodzi zamyślony. Do widzenia teraz... mistrzu Janie — rzekła, wyciągając do niego rękę z pewną tęsknotą.
— Do widzenia wkrótce — zadziwił się Dołęga.
— Będzie już trochę inaczej — odpowiedziała Halszka — w całej tej masie ludzi nie będziemy mogli tak rozmawiać po naszemu. Później — znowu.
I pobiegła pędem po schodach na taras pierwszego piętra.
Przyjechali: Szafraniec, Zawiejski i Reckheim. Ten ostatni został zaproszony przez księcia Janusza w Petersburgu i nie omieszkał przyjąć zaproszenia. Wszyscy trzej przyjezdni udali się do przeznaczonych pokojów, aby się przebrać i ukazali się w salonach przed wieczerzą. Była tam już panna Temira Ostykówna, Halszka i Andrzej. Dołęga przyszedł także wcześniej, niż zwykle. Pierwszym rzutem oka objąwszy wielki salon, wyglądający już odmiennie z powodu kilku fraków, spostrzegł Reckheima, o którego przyjeździe nietylko nie wiedział, ale zapomniał nawpół o tym ceremonialnym cudzoziemcu; myślał, że gdzieś przepadł, a raczej, że siedzi w swej ambasadzie w Petersburgu. Obecność jego w Warze wydała się naraz Janowi czemś niesmacznem i szyderczem.
Szafraniec i Reckheim przywitał Dołęgę grzecznie, ale zimno. Hektor zaś rzucił się w jego objęcia z okazałością niemal protekcyonalną.
Dołęga zmierzył od stóp do głów kolegę, jego frak wymuskany, aksamitny kołnierz, złote guziki u kamizelki; poczem zapytał:
— No, wyglądasz tryumfalnie — jakie wieści przywozisz?
Zawiejski spojrzał na Szafrańca, następnie obaj razem spojrzeli na Dołęgę, wreszcie znowu na siebie — i w tej mimice było coś tajemniczo wyższego, coś z porozumienia augurów wobec niecierpliwego tłumu. Ale tłum, przedstawiony tutaj przez jednego Dołęgę, nalegał:
— Cóż przywieźliście?
— Co przywieźliśmy? tak odrazu?... słyszysz Adamie? — zwrócił się Zawiejski do Szafrańca.
Dwaj młodsi tryumwirowie zaprzyjaźnili się bardzo ściśle podczas długiego pobytu w Petersburgu. Mówili sobie »ty« i miewali długie poufne konferencye, z których Szafraniec wynosił wrażenie, że Hektor jest młodzieńcem »doskonale myślącym«, a sam czuł się coraz genialniejszym w pomysłach obywatelskich. Zbliżenie się młodego m agnata z młodym działaczem wypadło na korzyść i ku zadowoleniu obydwóch.
— Przywozimy wiatr nowy — rzekł Szafraniec z marmurową powagą na powtórną interpelacyę Dołęgi.
Reckheim bawił panie; Andrzej chodził już znudzony po pokoju; nowi petersburscy przyjaciele odeszli w inny kąt salonu.
— Toś mu odpowiedział! — rzekł cicho Zawiejski, wskazując oczyma Dołęgę.
Szafraniec przełknął ślinę i, ująwszy się za oba wyłogi fraka, mówił tonem łaskawej przyjaźni:
— Powiedz mi Hektorze, czy to jest człowiek z którym można mówić otwarcie.
— Bardzo porządny człowiek, ale może nie dosyć przygotowany... Nie chciałbym cię do niego zniechęcać, bo to mój kolega i przyjaciel...
— Rozumiem — rzekł Szafraniec — il n’est pas à la hauteur.
— No, skoro ty zawsze przenikniesz moją odpowiedź, to nie mam nic do dodania.
Wkrótce ukazała się księżna Hortensya, w najuprzejmiejszym humorze i skupiła gości około siebie.
— Samotność wiejska ma swój urok, ale trzeba jej używać w kilka osób. Dlatego podwójnie jestem państwu rada — rzekła, zwracając się głównie do Reckheima.
Podano wieczerzę, przy której toczyła się rozmowa o Petersburgu, o przyjęciach, o teatrach. Najwięcej mówił Reckheim, któremu, jako dyplomacie i pierwszy raz przybywającemu do Waru, księżna dała honorowe miejsce obok siebie. Sprawy dróg bitych nikt nie poruszał.
Przedłużono posiedzenie po kolacyi, aby doczekać się nowego przypływu gości, którzy przyjeżdżali wszystkimi pociągami, najwięcej w nocy, aby uniknąć upału. Księżna doczekała się przybycia pani Hohensteg i młodych Koryatowiczówy tegorocznych nowożeńców, poczem wszyscy udali się na spoczynek.
Nad ranem przyjechał książę Janusz z całą czeredą gości. Oboje Gnińscy z córkami, pani Kostkowa z córką, Kersten, Szydłowski, Włosek. Ten ostatni był rozpromieniony, bo mu się udało wprosić pierwszy raz do Waru, a na takim połowie nowin z najwyższych sfer towarzyskich jeszcze nie był w życiu. Nazajutrz m iało przyjechać jeszcze wiele osób z sąsiedztwa, o piątej zaś po południu — Zbązki i Zeller.
Tymczasem zamczysko przygarnęło w swe m ury tę znaczną liczbę osób, a połowa jeszcze gościnnych pokojów stała pustkami. Świeża cisza pierwszego brzasku oblewała mury ogromniejące, bezbarwne; tylko przed tarasem parkowym i na okopach z trzech stron czworoboku, nocni stróże chodzili miarowym krokiem, strzegąc różnych snów, niewinnych i namiętnych, spokojnych i gorączkowych, które zamek ukrywał w swych komnatach.
Dołęga długo rzucał się na posłaniu, a gdy usnął, zdawało mu się, że wychodzi na wieżę zamkową, ale tak wysoką, jak strzała katedry w Kolonii. Z tej wyżyny obejmował ogromną przestrzeń kraju, na której widać było miasta i wsie, rzeki i lasy, pola uprawne i błota. On, oparty jedną ręką o chorągiew, zatkniętą na wieży, dawał znaki całej rzeszy robotników, prowadzących drogi, budujących mosty i koleje, i rzesza ta, oddalona o mile całe od niego, posłuszna była na jego skinienie. Nagle z krajów widnokręgu zaczęły wychodzić tłumy, niby wojska, ale bezbronne, owszem, strojne i tańczące — i tłumy te spędzały robotników. Gdy się zbliżyły, poznawał na ich czele całe wieczorowe towarzystwo. Zżymał się, wołał że nie wolno burzyć jego dzieła... Wtem Halszka ukazała się obok niego na wieży, której wysokość nagle zm alała do zwykłych rozmiarów.
— Do widzenia ci, mistrzu Janie, przyszłam cię pożegnać, bo wychodzę za mąż, za Reckheima...
Tu Dołęga obudził się, zerwał się z posłania, przetarł gwałtownie oczy — i nie spał już aż do rana.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.