Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Sprawa Dołęgi.djvu/219

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   213   —

bie — i w tej mimice było coś tajemniczo wyższego, coś z porozumienia augurów wobec niecierpliwego tłumu. Ale tłum, przedstawiony tutaj przez jednego Dołęgę, nalegał:
— Cóż przywieźliście?
— Co przywieźliśmy? tak odrazu?... słyszysz Adamie? — zwrócił się Zawiejski do Szafrańca.
Dwaj młodsi tryumwirowie zaprzyjaźnili się bardzo ściśle podczas długiego pobytu w Petersburgu. Mówili sobie »ty« i miewali długie poufne konferencye, z których Szafraniec wynosił wrażenie, że Hektor jest młodzieńcem »doskonale myślącym«, a sam czuł się coraz genialniejszym w pomysłach obywatelskich. Zbliżenie się młodego m agnata z młodym działaczem wypadło na korzyść i ku zadowoleniu obydwóch.
— Przywozimy wiatr nowy — rzekł Szafraniec z marmurową powagą na powtórną interpelacyę Dołęgi.
Reckheim bawił panie; Andrzej chodził już znudzony po pokoju; nowi petersburscy przyjaciele odeszli w inny kąt salonu.
— Toś mu odpowiedział! — rzekł cicho Zawiejski, wskazując oczyma Dołęgę.
Szafraniec przełknął ślinę i, ująwszy się za oba wyłogi fraka, mówił tonem łaskawej przyjaźni:
— Powiedz mi Hektorze, czy to jest człowiek z którym można mówić otwarcie.
— Bardzo porządny człowiek, ale może nie