Sprawa Dołęgi/XXVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Sprawa Dołęgi
Rozdział XXVI
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1917
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa; Lublin; Łódź; Kraków; New York; Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXVI.

Pan Norbert Zawiejski, należący oczywiście do zaproszonych gości, chciał okazać gorliwość całej okolicy w podejmowaniu grafa Zellera; namówił więc dwóch starszych obywateli okolicznych i udał się z nimi na stacyę kolei, aby powitać jak najwcześniej dostojnego gościa. Chybił jednak celu, bo dwaj podróżni, wysiadłszy z wagonu, nie widząc oznak zewnętrznych, jako to bukietów i fraków, nie domyślili się owacyi. Zeller nie znał Zawiejskiego, a Zbązki ledwie go sobie przypomniał po długim namyśle... Skończyło się zatem na pospiesznej i niezgrabnej wymianie kilku słów, poczem ta mała deputacya obywatelska zajęła miejsce w orszaku, przybywającym do Waru, między powozem głównym, a służbą i kuframi.
Powozy dostrzeżono już z wieży zamkowej. Książę Janusz, który zwykle przyjmował gości na pierw szem piętrze, zszedł dzisiaj wyjątkowo aż do dolnej sieni w towarzystwie Andrzeja i kilku mężczyzn. W bramie zamkowej ukazała się pyszna czwórka koni gniadych, zaprzężonych do staroświeckiej otwartej karocy na stojących resorach, woźnica i lokaj w wielkiej herbowej liberyi i znikające prawie w tym ogromnym aparacie dwie figury główne. Następnie wjechała bardzo podobna landara Zawiejskiego, trochę jednak wyglądająca na późniejszą kopię; dalej jeszcze dwa powozy ze służbą.
Zeller wysiadł pierwszy, zdjął czapkę, a zebrawszy ją z płaszczem w lewą rękę ruchem jakimś wojskowym, chociaż był po cywilnemu, zdjął rękawiczkę z prawej, uścisnął dłoń księcia Janusza i rzekł głosem głębokim, po francusku:
— Jestem doprawdy szczęśliwy, że udało mi się urzeczywistnić moje gorące pragnienie. Otóż wchodzę pod dach kochanego księcia, a jaki dach! — rzadkość prawdziwa!
— Jest to radość i zaszczyt dla mnie, — odpowiedział książę Janusz, chwiejąc poważnie siwymi kosmykami włosów około łysiny, i podnosząc naprzemian oczy na dużo wyższego Zellera.
Zbązki ucałował Janusza w milczeniu. Siwe jego oczy zdawały się pełne jakiejś hamowanej wymowy, ale powiedział tylko pół zdania:
— Do starych gniazd... — i pokiwał głową.
— Zlatują się orły, — dokończył Zawiejski, który już zdążył wysiąść i przychodził witać się ze Zbarazkim.
— Prawie — dodał hrabia Zbązki z zagadkowym uśmiechem.
Hrabia Zeller witał się z resztą mężczyzn.
— A! Przyjaciele ze stolicy! — zawołał dobrodusznie, wyciągając dłoń do Szafrańca i do Hektora Zawiejskiego.
Przedstawiono mu nieznajomych: Andrzeja, Koryatowicza. Dołęgi nie było w sieni.
Kersten, przy ozdobnym i dworskim ukłonie przypomniał hrabiemu, że miał zaszczyt go poznać przed dziesięciu laty na balu u książąt Dołhorukich w Petersburgu.
— A jakże! u Dołhorukich, — parfaitement, je m’en souviens.
Głosy tych dwóch ludzi były, rzec można, geograficznie przeciwne: Kersten cedził słowa, pieścił się niemi, wydawał je z siebie pod rachubą i w ściśle określonej, niewielkiej gamie. Zeller, owszem, mówił z głębi piersi, prawie z brzucha, słów nie liczył i puszczał głos na swobodę. Jeżeli głos Kerstena był południowy, to głos Zellera był północny; jeżeli jeden był zachodni, to drugi wschodni.
— Może kochany hrabia pozwoli na herbatę, albo każe ją sobie przysłać do swoich pokojów? — pytał książę Janusz.
— Stosuję się do waszych zwyczajów... ja tu wasz niewolnik, — mówił Zeller, zacierając ręce i kłaniając się rozgłośnie.
Odprowadzenie gości do ich apartamentów zakończyło tę scenę.
Przed wieczerzą była narada księżnej Hortensyi z mężem, jak posadzić gości. O pierwszem miejscu nie dyskutowano, należało się, oczywiście Zellerowi; ale po drugiej stronie obok księżnej kto ma usiąść: Zbązki czy Reckheim? Kto m a kogo prowadzić do stołu? Reckheim już wczoraj otrzymał pierwsze miejsce... Stanęło na tem, że Zbązki poda rękę pani Gnińskiej i usiądzie przy pani domu; książę Janusz poprowadzi panią Kostkową; Reckheimowi przeznaczono pannę Temirę i ułożono resztę, poczem długi spis tej kombinacyi powierzono Marsowiczowi.
Burgrabia prosił, aby mu wolno było w dniach tych uroczystych objąć zaniechane już dawno funkcye. Wyprostował się, jak mógł, w swym staroświeckim fraku i, ująwszy wielką laskę w rękę, celebrował. Przedstawił go najprzód książę Janusz hrabiemu Zellerowi, jako starego przyjaciela domu. Zeller w lot zrozumiał, że trzeba mu podać rękę Marsowicz skłonił się nizko, dotknąwszy końcem palców podanej dłoni. Poczem chodził po sali, obwieszczając każdemu kolejno:
— Jaśnie oświecony książę zechce poprowadzić do stołu jaśnie wielmożną hrabinę... i t. d.
Muzyka ozwała się na tarasie i orszak przeszedł param i do sali jadalnej.
Mimo wszelkie starania, więcej było mężczyzn, niż kobiet przy stole, to też w jednem miejscu skupiło się kilka fraków koło siebie; do liczby tych nieparzystych należał Dołęga i obok niego siedzący Andrzej Zbarazki. Jan był bardzo rad z sąsiedztwa, wolał je znacznie od obowiązku bawienia jakiejś trzeciorzędnej, nieznajomej pani. Przedstawił się Zellerowi przed obiadem, ale, choć grzecznie powitany, nie usłyszał nic wspólnego z projektem szos, którego losy zależały rzekomo od Zellera. Ujrzał tylko bystre oczy hrabiego, bystrzejsze dużo od ogólnej dobrodusznej jego fizyognomii, pytające niby:
— Co to za jakiś dzielny chłopiec, który odbija od reszty towarzystwa?
A spokojny, jasny wzrok Dołęgi mówił:
— Ja właśnie podjąłem sprawę, dla której pan przyjeżdża.
— Proszę mi nie przeszkadzać w zabawie — odpowiadały czarne oczy Zellera.
Wieczerza powitalna była stosunkowo krótka, dzięki radom pani Hohensteg, która znała się wybornie na urządzaniu i stopniowaniu zmysłowych rozkoszy. Ogólną uwagę zwracała na siebie pogodna, męska twarz Zellera, jego ruchy nieco szorstkie, zaledwie siwiejące faworyty, przystrzyżone modą wojskową z przed lat dwudziestu pięciu, maniery swobodne, jednak bynajmniej nie prostackie, owszem, świadczące o znajomości świata i swojego wysokiego stanowiska. Towarzystwo, zebrane w Warze, nadto było wykwintne, aby dało po sobie poznać, że się komukolwiek przygląda; notowano każdy ruch, każde słowo Zellera, a wyglądało to, jakby go wszyscy znali oddawna. Chyba z kątów, na które nikt nie zwracał uwagi, jakaś stara para oczu wpatrywała się uparcie w główną postać: Marsowicz, panna de Radenac. Dołęga też, że siedział opodal, mógł się swobodnie przyglądać. Bardziej jeszcze, niż postać Zellera, nęciła go twarz Zbązkiego.
Był to już stary człowiek o bardzo cienkich, rasowych rysach. Wygolona zupełnie twarz z zaciśniętemi wargami, była dumna, ale i kwaśno uprzejma; oczy prawie białe, szkliste, osadzone jednak pod myślącemi brwiami, nie dawały odgadnąć intencyi rzadkich słów, zwykle niejasnych, któremi się odzywał. Jak na swój wiek miał postawę prostą i okazałą, głowę tylko pochylał, niby pod ciężarem myśli. Co to za człowiek? — pytał się sam siebie Dołęga po raz dziesiąty. Wielki dyplomata?... ale w jakim kierunku? Skąd ten wpływ jego na Zbarazkich, ba nawet pewna aureola nietylko u panów?...
— Czy Karol Wielki, jak go nazywasz, jest dzisiaj w dobrym, czy złym humorze? — spytał Jan Andrzeja — bo ja nic nie rozumiem tej twarzy.
— Nie pytaj, zuchwalcze! — odpowiedział Andrzej, podnosząc trochę obie ręce — to są głębie niedocieczone, których nie wolno badać, trzeba wierzyć w niego i na tem poprzestać; on jest dogmatem, nie podlega dyskusyi. Widzisz, naprzykład, teraz: położył stanowczo pięść na stole, zaciął usta i spojrzał na moją matkę. Moja matka, oczywiście, potakuje głową. To już coś zapadło, skończyło się, już jest w teoryi nieodwołalne. Czy ten wyrok był o polityce, czy o wychowaniu dzieci, czy o przyprawie tej sałaty — niewiem, ale był to wyrok. I teraz nic nie powie przez pięć minut przynajmniej, przeżuwa swoją mądrość — o patrz!
— Ależ ty »urządzasz« swego wuja! — zaśmiał się Jan.
— Jest to zbrodnia, wiem; to też mówię tak tylko z tobą. Gdybyś mnie wydał, zostałbym wydziedziczony.
— Ja się jednak kiedyś muszę dowiedzieć, co ten człowiek myśli — rzekł Dołęga.
— Nigdy się nie dowiesz; ja go znam od dzieciństwa, a nie mam o nich pojęcia. Wiem tylko, że ma pozory wodza. Jednak pod Solferino dowodził kto inny, a i od tego czasu nie słyszałem o żadnych zwycięstwach pana Karola, chyba o moralnych... te zaś nie są jeszcze ocenione przez historyę. A na dobitkę — nudzi mnie jak mało kto.
Po wieczerzy, ordynkiem poprzednim udano się na kawę, zastawioną na tarasie. Ozwały się stłumione okrzyki:
— Jak tu przyjemnie! Jak tu pięknie!
Cały park był iluminowany. Szeregi lampionów rysowały skręty dróg po pochyłościach, to znów przepadały w ciemnych masach drzew; na trawnikach iskrzyły się wzorzyste różyce, z wyższych murów zamku gdzieniegdzie płynęły zabarwione dymy. Dopiero z rzeki u podnóża góry buchały ogromne ognie, na których tle niektóre drzewa wyglądały jak czarne koronki, rzucone na jaskrawe atłasy. Wysoko ponad park śmigały race, porywając za sobą oczy widzów w czarny błękit nocy, na których pękały, zakwitały i nikły snopy sztucznych meteorów. Nerwowa tęsknota, właściwa iluminacyom, wspaniały dobrobyt zamkowej wieczerzy, zapachy nocy letniej — złożyły się na ucztę dla serc i umysłów.
Romantyczni i młodzi zaraz rozsypali się po parku. Na tarasie została starszyzna: księstwo Zbarazcy, pani Kostkowa, Gniński, Zeller, Zbązki; Norbert Zawiejski dla zaszczytu poufnej rozmowy, Kersten dla przyzwoitości i Włosek przez ciekawość.
Tylko stary Szydłowski, który nienawidził iluminacyi, »bo to z tego i swąd, i pożar być może«, poszedł z cygarem do biblioteki czytać gazety.
Po parku zaczęły błądzić postacie zmienne stosowne do oświetleń; to jasne kobiecemi sukniami w cieniach, to czarne, jak szatany we frakach, na tle łuny, bijącej od rzeki. Grupowały się zrazu gęściej, potem po trzy i po dwie rozchodziły się w różnych kierunkach.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.