Sprawa Dołęgi/XXVII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Sprawa Dołęgi
Rozdział XXVII
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1917
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa; Lublin; Łódź; Kraków; New York; Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXVII.

Ciotka Temira nie mogła wytrzymać na górze i dała się Halszce sprowadzić do parku. Tam siadła na ławce i stanowiła niby oś wirujących naokoło rozmaitych, mniej więcej miłosnych, pragnień. Od czasu do czasu jedna z pań przysiadła się do staruszki dla dowodnego okazania, że się nie oddala od towarzystwa i nie ma podejrzanych zamiarów.
Panny trzymały się razem: Halszka, Zosia Kostkówna, dwie Gnińskie; z niemi młoda księżna Koryatowiczowa, przyjaciółka Halszki. Szły rzędem, albo kupką, której układ zmieniał się czasem przy zwrotach i skrętach. To grono jasnych sukien, różowych twarzy i ramion oblegały fraki dobrego kroju na mniej więcej pokaźnych torsach młodzieży. Reckheim manewrował, aby być bliżej Halszki, ale ona zwracała się dzisiaj do Szafrańca, który może podpił sobie przy wieczerzy, bo go zwykła powaga mniej dławiła: ruszał się żywiej i wyglądał sympatyczniej. Hektor Zawiejski rozmawiał ze starszą panną Gnińską, nieładną, ale wysokiego urodzenia. Koryatowicz dowodził coś o wyścigach konnych paru młodzieńcom z sąsiedztwa, śledzącym uważnie ruchy, ubiór i zwroty mowy arbitrów elegancyi. Dołęga zaś szedł na skrzydle tego oddziału, milcząc.
Pośród jednego z niższych trawników, widocznych z tarasu zamkowego, bił wodotrysk, oświetlony dzisiaj ogniem bengalskim. Halszce przyszła myśl, aby się panie ugrupowały na ocembrowaniu wodotrysku, a mężczyźni u ich nóg. Tak się zapaliła do tego pomysłu, że już biegła w tam tę stronę wązką ścieżką między trawą, zostawioną tylko na przejście dla ogrodnika.
— Halszko! tam rosa! nogi zamoczysz! — wołał Koryatowicz i wstrzymał żonę, która już się wybierała za Halszką.
— Potrzeba nam tylko pań i panów na trzy grupy, aby je widać było od tarasu — wołała Halszka.
— No, czy nikt nie pójdzie za mną? Panna Kostkówna i panna Gnińska zdecydowały się. Z mężczyzn ruszył zaraz Reckheim, Szafraniec i Zawiejski. Tylko Dołęga pozostał z Koryatowiczami i resztą ociągających się.
Przy fontannie okazało się jednak, że brzeg cembrowania jest zupełnie mokry i dochodzą do niego odpryski wody. Mimo to Halszka, rzuciwszy chusteczkę z ramion na mokry kamień, usiadła w malowniczej pozie i rzekła:
— Teraz kto chce niech przedemną klęknie.
Natychmiast Reckheim i Szafraniec, nie zważając na kurz i rosę, upadli do nóg Halszki w pozach umierających gladyatorów. Rozśmiała się wesoła dziewczyna i podniosła okrągło rękę do góry, jakby ukazując dwom mężczyznom jakiś ponętny cel, a ostre światło bengalskie ujednostajniając barwę tej grupy, nadawało jej rzeczywiście coś posągowego.
Inne panny nie próbowały pozować; sądziły, że za mokro, a może nie chciały wystawiać się na porównanie z Halszką. Choć próba żywego obrazu przy wodotrysku nie zupełnie się powiodła, kompania młodych, zelektryzowana, rozhulała się: to biegła na wyścigi, to śmiała się rozgłośnie, to znów ktoś się wymykał i stawał w krzakach, udając widmo, a wesołe głosy poczęły rosnąć tak bardzo, że rychło spodziewać się można było jakiegoś poselstwa od starszych dla uciszenia tej wrzawy. Jakoż po chwili spostrzeżono kogoś idącego od zamku. Był to tylko Włosek, który, nasłuchawszy się rozmowy na tarasie, przychodził stwierdzić osobiście, co się dzieje w parku. Choć starszy, był on zawsze gotów do wszystkiego, byle nie wychodzić z wysokich sfer towarzyskich. Długi jego nos uśmiechał się uprzejmie:
— Pytają tam na górze, co tu się dzieje. Hrabia Zeller powiedział, że mu to przypomina jego szkolne wakacye na wsi. Parole d’honneur — powiedział.
— A panu czy się nie przypominają jakie szkolne figle? — zawołała rozbawiona Halszka — możeby pan fiknął koziołka na dróżce, panie Włosek?
— Jak kto da przykład, to i owszem — bronił się nowoprzybyły.
— Gdzie pan bywał w szkołach, panie Włosek? — rzekł Koryatowicz — niech nam pan opowie coś ze swego dzieciństwa. Było to w roku pańskim?...
— Tak, tak, niech pan opowie coś z dzieciństwa — wołały panny.
— Albo niech pan stanie na fontannie, na wierzchu, i udaje Neptuna, a my siądziemy naokoło, jak najady — rzekła znowu Halszka.
Dość niepoczesna figurka Włoska w postaci Neptuna rozśmieszyła wszystkich.
— Ja robię zawsze, co panie każą — odpowiedział Włosek.
— Dalej! na fontannę! — zawołała Halszka.
I posypały się na głowę Włoska różne tanie żarty, i śmiechy jeszcze urosły. Tylko Dołęga przypatrywał się tym scenom bez uśmiechu. Nie było w nich nic wyraźnie nagannego, ale coś ściskało za serce nieświadomego romantyka: chciałby tę wykwintną młodzież widzieć bawiącą się inaczej, chciałby szczególniej Halszkę widzieć inną... Przebiegała właśnie koło niego i trąciła go mocno ramieniem.
— A! przepraszam — to pan! dlaczego pan tak milczy?
— Żeby nie było jeszcze głośniej — odrzekł Dołęga.
— Wygląda pan jak półtora nieszczęścia.
— Dość mam jednego, swojego... chyba, że pani chce mi dodać połowę.
— E! niech pan nie nudzi.
I przeszła do śmiejących się.
W innej, cienistej części parku toczyła się dużo bardziej znacząca rozmowa pani Hohensteg z Andrzejem. Oddalili się natychmiast od reszty towarzystwa. Tylko pani Iza, wyglądająca dziś wspaniale w niebieskiej wygorsowanej sukni, pachnąca, jak kwiat jakiś indyjski, nie spodziewała się natrafić na dziwny humor Andrzeja, tem bardziej, że przez cały dzień był uprzejmy i wydawał się wesołym. Skoro tylko oddalili się i zasłonili dostatecznie, pani Iza ujęła Andrzeja za rękę i nachyliła ku niemu głowę; była tak wysoka, że włosy jej sięgały twarzy Zbarazkiego. Ale Andrzej postępował sztywno, zamyślony.
— Co ci jest? czy oczadziałeś od iluminacyi? — pytała pani Hohensteg wesoło i zalotnie.
Andrzej, zamiast odpowiedzi, zaczął śpiewnym swym głosem deklamować »Tannhausera« Heinego:

Frau Venus, meine schöne Frau,
Von süssem Wein und Kussen
Ist meine Seele worden krank —
Ich schmachte nach Bitternissen...

— Nigdy wiersz nie stosuje się dokładnie do usposobienia — ciągnął dalej Andrzej, bo ja się nie wyrywam do goryczy, — mam jej aż nadto. Trzebaby zmienić ostatni wiersz...
— Naprzykład tak: »Ich schmachte nach anderen Küssen« — zapytała Iza.
— Rymowałoby wtedy: »Küssen i Küssen...» a naprawdę w żadnym języku nie rymują jedne pocałunki z innemi pocałunkami...
— Do czego to zmierza? — rzekła pani Hohensteg mniej wesoło — czy do jakich zawodów twoich? Kręcisz coś...
— Nie kręcę, ale zawracam do sprawy, o której muszę z tobą pomówić. Liczę na przyjaźń twoją i na współczucie. Doszedłem do takich zawikłań, że będę się musiał ożenić.
— Andrzeju! — krzyknęła głucho Iza.
Zbarazki był przekonany, że ona, a nie kto inny, napisała list bezimienny do Maryni; miał nawet tego poszlaki. Był mocno oburzony na Izę, ale, czując wstręt do scen i gwałtownych wyrzutów, postanowił dręczyć ją spokojnie.
— Zgadujesz zapewne z kim, moja droga. Różnice stanów są ostatecznie przesądem, a osoba, o którą chodzi, ma tyle osobistej dystynkcyi, że potrafi być księżną Zbarazką, Namyślałem się jednak długo, gdy tymczasem zaszły pewne wypadki, które postanowienie moje muszą przyśpieszyć.
— Wypadki? — więc doszło między wami do wypadków?
— Nie do takich, jak sądzisz — te panie z mieszczaństwa nie są do nich tak skore... Ktoś obraził pannę, o której mowa, a dokładniej mówiąc: zrobił jej świństwo; że zaś to się stało z powodu mnie, więc ja za nie odpowiadam.
— I poskarżyła ci się ta niewinna? Jesteście widocznie w bardzo ścisłem porozumieniu?
— Nie ona mi się poskarżyła, ale jej ojciec przysłał mi list, który ktoś bezimiennie ośmielił się posłać do jego córki. Ten list wyszydza jej stosunek ze mną. Teraz więc rozumiesz, Izo, co mi pozostaje do czynienia.
— Rozumiem tylko to, że te łyki umieją skorzystać ze wszystkiego, aby cię złapać, a spekulują tutaj na twoją naiwną rycerskość. Kto wie, jakie listy otrzymuje i może jeszcze otrzymać ta przebiegła mała... bo widzę, że jest sprytna: umie spieniężyć lada świstek papieru.
— Może byś była łaskaw a oszczędzać mi słów niepochlebnych o mojej przyszłej żonie. Mam nadzieję, że uczynisz to dla mnie.
— To nie prawda, Andrzeju! — rzekła Iza gwałtownie — ty się nie chcesz żenić, chcesz mnie tylko dręczyć!
— Ciebie? za co? za wszystkie twe dobroci? za piękne dni minione? Owszem, nie zapomnę cię nigdy, Izo, a jeżeli cię uprzedzam o koniecznościach, które...
— Nie prawda, drogi mój! tyś nie stworzony do mieszczańskiej zupy przy kominku, tyś nadto wrażliwy i subtelny, żeby cię życie tak marne, tak szanownie podłe mogło zadowolnić. I byłbyś chyba szaleńcem, gdybyś to zrobił, nie mówiąc już o mnie... Czy ci potrzeba tak bardzo pieniędzy? czy ci nie dobrze, nie miękko, nie szeroko w twoim własnym świecie?
To mówiąc, położyła mu swe nagie ramiona około szyi i wpatrywała się w niego błyszczącemi oczyma.
— Wiem, przyszła fantazya memu kapryśnemu panu spróbować swego uroku na mieszczańskiej dziewczynie... wiem i przebaczam ci — już przebaczyłam — więc i ty mi przebacz i nie mścij się na mnie.
— Co ci mam przebaczyć, Izo?
— Że napisałam ten list. Bo ja go napisałam, a skoro doszedł do ciebie, wiedziałeś odrazu, że to ja. Ale zrozumiej — że...
Andrzej ujął mocno obie ręce Izy za kostki, poniżej dłoni i, odepchnąwszy ją na krok od siebie, mówił, trzymając ciągle jej ręce:
— Przyznajesz się do tego?!... więc któż ty jesteś?
— Nazwij mnie jak chcesz... powtórz, coś już powiedział, że to świństwo, ale zrozumiej, że dla ciebie to uczyniłam. Ja sobie nie dam wydrzeć ciebie, mój jedyny... Ja nie kochałam tak nigdy duszą i ciałem, jak ciebie kocham...
Śledziła wyraz oczu Andrzeja, wychylona ku niemu, z rękoma zatrzymanemi w kleszczach jego dłoni, ale podana cała naprzód, dysząca rozkoszą.
— Wierzę ci, Izo — ale nie idzie za tem, żebyś krzywdziła kobietę, dla której mam najlepsze uczucia.
— Ach, nie mówmy o tamtej — targnęła się Iza — nie mówmy przynajmniej teraz! Ona nie istnieje, jest tylko twojem przywidzeniem. Istnieje jedynie wielka wolna miłość. Andrzeju mój! patrzże na mnie... ja cię przepraszam, błagam o przebaczenie — nikogo w życiu nie przepraszałam. Andrzeju! potrzebuję ciebie, aby żyć, aby jeszcze żyć... Czym nie warta twojej miłości? Patrzże na mnie!...
W dochodzącym tu jeszcze blasku iluminacyi oczy jej rzucały tragiczne ognie, usta aż się kurczyły od pragnienia, a postać tak namiętnie i szczerze wyrywała się do uścisku, że Andrzej pomyślał błyskawicznie:
— Jednak ona strasznie piękna... i cierpi...
A potem puścił jej dłonie.
Wtedy ona rzuciła mu gwałtownie ramiona na szyję i oplotła go całem swem wonnem, giętkiem ciałem, niby jednym wężowym pocałunkiem.
— Moje dziecko!... mój panie!... moje życie!... — Szeptała mu od ust do ust.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.