Sprawa Dołęgi/XXVIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Sprawa Dołęgi
Rozdział XXVIII
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1917
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa; Lublin; Łódź; Kraków; New York; Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXVIII.

Następnego dnia o świcie już myśliwi byli w lesie. Z powodu upału, polowanie miało trwać tylko do południa — i wystarczyło tego czasu, gdyż Kordysz, dowodzący z konia łowami, tak je wybornie urządził, że do południa zabito już mnóstwo dzików, kozłów, lisów i kaczek. Innej zwierzyny nie strzelano.
Hrabia Zeller, jak się okazało, zawołany myśliwy i wyborny kompan, jeździł na bryczce z Andrzejem i z hrabią Gnińskim. Z tym ostatnim zwłaszcza, jako z rówieśnikiem, wszedł w doskonałą komitywę. Bo też Gniński był rzeczywiście na der uprzejmym człowiekiem, grzeczność jego była równa dla wszystkich, i wyrażała się przez wielki, swobodny ukłon; mówił płynnie i zabawnie, i czy rozmowa toczyła się o ważnych, czy o drobnych rzeczach, Gniński nie pozbywał się nigdy uśmiechu, rozświecającego stale jego piękną twarz optymistyczną. Bynajmniej nie pokorny, był on jednak giętki i w ruchach, i w zdaniu, nie bardzo dbał o postawienie na swojem, — chciał przedewszystkiem, żeby go ogólnie kochano. Usłużny, przedsiębiorczy, pilnował swych interesów, ale i dla drugich był zdolny do lekkich poświęceń. Wszystkich znał, każdego cenił i szanował.
Ten pomocnik był dla Andrzeja nieoszacowany w dzisiejszem zajęciu podejmowania dostojnego gościa. Jakoż Gniński, opowiedział Zellerowi, choć niedokładnie, o wielkości terytoryum Waru, o historyi zamku, i pokazał kierunek projektowanych szos. Gniński, stojąc obok Zellera na stanowisku ustąpił mu strzału do ogromnego odyńca. I jeszcze Gniński dodał komentarz, gdy, przy powrocie myśliwych do Waru, zabrzmiała stara pobudka:

Marsz moje serce!
W pobudkę biją,
Strzelaj mordercę
A chwal Maryą —
Boś u Maryi
Towarzyszem w regimencie.
Podaj się ty Jej
W opiekę święcie...

— To jest, panie hrabio, fanfara zamkowa z siedemnastego wieku; napół fanfara, napół modlitwa, niezupełnie już dzisiaj zrozumiała, ani zastosowana do naszych zwyczajów, ale nie bez wdzięku.
— Oui, très chic — rzekł Zeller.
I słuchał dalszych zwrotek.
— Coś i o Tatarach jest w tym śpiewie — zauważył znowu Zeller — musi być jakaś pieśń wojenna?
— Jest tam i o Tatarach, i o niebie, i o wszystkich Świętych... Możeby skinąć na trębaczy, że już dosyć?
— Skąd znowu?! Ja słucham z przyjemnością.
Więc popłynęły wszystkie zwrotki hejnału, jedna za drugą. Ale przeszkadzało coś dzisiaj urokowi pieśni. Pobudka przedźwięczała mniej buńczucznie, nieśmiało jakoś, w skwarnej ciszy południa.
Śniadanie miało być tego dnia zaraz po łowach, a obiad wieczorem o ósmej. Gdy się myśliwi rozeszli, aby zmienić ubranie, książę Janusz rozpytywał Kordysza o wynik polowania. Przy rozmowie był Marsowicz i Szafraniec, który, przeglądając się w lustrze, poprawiał lekkie nieporządki myśliwskiego stroju, choć go miał zaraz zmienić.
Łowczy odpowiadał obficie na zapytania.
— Ano, proszę księcia pana, padło 15 dzików, 32 kozły i 3 lisy. To jak na lipiec i do południa — niby nieźle.
— Wybornie, panie Kordysz, wybornie!... A cóż zabił graf Zeller?
— Pięć dzików, proszę księcia pana, i tego tam drobiazgu jeszcze kilka. No, stawiałem go, jak nieboszczyka ojca waszej książęcej mości, któryto nie dał się nigdy nikomu przestrzelać.
— Strzela dość pewnie? Prawda, panie Kordysz? — odezwał się Szafraniec, wiążąc krawat przed lustrem.
— Dobrze strzela — rzekł łowczy — a jak gada! Głos, proszę księcia pana, ma do komendy. Odrazu po wszystkiem widać, że to personat.
Książę i hrabia porozumieli się uśmiechem zdziwieni, że prosty człowiek zauważył to samo, co oni.
— Ale pan hrabia to strzela gracko! — dodał Kordysz, zwracając się do Szafrańca — pan hrabia jest zaraz drugi po grafie.
— Książę Koryatowicz zabił więcej sztuk, o ile mi się zdaje — rzekł Szafraniec, marszcząc brew ze skupieniem.
— Może jaką jedną, ale takich dwóch odyńców nie ma, i oba pan hrabia położył na swoich stanowiskach... ho, ho, będą ważyły po pięćset funtów.
— Jednem słowem, panie Kordysz — rzekł Zbarazki — uważałeś, że graf Zeller był zadowolony?
— Jeszcze jak!
— I pobudki naszej nie zganił — dodał Marsowicz, chowając brodę w halsztuch i przełykając ślinę, jakby się wyrwał z czemś zuchwałem.
— A nie zganił — rzekł książę — masz racyę, panie Franciszku; dobrze, żeśmy jej nie pominęli.
Trzeba się było rozejść i ubierać.
Książę Janusz pożegnał łowczego uprzejmym ruchem ręki i rzekł:
— Proszę dzisiaj na obiad, o ósmej, we fraku.
— Pokornie dziękuję waszej książęcej mości.
Po śniadaniu wielu myśliwych powymykało się do swoich pokojów, aby powetować sobie niedospaną noc poprzednią i zmęczenie poranka. Zeller, gdy mu stary Zbarazki ten spoczynek zaproponował, był uradowany.
— O wszystkiem myśli kochany książę! Doprawdy, tu jak w raju!
Dołęga zaś sądził, że dzisiaj po południu będzie jakaś rozmowa o interesach, coś w rodzaju posiedzenia. Wczoraj już czynił sobie wyrzuty, że zamiast pozostać na tarasie z Zellerem, poszedł do parku. Ale ani wczoraj, ani dzisiaj nie zanosiło się na nic podobnego. Jan, przykro usposobiony, poszedł do swego pokoju.
Siadł przy stole, na którym były ułożone papiery, tyczące się tej, już niemal starożytnej, sprawy dróg bitych. Przygotował je wszystkie, porobił nawet trochę notat, mogących służyć do połączenia projektu z budową kolei. Roboty w łąkach już ukończył, siedział więc nad jedyną sprawą, tłómaczącą jego pobyt w Warze. Oparł głowę o ręce i długo patrzył na okładki swoich projektów.
— Cóż u licha? Czy oni mnie zupełnie już nie potrzebują? Ani słowa o koncesyi, ani słowa nawet o szosach. Jeżeli mędrkują tam bezemnie, po co mnie wzywali? Gdyby zrobili już coś określonego byłbym przecie potrzebny...
Siedział tak posępnie, nic nie mając do roboty. Zaczęta książka nudziła go. Spostrzegł między papierami spis dzieł, wybranych przez siebie do czytania dla Halszki — i gorzko uśmiechnął się:
— Bardzo ona dba o to... to było dobre tylko na czasy nudy.
Wtem z oddalenia doszedł go radosny, przenikliwy krzyk kobiecy.
— Czy to jej głos? Okna pokoju Dołęgi wychodziły na park i były obecnie otwarte, ale zasłonięte od słońca, które zaczynało już w nie zaglądać. Podniósł roletę i zobaczył, — w oddaleniu jakich stu kroków, partyę tennis’a.
Halszka z Reckheimem grała przeciw Andrzejowi z Koryatowiczem. Pani Hohensteg i kilka pań, pod osłoną drzew, przyglądały się partyi.
Reckheim musiał być silnym szermierzem, bo trzymał pole przeciwko Andrzejowi, znanemu z dobrej swej gry; Halszka i Koryatowicz walczyli jako siły drugorzędne. Gracze bez surdutów, w kolorowych koszulach i jasnych spodniach, Halszka w różowej bluzce i krótkiej sukiennej spódniczce, — stali naprzeciw siebie, mierząc się uważnie wzrokiem. Halszka zaczynała grę i, choć dość silnie puściła piłkę pod same nogi Andrzeja, ten ją odbił z wielką łatwością, zgrabnym obrotem rakiety i puścił ponad samą siatką, między stanowiska przeciwników. Halszka podbiegła, ale zapóźno, więc zawołała głosem prawie rozpaczliwym:
— Panie Reckheim, panie Reckheim! Dla pana piłka!
Uważny i zręczny Niemiec rzucił się szybko w tył, na sam brzeg asfaltu, i odbił piłkę w bok do Koryatowicza, który już nie zdołał jej podchwycić rakietą. Była to widocznie piłka, stanowiąca o wygraniu partyi, bo wszyscy czworo zeszli się razem do siatki, ocierając czoła. Halszka wdzięcznie przemówiła do swego współgracza Reckheima, który przyczynił się do jej tryumfu, a on skłonił się głęboka. Słów tych Dołęga nie dosłyszał.
Znowu ułożono partyę z tych samych osób, tylko na odwrotnych polach. Teraz Dołęga widział Halszkę naprzeciwko i, ponieważ miał wzrok dobry, mógł ją obserwować. Dziewczyna zdawała się całą duszę kłaść w grę: groźnemi oczyma wypatrywała piłkę i odbijała ją, zacinając usta. Gdy chybiła, rzucała w tył głowę niecierpliwie, to znowu biegła pędem do piłki, jak gdyby odbicie jej uważała w tej chwili za najważniejszą sprawę życia.
Dołęga patrzył i na mężczyzn. Ta gra, pozornie prosta, uwydatniała nietylko fizyczne postacie, ale trochę i charaktery grających. Andrzej był, jak zwykle, spokojny, giętki i estetyczny; w jasnym ubiorze, w rozłożystym białym kapeluszu, wyglądał posągowo i zwycięsko. Jasna broda i angielska czapka Reckheima mniej wprawdzie nadawały się do rzeźby, ale cały strój dobrze uwydatniał skupienie jego energicznej twarzy, dokładność i elegancyę ruchów. Jeden tylko Koryatowicz, choć niebrzydki chłopiec, wyglądał pretensyonalnie, a grał zazdrośnie: zawsze, po nieudałej piłce, miał coś komuś do zarzucenia: to wskazywał rakietą, że nie on był powinien piłkę odbić, to się sprzeczał, że rzut był nieprawidłowy, to wynajdywał wady w asfalcie.
Znowu partya zmieniła się: stanęła teraz do walki pani Iza, Koryatowicz i Hektor Zawiejski, Andrzej się poświęcił i grał w tej partyi, bez porównania słabszej. Pani Iza nie udawała nawet, że gra dobrze: odbijała piłki niedbale, nie biegała zawzięcie, ale miała sposobność przeginać swą piękną kibić, której kształty plastycznie falowały pod blado-zieloną bluzką, tupać zgrabną nogą, odsłoniętą powyżej kostki i przybierać mnóstwo postaw zmysłowo wyzywających. Była rozpromieniona i spoglądała na Andrzeja, z jakąś fizyczną wdzięcznością, pośrednią między pokorą a tryumfem.
Tymczasem Halszka odpoczywała na ławce, obok Reckheima. Dołęga nie słysząc ich rozmowy, widział tylko jej mimikę. Młody dyplomata bardzo skwapliwie coś tłómaczył, o coś pytał, skłaniał głowę potwierdzająco po każdem odezwaniu się księżniczki — widocznie podziwiał ją, albo jej pochlebiał. Halszka śledziła grę, jednak zwracała się do mówiącego często, i z tym uśmiechem nagłym, promiennym, stanowiącym szczególność jej wdzięku. Wreszcie uderzyła poufale Reckheima po ręce i wskazała mu coś przed sobą ruchem głowy. On zerwał się, pobiegł do stołu, gdzie stały przygotowane napoje, i przyniósł szklankę wody z winem.
— Ha! Są w najlepszej przyjaźni! — stwierdzał Dołęga ze swego obserwatoryum, przygryzając wargi — nawet wydaje się ona swobodniejszą z tym obcym człowiekiem, niż ze mną... Tak, to jest przyjaciel naturalny, przyjaciel z »jej świata«, sprzymierzeniec urodzony jej wszystkich przyzwyczajeń, instynktów, kaprysów... Będzie z nich nawet dobrana para... Potem ona zostawi gdzieś za granicą swojego Reckheima, jak tam ta swego Hohenstega... Nie, wpadłem w jakiś sen niezdrowy! Co ja tu myślę? Co ja tu robię?
Spuścił roletę, nie chcąc dalej patrzyć na ten świat i na ludzi; ale w mieszkaniu swem nie mógł dłużej wytrzymać, i poszedł kogoś szukać po zamku, byle zmienić wrażenia i ochłonąć z nerwowego niepokoju, który go ogarniał. Może znajdzie gdzieś pannę Temirę, której niema przy tennisie?
W wielkiej galeryi otw artej, ciągnącej się na pierwszem piętrze wzdłuż jednego z murów podwórza spostrzegł Zbązkiego, przechadzającego się wolno po kamiennej posadzce. Starzec, mimo upału, miał na sobie czarny, zapięty surdut z roletą jakiegoś orderu; prawą rękę opierał o laskę, lewą zatknął za guzik surduta. Postać prosta, głowa sucha i strój ten nadawały mu pozór bardzo uroczysty.
— Ha! — pomyślał Dołęga — nic mi się gorszego stać nie może; zaatakuję tę mumię, może czegoś się dowiem?
Ponieważ Zbązki nie był na polowaniu, ani nawet na śniadaniu, Dołęga miał powód przywitać się z nim i zapytać o zdrowie. Nasłuchawszy się dosyć o trudnym przystępie do tego pana, zbliżył się z wielkiem uszanowaniem, chcąc go dobrze usposobić. Po uprzejmem zapytaniu Dołęgi, Zbązki zatrzymał się, a mierząc go wzrokiem, niby zbudzonym ze snu, rzekł, nie podając mu ręki:
— Dzień dobry, młodzieńcze... kto jesteś? — Miałem już zaszczyt wczoraj i dawniej...
— Tak, tak — rzekł Zbązki, przecierając czoło — przypominam sobie.. pan Dołęga... szosy...
— Istotnie, panie hrabio, jestem autorem projektu, który pan raczył popierać w Petersburgu. Czekam tutaj na wezwanie, gdyż będą prawdopodobnie narady w tym przedmiocie, a wtedy panowie zechcą zapewne mieć szczegółowe informacye, któremi służę.
Pan Karol długo milczał, potem chrząknął parę razy, jakby namyślając się, ilu słowami obdarzyć zuchwałego młodzieńca, nareszcie odezwał się:
— Szosy — to szczegół.
— Szczegół?... zapewne. Nie przesądzam o wynikach pracy szanownych panów w Petersburgu, owszem, pokładam w niej wielkie nadzieje. Ale zrozumie pan hrabia, że pragnę przedewszystkiem dowiedzieć się czegoś o moim własnym projekcie, który poddałem pod rozwagę doświadczeńszych. Śmiem zatem prosić o najkrótsze choćby objaśnienie, jak stoi ta sprawa obecnie?
Tym razem Zbązki nie ze zdziwieniem spojrzał na Dołęgę, ale tak, jak Mickiewiczowski Huragan, który spostrzegłszy Farysa, oburza się:

Co to za jeden z wichrów, moich młodszych braci,
Tak poziomego lotu, nikczemnej postaci,
Śmie deptać lądy, którem w dziedzictwie osiągnął?!...

Hrabia Karol sformułował to prościej:
— Młodzieńcze, zawcześnie jeszcze na moją odpowiedź.
I poszedł dalej, postukując laską o kamienie posadzki.
Dołęga nie był cierpliwy z natury, jednak pohamował się, myśląc, że trzeba oszczędzać tego starca, otoczonego tutaj wyjątkową czcią. Może nareszcie sprawa wypłynie sama? A wtedy on nie będzie miał sobie do zarzucenia, że ją popsuł przez niecierpliwość. Miał jeszcze jeden sposób: poprosić o informacye Hektora Zawiejskiego. Ale ten sposób wydał mu się najwstrętniejszym. Zresztą dopytać się o coś kogokolwiek w tym wirze zabaw, przebierania się i uczt — było niepodobieństwem. Dołęga czekał jeszcze, ale już fale oburzenia przybierały w jego sercu.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.