Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Sprawa Dołęgi.djvu/225

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   219   —

— A! Przyjaciele ze stolicy! — zawołał dobrodusznie, wyciągając dłoń do Szafrańca i do Hektora Zawiejskiego.
Przedstawiono mu nieznajomych: Andrzeja, Koryatowicza. Dołęgi nie było w sieni.
Kersten, przy ozdobnym i dworskim ukłonie przypomniał hrabiemu, że miał zaszczyt go poznać przed dziesięciu laty na balu u książąt Dołhorukich w Petersburgu.
— A jakże! u Dołhorukich, — parfaitement, je m’en souviens.
Głosy tych dwóch ludzi były, rzec można, geograficznie przeciwne: Kersten cedził słowa, pieścił się niemi, wydawał je z siebie pod rachubą i w ściśle określonej, niewielkiej gamie. Zeller, owszem, mówił z głębi piersi, prawie z brzucha, słów nie liczył i puszczał głos na swobodę. Jeżeli głos Kerstena był południowy, to głos Zellera był północny; jeżeli jeden był zachodni, to drugi wschodni.
— Może kochany hrabia pozwoli na herbatę, albo każe ją sobie przysłać do swoich pokojów? — pytał książę Janusz.
— Stosuję się do waszych zwyczajów... ja tu wasz niewolnik, — mówił Zeller, zacierając ręce i kłaniając się rozgłośnie.
Odprowadzenie gości do ich apartamentów zakończyło tę scenę.
Przed wieczerzą była narada księżnej Hortensyi z mężem, jak posadzić gości. O pierwszem miejscu nie dyskutowano, należało się, oczywiście