Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Sprawa Dołęgi.djvu/229

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   223   —

I teraz nic nie powie przez pięć minut przynajmniej, przeżuwa swoją mądrość — o patrz!
— Ależ ty »urządzasz« swego wuja! — zaśmiał się Jan.
— Jest to zbrodnia, wiem; to też mówię tak tylko z tobą. Gdybyś mnie wydał, zostałbym wydziedziczony.
— Ja się jednak kiedyś muszę dowiedzieć, co ten człowiek myśli — rzekł Dołęga.
— Nigdy się nie dowiesz; ja go znam od dzieciństwa, a nie mam o nich pojęcia. Wiem tylko, że ma pozory wodza. Jednak pod Solferino dowodził kto inny, a i od tego czasu nie słyszałem o żadnych zwycięstwach pana Karola, chyba o moralnych... te zaś nie są jeszcze ocenione przez historyę. A na dobitkę — nudzi mnie jak mało kto.
Po wieczerzy, ordynkiem poprzednim udano się na kawę, zastawioną na tarasie. Ozwały się stłumione okrzyki:
— Jak tu przyjemnie! Jak tu pięknie!
Cały park był iluminowany. Szeregi lampionów rysowały skręty dróg po pochyłościach, to znów przepadały w ciemnych masach drzew; na trawnikach iskrzyły się wzorzyste różyce, z wyższych murów zamku gdzieniegdzie płynęły zabarwione dymy. Dopiero z rzeki u podnóża góry buchały ogromne ognie, na których tle niektóre drzewa wyglądały jak czarne koronki, rzucone na jaskrawe atłasy. Wysoko ponad park śmigały race, porywając za sobą oczy widzów w czarny błękit nocy,