Strona:Józef Weyssenhoff - Sprawa Dołęgi.djvu/228

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   222   —

dział opodal, mógł się swobodnie przyglądać. Bardziej jeszcze, niż postać Zellera, nęciła go twarz Zbązkiego.
Był to już stary człowiek o bardzo cienkich, rasowych rysach. Wygolona zupełnie twarz z zaciśniętemi wargami, była dumna, ale i kwaśno uprzejma; oczy prawie białe, szkliste, osadzone jednak pod myślącemi brwiami, nie dawały odgadnąć intencyi rzadkich słów, zwykle niejasnych, któremi się odzywał. Jak na swój wiek miał postawę prostą i okazałą, głowę tylko pochylał, niby pod ciężarem myśli. Co to za człowiek? — pytał się sam siebie Dołęga po raz dziesiąty. Wielki dyplomata?... ale w jakim kierunku? Skąd ten wpływ jego na Zbarazkich, ba nawet pewna aureola nietylko u panów?...
— Czy Karol Wielki, jak go nazywasz, jest dzisiaj w dobrym, czy złym humorze? — spytał Jan Andrzeja — bo ja nic nie rozumiem tej twarzy.
— Nie pytaj, zuchwalcze! — odpowiedział Andrzej, podnosząc trochę obie ręce — to są głębie niedocieczone, których nie wolno badać, trzeba wierzyć w niego i na tem poprzestać; on jest dogmatem, nie podlega dyskusyi. Widzisz, naprzykład, teraz: położył stanowczo pięść na stole, zaciął usta i spojrzał na moją matkę. Moja matka, oczywiście, potakuje głową. To już coś zapadło, skończyło się, już jest w teoryi nieodwołalne. Czy ten wyrok był o polityce, czy o wychowaniu dzieci, czy o przyprawie tej sałaty — niewiem, ale był to wyrok.