Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Sprawa Dołęgi.djvu/227

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   221   —

Zellerowi przed obiadem, ale, choć grzecznie powitany, nie usłyszał nic wspólnego z projektem szos, którego losy zależały rzekomo od Zellera. Ujrzał tylko bystre oczy hrabiego, bystrzejsze dużo od ogólnej dobrodusznej jego fizyognomii, pytające niby:
— Co to za jakiś dzielny chłopiec, który odbija od reszty towarzystwa?
A spokojny, jasny wzrok Dołęgi mówił:
— Ja właśnie podjąłem sprawę, dla której pan przyjeżdża.
— Proszę mi nie przeszkadzać w zabawie — odpowiadały czarne oczy Zellera.
Wieczerza powitalna była stosunkowo krótka, dzięki radom pani Hohensteg, która znała się wybornie na urządzaniu i stopniowaniu zmysłowych rozkoszy. Ogólną uwagę zwracała na siebie pogodna, męska twarz Zellera, jego ruchy nieco szorstkie, zaledwie siwiejące faworyty, przystrzyżone modą wojskową z przed lat dwudziestu pięciu, maniery swobodne, jednak bynajmniej nie prostackie, owszem, świadczące o znajomości świata i swojego wysokiego stanowiska. Towarzystwo, zebrane w Warze, nadto było wykwintne, aby dało po sobie poznać, że się komukolwiek przygląda; notowano każdy ruch, każde słowo Zellera, a wyglądało to, jakby go wszyscy znali oddawna. Chyba z kątów, na które nikt nie zwracał uwagi, jakaś stara para oczu wpatrywała się uparcie w główną postać: Marsowicz, panna de Radenac. Dołęga też, że sie-