Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Sprawa Dołęgi.djvu/217

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   211   —

— Ha, ha! mówi mi pan pierwszy raz takie rzeczy. To dziwnie słyszeć je od pana. I jeszcze jak wyglądam?
— Wygląda pani — brnął dalej Dołęga — jak księżniczka przebrana za pastuszkę: nie za pasterkę, nie tak, jak te figurki malowane na meblach i wachlarzach, pasące baranki w krynolinach, ale, jak coś zupełnie nowego: coś misternie rozbawionego. Żeby żył za naszych czasów jaki wielki rzeźbiarz, zrobiłby taką, jak pani, Młodość albo Szczęście...
Halszce bardzo się podobały te słowa. Zapytała:
— I pan kupiłby taką rzeźbę?
— Nie miałbym za co.
— A żebym ją panu darowała?
— To wziąłbym. Są dary, których śmiertelnik odmówić nie jest zdolny.
Wtem zadudniła sklepiona brama zamkowa i zaskrzypiał żwir wewnętrznego podwórza.
— Jadą! — zerwała się Halszka z takiem ożywieniem, że aż Dołęga zapytał:
— Czy panią to tak niezmiernie cieszy?
— Będziemy się doskonale bawili — i pan z nami — prawda? Niech pan się z nami bawi, a nie chodzi zamyślony. Do widzenia teraz... mistrzu Janie — rzekła, wyciągając do niego rękę z pewną tęsknotą.
— Do widzenia wkrótce — zadziwił się Dołęga.
— Będzie już trochę inaczej — odpowiedziała Halszka — w całej tej masie ludzi nie będziemy