Sprawa Dołęgi/XXIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Sprawa Dołęgi
Rozdział XXIII
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1917
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa; Lublin; Łódź; Kraków; New York; Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXIII.

Od czasu rozmowy na łąkach, zaszła duża zmiana w porozumieniu się Jana z Halszką. Jan już nie zakazywał sobie myśleć o niej, ani jej unikał. Obiecujące wieści publiczne, uprzejme przyjęcie w Warze i rosnące z dniem każdym przyzwyczajenie się do atmosfery, której osią i sercem była dla niego Halszka, wywołało w tym człowieku, złożonym z dwóch natur: pozytywnej i romantycznej, — rozumowanie pośrednie.
— Każdy ma w życiu — myślał — okres najwyższego powodzenia, niby rozkwit tego szczęścia, które mu jest przeznaczone. Może ten okres zaczął się dla mnie? Dzieciństwo miałem smutne, przygnębione tragiczną śmiercią ojca; młodość twardą, pełną niezadowolonych aspiracyi i ciężkiej pracy, może mi się teraz i należy trochę owoców za trudy i trochę szczęścia dla siebie. Gdyby Halszka była właśnie tą przyszłą słodyczą mego życia?
Zdawał sobie jednak spraw ę z przegród, dzielących jego, inżyniera Dołęgę, od sfery, do której należała księżniczka. Wiedział, bo znał świat, że wyższość ludzi i rodzin powstaje często z ich własnego przekonania o tej wyższości. To przekonanie udziela się powoli, opornie, lecz coraz wyraźniej, ludziom otaczającym — i staje się faktem. Jakieś zasługi społeczne, jakaś wielmożność materyalna, muszą leżeć na dnie tej wyższości, lecz prędko zacierają się te powody do uszanowania, a pozostaje, rzec można, samo tylko uszanowanie. Dlaczego Zbarazcy należą do wyższej sfery, niż Dołęgowie? Zasługi obu rodzin w ubiegłych wiekach dają się porównać bez uszczerbku dla Dołęgów; ostatnie pokolenia Dołęgów dużo więcej poświęciły, dużo usilniej pracowały dla społeczeństwa. Różnica majątków stanowi oczywiście przedział, ale przypadkowy tylko, bo gdyby był zasadniczy wtedy Hellowie, bogatsi od Zbarazkich, należeliby przynajmniej do tej samej sfery.
Jan Dołęga odczuwał, bo rozumiał ją głęboko, wadliwość naszych stosunków towarzyskich, opartych, nie na zasadach społecznych, lecz na starych, pozbawionych treści, modach; przyglądał się tej maskaradzie, uchodzącej za hierarchię, a jednak czuł, niby magnetycznie, przewagę Zbarazkich, i przewidywał, w jaki sposób cała ich rodzina przyjęłaby jego otwarte staranie się o rękę Halszki. Sama tylko księżniczka wydawała mu się inną, niezależną i szczerze przychylną. A także — czuł już niepohamowane pragnienie przeniknięcia jej duszy i patrzenia w jej czarne oczy, jedyne.
Widywał ją codzień wieczorem, ale sposobności do rozmowy z nią były rzadkie. Przy stole mówiła najwięcej panna Temira, skłonna wogółe aż nazbyt do konwersacyi; księżnej Hortensyi trzeba się było bądź co bądź, zasługiwać; Halszka, jeżeli się odzywała przy wieczerzy, to o rzeczach prostych, o zajęciach tego, lub przyszłego dnia; mówiła swobodnie, bez cienia nieśmiałości, ale do rozmowy poważniejszej nie mieszała się przez ambicyę, czuła się bowiem niedostatecznie wykształconą w naukach i w myśleniu.
Ten brak poczuła niedawno, już pod wpływem Dołęgi, a że miała do niego zaufanie, prosiła go raz, aby jej wskazał książki do czytania. Jana zaskoczyło trochę to pytanie i, zanim coś doradził, wziął Halszkę na mały egzamin.
— Czy pani jest mocna w historyi?
— Nie, panie.
— Ale pani zna przynajmniej dobrze historyę własnego kraju?
— Kurs jej przebywałam, ale bardzo dawno.
— A nauki przyrodnicze lubi pani?
— Bardzo lubię, ale tych, to już nie uczyłam się nigdy... tam trochę, w dziecinnych książkach.
— Zapewne uczono panią głównie języków, historyi literatury, historyi sztuki?
— Tak... dużo bardzo francuskiego, angielskiego, trochę niemieckiego, historyi literatury francuskiej... no, naturalnie, religii, rachunków... historyi sztuki wcale nie... Widzi pan, jaka ja głupia! O co pan się zapyta, tego nie umiem... Możeby pan mnie nauczył geometryi?
— To zupełnie na nic. A co do innych rzeczy ma pani jeszcze tyle czasu, że, byłe ochota była, nauczyć się łatwo. Jutro przyniosę spis książek, które postaram się przypomnieć, ale uprzedzam, że i ja nie tęgi jestem w wielu kierunkach. Naprzykład o belletrystyce mam ledwo słabe pojęcie: powieści prawie nie czytuję, poezyi zabraniano mi czytać w dzieciństwie; potem nie wiele miałem na nie czasu.
— Powieści znam dość dużo — rzekła Halszka. — Dlaczego panu zabronili czytać wiersze?
— Innym razem pani powiem.
Ten urywek rozmowy mieli pewnego dnia przed wieczerzą, znalazłszy się sami w salonie.
W następującą niedzielę, że robót w łąkach nie było, panna Temira przypomniała Dołędze obietnicę czytania. Halszka trzymała się ciągle z ciotką, a więc znalazła się i przy czytaniu. Usiedli w małym salonie pierwszego piętra i wzięli artykuł z jakiegoś przeglądu, pierwszy lepszy. Zdarzyło się przytem, że staruszka usnęła. Zaraz Halszka przerwała Janowi czytanie, wpadając znakomicie w ton lektora, żeby wybuchem, albo przyciszeniem głosu nie obudzić śpiącej:
— ...i tak dalej, etcetera, jak się później okazało... A teraz porozmawiajmy, tylko niech pan prędko coś mówi tym samym głosem, bo się ciocia obudzi.
— Nie wiem od czego zacząć, mam pani za wiele do powiedzenia — ciągnął Dołęga monotonnie i w braku pomysłu, chwycił znowu zdanie artykułu... — »Oto drugie dzieło prawdziwie swojskie, które mamy do zaznaczenia w dorobku lat ostatnich«... niech pani coś zacznie mówić, bo ja nie mam wyobraźni...
— Oto trzecie dzieło — ciągnęła dalej Halszka — którego dobytek mamy do oznaczenia na polu swojskiem... tak nie można rozmawiać, ale możemy bardzo cicho wynieść się na taras.
I przekręcając bez ładu i składu pochwycone zdanie artykułu, ostrożnie, na palcach, doszli do niedalekich drzwi, prowadzących na taras, dusząc się od śmiechu. Halszka błyskała wyrazistemi oczyma, to z obawą ku ciotce, to groźnie ku Janowi, a Jan śmiał się serdecznie, jak dziecko. Na tarasie odsapnęli, usiedli na żelaznych fotelach.
— I pan, widać, lubi się bawić?
— Któżby nie lubił? Tylko mało mam do śmiechu sposobności. Ale z panią bawię się zawsze.
— Doprawdy?
— Bo nietylko wesołość pani udzieli mi się odrazu, ale wogóle ma pani w sobie jakieś ciepło, czy prąd, który zniewala być w równem z panią usposobieniu. Chciałoby się dziękować pani, że jest piękniej na świecie.
— Niech pan dziękuje — rzekła Halszka, wyciągając rękę, którą Dołęga uścisnął.
Poczem odrzucił głowę w tył, jakby walcząc sam z sobą, i po chwili rozpoczął inną materyę:
— Wkrótce doczekamy się zapewne naszych panów z Petersburga.
— Pan ciągle myśli o tem samem? — spytała Halszka z pewnem niezadowoleniem.
— Nie ciągle myślę o tem, ale powinienbym myśleć. Człowiek tyle jest wart, ile myśli o pożytku ogółu. To nie jest frazes, proszę pani. Wszystko, co czynimy dla siebie, jest wypływem naszej zwierzęcej natury; nasze człowieczeństwo polega tylko na altruizmie.
— Nie dobrze pana rozumiem. Widzi pan! Ja nawet rozmawiać z panem nie mogę... Pan by powinien uczyć mnie wszystkiego od początku.
— Nie tylko pani dość jest rozumna, aby dobrze pojąć życie i jego zadania, ale ma pani serce, ten dar największy, ten instynkt, który każe być altruistą czyli kochać cudze dobro. Uczyć panią? Nie wiem, czy potrafiłbym. Jabym ludzi dorastających uczył przedewszystkiem myśleć o prostych na pozór, a najważniejszych pytaniach. Niech się pani nie śmieje z moich pytań. Najprzód: — czem pani jest?
— Cóż to za pytanie? Znaczy wszystko, albo nic.
— Wybornie, ale niech pani odpowie jak najprościej.
— No, czem jestem? Kobietą, Halszką Zbarazką...
— Właśnie. Więc najprzód: człowiekiem; przed chwilą mówiłem, co go różni od zwierzęcia. Potem — człowiekiem żeńskiego rodzaju; dajmy na to, że odłożymy na później prelekcyę o zadaniu kobiet. Następnie — przewrócę porządek odpowiedzi — jest pani Zbarazką. To coś znaczy; trzeba znać historyę dawną, żeby wiedzieć, z czego to powstało i co znaczyło; trzeba znać i śledzić historyę współczesną, żeby dojść do wniosku, co to znaczy i znaczyć może. Wreszcie, jest pani Halszką, czyli nie którąkolwiek ze Zbarazkich, ale indywidualną częścią rodziny i samą sobą.
— To rozumiem, ale cóż tu jest do objaśnienia? Powiedział pan dłużej to, com powiedziała krócej.
— Tak jest, ale wynikło z tego zastanowienia się już parę rzeczy, choćby to, że trzeba znać swoje dzieje.
— Prawda — rzekła Halszka.
— I jeszcze co innego. Powiedziała pani: jestem kobietą, Halszką Zbarazką. Żeby to znaczyło naprawdę to, co znaczy, trzeba istotnie być kobietą, i Zbarazką, trzeba mieć prawo to powiedzieć. Gdyby pani nie dbała o to, mogłaby taką dać odpowiedź: »jestem niby kobietą, przypadkiem urodziłam się Zbarazką, ale wszystko mi jedno«. Tak pani nie myśli?
— Nie, ale niech pan dalej pyta.
— Na co pani myśli użyć życie?
Halszka zamyśliła się głęboko:
— Takie trudne, ogromne pytanie.
— Ma pani słuszność: te zagadnienia najprostsze, najczęściej powtarzane, są największe, bo zawierają w sobie wszystko. Gdyby jednak pani chciała z kilku odpowiedzi, które się nasuwają, wybrać jedną i powiadomić mnie, — na co pani chce użyć życie?
Halszka odpowiedziała nieśmielej, niż kiedykolwiek:
— Może.... — na kochanie?...
Dołęga zerwał się z krzesła i mówił z zapałem:
— Pani! wymówiła pani słowo najmądrzejsze, jedyne. Tak jest — na kochanie. Jako kobieta — na kochanie mężczyzny, na danie mu szczęścia i siły, na pójście z nim razem przez życie, jakie będzie, dobre, czy złe, wyrozumiała na jego upadki, ale wymagająca przy jego podniesieniach się i wzlotach. Jako Zbarazka — na kochanie ziemi, która was wydała, was i waszą wielkość. Bo cóż to jest wielkość imienia? Zasoby, to jest to, co ta ziemia wam dała; zasługi, to jest pamięć tego, co wy oddaliście tej ziemi. Ale nie oddaliście jej dosyć: wy zawsze będziecie więcej dłużni krajowi, niż on wam. I nie tylko zbierać owoce zasług przodków, ale nowe zaszczyty zyskiwać powinniście przez nowe zasługi, przez ciągłe kochanie. Więc na waszej chorągwi trzeba wypisać hasło: czynnie kochaj kraj! Wtedy tylko będzie powiewała z tej baszty dumnie i — słusznie.
— Pan dba o naszą chorągiew? — spytała z pałającem i oczyma.
— Dbam, jak o swoją, bom także wasz krewny w wielkiej rodzinie i serce mi rośnie, kiedy widzę, że książę Zbarazki podejmuje pracę dla sprawy ogólnej, a księżniczka wie, na co ma użyć życie.
Od paru minut panna Temira słuchała z wewnątrz pokoju ognistej mowy Jana; ukazała się we drzwiach, postukując swą kulą.
— Panie Janie Dołęgo — rzekła — proszę być moim przyjacielem.
I wyciągnęła do Jana suchą, drżącą rękę, nad którą płowa jego czupryna pochyliła się gwałtownym ruchem. Odszedł, bo czuł, że cokolwiek powie w tej chwili, będzie zbyt gorące.
— Cóż? Podoba się cioci? — spytała Halszka z dziecinną dumą.
Temira wzięła ją pod rękę, aby długo jeszcze i romantycznie rozbierać po szczególe wdzięk i wartość Dołęgi. Halszka bardzo cierpliwie słuchała.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.