Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Sprawa Dołęgi.djvu/199

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   193   —

— Nie wiem od czego zacząć, mam pani za wiele do powiedzenia — ciągnął Dołęga monotonnie i w braku pomysłu, chwycił znowu zdanie artykułu... — »Oto drugie dzieło prawdziwie swojskie, które mamy do zaznaczenia w dorobku lat ostatnich«... niech pani coś zacznie mówić, bo ja nie mam wyobraźni...
— Oto trzecie dzieło — ciągnęła dalej Halszka — którego dobytek mamy do oznaczenia na polu swojskiem... tak nie można rozmawiać, ale możemy bardzo cicho wynieść się na taras.
I przekręcając bez ładu i składu pochwycone zdanie artykułu, ostrożnie, na palcach, doszli do niedalekich drzwi, prowadzących na taras, dusząc się od śmiechu. Halszka błyskała wyrazistemi oczyma, to z obawą ku ciotce, to groźnie ku Janowi, a Jan śmiał się serdecznie, jak dziecko. Na tarasie odsapnęli, usiedli na żelaznych fotelach.
— I pan, widać, lubi się bawić?
— Któżby nie lubił? Tylko mało mam do śmiechu sposobności. Ale z panią bawię się zawsze.
— Doprawdy?
— Bo nietylko wesołość pani udzieli mi się odrazu, ale wogóle ma pani w sobie jakieś ciepło, czy prąd, który zniewala być w równem z panią usposobieniu. Chciałoby się dziękować pani, że jest piękniej na świecie.
— Niech pan dziękuje — rzekła Halszka, wyciągając rękę, którą Dołęga uścisnął.