Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Sprawa Dołęgi.djvu/200

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   194   —

Poczem odrzucił głowę w tył, jakby walcząc sam z sobą, i po chwili rozpoczął inną materyę:
— Wkrótce doczekamy się zapewne naszych panów z Petersburga.
— Pan ciągle myśli o tem samem? — spytała Halszka z pewnem niezadowoleniem.
— Nie ciągle myślę o tem, ale powinienbym myśleć. Człowiek tyle jest wart, ile myśli o pożytku ogółu. To nie jest frazes, proszę pani. Wszystko, co czynimy dla siebie, jest wypływem naszej zwierzęcej natury; nasze człowieczeństwo polega tylko na altruizmie.
— Nie dobrze pana rozumiem. Widzi pan! Ja nawet rozmawiać z panem nie mogę... Pan by powinien uczyć mnie wszystkiego od początku.
— Nie tylko pani dość jest rozumna, aby dobrze pojąć życie i jego zadania, ale ma pani serce, ten dar największy, ten instynkt, który każe być altruistą czyli kochać cudze dobro. Uczyć panią? Nie wiem, czy potrafiłbym. Jabym ludzi dorastających uczył przedewszystkiem myśleć o prostych na pozór, a najważniejszych pytaniach. Niech się pani nie śmieje z moich pytań. Najprzód: — czem pani jest?
— Cóż to za pytanie? Znaczy wszystko, albo nic.
— Wybornie, ale niech pani odpowie jak najprościej.
— No, czem jestem? Kobietą, Halszką Zbarazką...
— Właśnie. Więc najprzód: człowiekiem; przed