Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Sprawa Dołęgi.djvu/198

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   192   —

pan się zapyta, tego nie umiem... Możeby pan mnie nauczył geometryi?
— To zupełnie na nic. A co do innych rzeczy ma pani jeszcze tyle czasu, że, byłe ochota była, nauczyć się łatwo. Jutro przyniosę spis książek, które postaram się przypomnieć, ale uprzedzam, że i ja nie tęgi jestem w wielu kierunkach. Naprzykład o belletrystyce mam ledwo słabe pojęcie: powieści prawie nie czytuję, poezyi zabraniano mi czytać w dzieciństwie; potem nie wiele miałem na nie czasu.
— Powieści znam dość dużo — rzekła Halszka. — Dlaczego panu zabronili czytać wiersze?
— Innym razem pani powiem.
Ten urywek rozmowy mieli pewnego dnia przed wieczerzą, znalazłszy się sami w salonie.
W następującą niedzielę, że robót w łąkach nie było, panna Temira przypomniała Dołędze obietnicę czytania. Halszka trzymała się ciągle z ciotką, a więc znalazła się i przy czytaniu. Usiedli w małym salonie pierwszego piętra i wzięli artykuł z jakiegoś przeglądu, pierwszy lepszy. Zdarzyło się przytem, że staruszka usnęła. Zaraz Halszka przerwała Janowi czytanie, wpadając znakomicie w ton lektora, żeby wybuchem, albo przyciszeniem głosu nie obudzić śpiącej:
— ...i tak dalej, etcetera, jak się później okazało... A teraz porozmawiajmy, tylko niech pan prędko coś mówi tym samym głosem, bo się ciocia obudzi.