Sprawa Dołęgi/XXII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Sprawa Dołęgi
Rozdział XXII
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1917
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa; Lublin; Łódź; Kraków; New York; Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXII.

Na parterze zamkowym, wewnątrz podwórza, tuż przy głównej bramie, były niewielkie drzwi, nad któremi widniał wypłowiały napis: Urząd Burgrabiego. Było to od pięćdziesięciu lat mieszkanie pana Franciszka Salezego Marsowicza. Niegdyś zarządzał zamkiem i miał liczne zajęcia, obecnie dożywał wieku swego w ciepłym kącie, urządzonym według jego upodobań, i było mu tak dobrze prawie, jak za dawnych czasów, bo otoczony był wygodą i sympatyą ogólną, widział rozkwit książęcego domu, który kochał religijnie. Cała jego duma istniała tylko przez Zbarazkich, wszystko, czem był, pochodziło od Zbarazkich — i to mu wystarczało.
Mieszkanie jego wewnątrz miało pozór szlacheckiego dworku; trzy pokoje, jeden za drugim, z których pierwszy nazywał się kancelaryą, drugi salonem, trzeci w głębi sypialnią, były zastawione jesionowemi meblami, na których dużo włóczkowych serwet, a na ścianach, obok »landszaftów«, wisiały blade dagerotypy i nowsze fotografie — same portrety Zbarazkich. W sypialni, nad łóżkiem, na kobierczyku, przedstawiającym tygrysa, wisiała szabla symbol rycerskiego pochodzenia.
Pan Franciszek siedział po obiedzie w kancelaryi, paląc fajkę i oczekując na interesantów, którzy już prawie nigdy się nie zjawiali. Ale dzisiaj właśnie przyszedł pan łowczy, Kordysz, stary przyjaciel.
Był to nizki, krępy człowiek, lat sześćdziesięciu kilku, czerstwy, bo od wieków oddychający sosnową wonią, w mundurze łowieckim ze szlifami kapitana. Głowę okrągłą, bujnie zarośniętą, pokrywał twardy włos siwy, z którego wyglądał tylko ogolony środek podbródka, nos o skórze popękanej, różnobarwnej, i poczciwe oczy starego psa myśliwskiego. Kordysz był także od wieków na służbie u Zbarazkich, i chociaż miał obecnie zastępcę, podłowczego Szrapla, sam jeszcze był czynny, mieszkał pośród głównych kniei, prowadził polowania na grubego zwierza, na czem znał się kapitalnie. O ile był zażarty na »farbę« zwierzyny podczas wielkich batalii, któremi dowodził, o tyle w czasie pokoju lubił ze swym ludkiem płowym i szarym obcować, dbając o jego dobrobyt, schlebiając jego apetytom, upodobaniom, nawet uczuciom. Jak dobry władca, wznosił na polach śpichlerze dla kuropatw i stawiał po lesie obfite żłoby dla sarn, rozpowszechniał pożyteczne zioła i krzewy. Robił też popisy ludności i znał nawet niektóre wybitne indywidua: takiegoto olbrzymiego odyńca, takiego tam jelenia dwudziestaka, lub kozła o odmiennych rogach. Był naprzemian znakomitym hodowcą i pogromcą zwierzyny.
— Dobry wieczór panu burgrabiemu.
— Witam pana łowczego dobrodzieja. Walenty! chodźno tutaj.
— A na co Walenty? — spytał Kordysz.
— No, buteleczkę jedną z zielonym lakiem?
— Kiedy już tak koniecznie...
Gdy zasiedli z kieliszkami naprzeciw siebie, odezwał się Kordysz:
— Cóż, panie Franciszku, nowe czasy?
— To jest, mówisz niby, panie Benedykcie, o tych wieściach.
— A o czemże by innem? Administrator czytał mi list samego księcia pana. Ho, ho! Co się tam gotuje! Najprzód, już nie tylko szosa ma iść przez trakt Warski aż do miasta, ale kolej przetnie nasze lasy przez Czarnogórę, Jeleni grunt, aż dojdzie do granicy naszej w Ważynie Wielkim. Gdzie dalej pójdzie — niewiadomo. To wszystko jest pewne, bo stoi w liście księcia pana. Ale znów u Dzierkowskich byłem wczoraj na obiedzie i tam mi powiadali, że ten graf Zeller, który tu przyjeżdża, może nam urządzić, co zechce: i serwituty zamienić, i chłopstwo poskromić. Bóg wie, czego się tam w okolicy nie spodziewają, może aż zanadto. Czy wiesz, panie burgrabio, że od czasu, jak nasz książę wyjechał, to tak ci po okolicy gazety zaczęli prenumerować, że u każdego dzierżawcy, u każdego ekonoma, nie mówię już u sąsiadów księstwa — na stole po kilka gazet. Muszą się tam redaktory cieszyć w Warszawie, choć ja, przyznam się, nic nie wyczytałem co do nas. Było najprzód, że nasz książę, hrabia Szafraniec i młody Zawiejski wyjechali do Petersburga, a potem — głucho.
— O Zellerze z księżną panią mówiłem — rzekł Marsowicz.
— No, ciekawym. Któż to jest graf Zeller?
— To jest ten Zeller z Petersburga, po którym spodziewamy się wszyscy przeprowadzenia naszych interesów, połączonych ściśle z interesami ogółu.
— Ale któż on taki? Jaki ma urząd?
— Tego dokładnie nie wiem, bo mi księżna nie mówiła, ale to jest ten sam, ekscellencya, ten, co i po gazetach często się go spotyka.
— No, byle nam pomógł. A musi to być istotnie wielka figura, skoro nakazano dla niego polowanie w czerwcu. Kto słyszał polować na dziki w czerwcu? Jak żyję, nie słyszałem. Więc widać to wielki pan, może i większy od naszych, co?
— Eh, co znowu! Graf Zeller swoim porządkiem, a księstwo Zbarazcy swoim. To są panowie u siebie, n a swoich odwiecznych dziedzictwach, a tamto — zawsze na służbie. Co znowu!
— Kiedy widzisz, panie burgrabio, ze wszystkiego co słychać o tym Zellerze, wygląda, jakby się go nasi panowie bali.
— Opowiadanie, panie łowczy, opowiadanie! To jest możny przyjaciel, dla którego wypada trochę się postarać.
— Ale! — przypomniał sobie Kordysz. — Przysłali nam tymi dniami nowego komisarza włościańskiego. Bardzo elegancki człowiek, po polsku mówi doskonale, zna obu naszych książąt: i starszego, i młodszego, nawet zna i grafa Zellera. Bywały i elegancki człowiek. Mieliśmy mały spór z chłopstwem o serwituty w okolicy głównego Łowiectwa: przyjechał zaraz do mnie, spór rozsądził sprawiedliwie, był na obiedzie, ano i potem trochę się gawędziło o ważnych sprawach. On wiele mówić nie może, bo wiadomo — urzędnik, ale gadał mniej więcej to samo o szosach, o kolei i Zellerze. Tylko, kiedyśmy przejeżdżali temi drogami, gdzie to wszystko m ają urządzić, oglądał słupy okręgowe i rewirowe, i tablice z napisami po staremu. Więc tedy prosił, czy nie możnaby zmienić tych napisów, że to niby grzeczniej byłoby i dla grafa, który drogi oglądać będzie. Nie nakazał, — prosił. Jak myślisz, panie burgrabio... zrobić to dla nich? Bo nawet już i tablice nasze bardzo stare i niewyraźne.
— Cóż administrator na to powiada? — zapytał Marsowicz.
— Et, mówi: wszystko jedno, można.
— Jabym jednak bez wyraźnej woli księcia pana tego nie zrobił.
— A ja sobie tak spekulowałem — rzekł Kordysz — kiedy nam dobrze chcą zrobić, i my im ustąpmy w tem i owem.
Marsowicz począł przeżuw ać niby coś gorzkiego i chwiać wątpliwie głową. Kordysz, który go znał, wiedział, że ten wyraz jest protestem nieubłaganego konserwatyzmu. Zmienił rozmowę, czyniąc w duchu spostrzeżenie, że stary rezydent jest jednak ciemięgą i pessymistą. Łowczy czuł się młodszym i lepiej pojmującym ducha czasu.


Wieści o wielkich powodzeniach tryumwirów nie ustawały. Dołęga, odrzucając oczywiście bajki, rozsiewane przez mniej oświeconych, otrzymywał jednak wiadomości, które potwierdzały jego nadzieje i wzmagały otuchę. Administrator odebrał list od księcia Janusza, donoszący, że plan pana inżyniera Dołęgi będzie prawdopodobnie zatwierdzony w całości z małemi zmianami, spowodowanemi przez budowę kolei, przecinającej długą linią terytoryum Waru, która to kolej jest już także w zasadzie przyjęta przez władze. Następowały liczne instrukcye co do polowania i przygotowań na przyjęcie grafa Zellera. Książę polecał zakomunikować ten list panu inżynierowi Dołędze, jeżeli jest już w Warze, przepraszając go, że nie pisze osobno z powodu nawału codziennych zatrudnień.
— Ha, rozruszałem ich, rozruszałem — cieszył się Jan i zacierał ręce.
Połączenie jego projektu z budową kolei mniej mu się na razie podobało, był jednak przygotowany na przeróbki, na nowe studya, byle duża przestrzeń kraju naokoło Waru otrzymała dobre drogi komunikacyjne, których wielka i pilna była potrzeba.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.