Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Sprawa Dołęgi.djvu/191

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   185   —

ekonoma, nie mówię już u sąsiadów księstwa — na stole po kilka gazet. Muszą się tam redaktory cieszyć w Warszawie, choć ja, przyznam się, nic nie wyczytałem co do nas. Było najprzód, że nasz książę, hrabia Szafraniec i młody Zawiejski wyjechali do Petersburga, a potem — głucho.
— O Zellerze z księżną panią mówiłem — rzekł Marsowicz.
— No, ciekawym. Któż to jest graf Zeller?
— To jest ten Zeller z Petersburga, po którym spodziewamy się wszyscy przeprowadzenia naszych interesów, połączonych ściśle z interesami ogółu.
— Ale któż on taki? Jaki ma urząd?
— Tego dokładnie nie wiem, bo mi księżna nie mówiła, ale to jest ten sam, ekscellencya, ten, co i po gazetach często się go spotyka.
— No, byle nam pomógł. A musi to być istotnie wielka figura, skoro nakazano dla niego polowanie w czerwcu. Kto słyszał polować na dziki w czerwcu? Jak żyję, nie słyszałem. Więc widać to wielki pan, może i większy od naszych, co?
— Eh, co znowu! Graf Zeller swoim porządkiem, a księstwo Zbarazcy swoim. To są panowie u siebie, n a swoich odwiecznych dziedzictwach, a tamto — zawsze na służbie. Co znowu!
— Kiedy widzisz, panie burgrabio, ze wszystkiego co słychać o tym Zellerze, wygląda, jakby się go nasi panowie bali.
— Opowiadanie, panie łowczy, opowiadanie! To