Sprawa Dołęgi/XXI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Sprawa Dołęgi
Rozdział XXI
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1917
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa; Lublin; Łódź; Kraków; New York; Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXI.

Dołęga przyjechał do Waru, wezwany jednocześnie z paru stron; zobowiązał się już w zimie do powrotu na wiosnę i do ukończenia robót w łąkach; powtóre — Andrzej pisał do niego z przypomnieniem; wreszcie otrzymał z Petersburga telegram od księcia Janusza, który go zdecydował ostatecznie. Depesza tak brzmiała:
»Sprawa na dobrej drodze. Rozszerzyliśmy projekt do znaczenia ogólniejszego. Będziemy w Warze z grafem Zellerem w czerwcu. Spodziewamy się tam pana zastać«.
Ta wiadomość przyszła jednocześnie z dobrowolnem oświadczeniem Arnolda Hellego, że da pieniędzy, skoro koncesya będzie uzyskana. Dołęga wnosił zatem, że Helle musiał mieć także korzystne wiadomości o sprawie szos — i był pełen otuchy. Że go do Waru ciągnęła nadzieja zobaczenia znowu Halszki w jej przyrodzonej, wspaniałej ramie, stokroć pyszniejszej jeszcze przez rozkwit lata — nie potrzeba dodawać. Ale tej ponęty zakazywał sobie tak dalece, że w jego rozumowaniu był to jedyny powód zaniechania podróży do Waru. Wziąwszy jednak pod rozwagę wszystkie pobudki, które go tam wyprawiały, doszedł do wniosku, że jechać powinien, że nie jest dzieckiem sentymentalnem, ale człowiekiem, panującym nad sobą, a czyniącym to, co mu praktyczny rozum każe.
W zamku zastał same tylko kobiety. Andrzej wymknął się na jakieś polowanie do Galicyi, czy dalej, choć nie wiadomo, na coby w tym czasie mógł polować. Ciężki sprawunek Hellego, powierzony Dołędze, musiał być zatem odłożony. Jan starał się urządzić swój pobyt w Warze w ten sposób, aby nie zanadto mieszać się do życia pałacowego, pomny, że poprzednim razem to stanowisko pośrednie między gościem a urzędnikiem miało wiele stron niesmacznych. Obecnie czuł też, że nie posiada żadnego oparcia w zamku z powodu braku mężczyzn. Ponieważ w lecie jadano w Warze obiad o pierwszej po południu, a kolacyę o ósmej, Dołęga prosił, aby mu wolno było nie przychodzić na obiad, bo by mu to czyniło znaczną przerwę w robotach, tylko wieczorem.
Na pierwszą więc wieczerzę ubrał się we frak i przyszedł. Księżna Hortensya przyjęła go nadspodziewanie łaskawie; nie domyślając się miejsca, które młody inżynier zajął w sercu córki, rada była widzieć przyjemną twarz męską, frak i biały krawat, jednem słowem — coś »ze świata«. Zdziwiła i ujęła Jana dobroć i wdzięk w obejściu się z nim panny Temiry, której nie dawno był się przedstawił i nigdy z nią dotąd dwóch słów nie zamienił. Gdy teraz przypomniał się jej pamięci, odpowiedziała, przyglądając mu się zblizka:
— Zapewne wnuk pana Michała Dołęgi z Krosnowa?
— Tak jest, proszę pani.
— Wszyscy Dołęgowie mieli jasne włosy. Znałam niegdyś dobrze dziada pańskiego i jego stryjecznego brata, Ksawerego. Wszak był stryjecznym?
— Tak jest.
I opowiedziała parę zamierzchłych wspomnień, mało znaczących, ale które wywarły najkorzystniejsze wrażenie, zwłaszcza na księżną. Pierwszy raz rozmawiano w zamku o przodkach Jana, wobec patrzących ze ścian dynastów na Zbarażu i Warze, którzy słuchali tego spokojnie.
Halszka najgorzej przyjęła Dołęgę: siedziała nadąsana przy stole, patrząc tylko wtedy na niego, gdy on rozmawiał z innymi. Ale Jan czuł może przez skórę, że nadąsanie to nie jest groźne, a ogólna atmosfera przyjemna, wspaniałość i dobre wspomnienie tej sali, strojna uroczystość tej nielicznej zamkowej wieczerzy, usposobiła go dobrze; był nawet wesół, wynalazł parę nowin warszawskich, zastosowanych do gustu księżnej, perorował ciągle, będąc jedynym mężczyzną przy stole, bo stary Marsowicz, siedzący obok panny de Radenac, nie odezwał się ani razu.
W kwadrans po wieczerzy, pożegnał panie. Temira prosiła go, aby, skoro będzie wolniejszy, przeczytał coś dla niej.
— Jest to zwykła jałmużna dla moich starych oczu; wszyscy tu składają się na mnie. Mam nadzieję, że i pan mi nie odmówi?
Dołęga przyrzekł pośpiesznie. Gdy się żegnał, Halszka nagle rozweseliła swój surowy wyraz twarzy najpromienniejszym uśmiechem, roztulając usta, prawie jak do pocałunku. Jan zrozumiał mniej więcej:
— No, już dobrze, już się nie gniewam... te kwiaty — to odemnie. Dobranoc.
Po wyjściu Dołęgi księżna Hortensya rzekła do panny Ostykównej.
— Ce garçon est tout-á-fait bien tourné. Dans notre solitude c’est presque une ressource. Wy teraz pewno pójdziecie sobie na gawędkę, a ja do moich zajęć. Mam cztery listy na dzisiaj.
Nazajutrz Dołęga zjadłszy bardzo rano śniadanie, a obiad w polu, stał około szóstej po południu na nowo usypanej grobli. Z powodu upału włożył na głowę afrykański kapelusz, rodzaj lekkiego hełmu, który nadawał coś rycerskiego jego energicznej twarzy. Otoczony sztabem pomocników z łańcuchami, czerwonymi proporczykami i długiemi tykami, stał pochylony nad instrumentem mierniczym, gdy usłyszał za sobą galop konia, wstrząsający całą groblą. Odwrócił się i zobaczył, że Halszka, cała czarna, na czarnym koniu, patrząc groźnie z pod czarnego kapelusza, pędziła cwałem wprost na niego. Za nią masztalerz. Dołęga podniósł obie ręce i zwrócony do szarżującej amazonki, krzyknął całem gardłem:
— Halt!
Halszka osadziła z łatwością konia.
— Czy pan się boi, żebym pana nie przejechała, albo tego pająka na długich nogach? — rzekła, wskazując szpicrutą instrument mierniczy.
— Nie o to chodzi, ale pani mogła ugrząźć w błocie, — o, proszę zobaczyć ślady konia... groble tylko co usypaliśmy.
— Nic się nie stało... proszę mi pomódz zsiąść z konia. — Hop! A teraz dzień dobry — rzekła, rzucając śliczną swą kibić naprzód i podając rękę Dołędze. — Przyszłam obejrzeć jak pan nam psuje łąki. Tak ślicznie wyglądały dotąd, i w dzień ze swemi kwiatami, i w nocy pod mgłą... a teraz co? będą suche?
— Nie. Właśnie tutaj urządzamy szereg stawów. Będzie je widać od zamku, będzie i mgła, i jeszcze wspanialszy widok. A po groblach, gdy się uleżą, można wyprawiać konne harce.
— A to doskonale, żem przyjechała, bo już się zaczynałam martwić. Niech mi pan to pokaże szczegółowo.
— Zaraz — rzekł Jan, a zwracając się do robotników, którzy stanęli i przyglądali się księżniczce, zawołał donośnym głosem:
— Ciągnąć łańcuch aż do drugiej chorągwi! ściąć ten krzak na drodze przy samej ziemi — marsz! — Służę pani.
— Pan w tym ubiorze wygląda, jak afrykański kapitan, a i komenderuje pan ostro — rzekła Halszka, patrząc z zadowoleniem na Jana — byłby z pana dobry dowódca.
— Ha, żeby mi dali porządną komendę?...
Szli groblą nowo usypaną, za nimi masztalerz prowadził zziajane konie. A w koło ciągnęły się ogromne łąki, haftowane w przedziwne wzory. Osnowę tego kobierca składała zieleń trawy i blady karmazyn kwiatów smółki, której urodzaj był tego roku nadzwyczajny. Na tej przędzy o barwach łagodnych występowały kapryśne wątki, pokręcone ze złotych jaskrów-płomiennych, ze srebrnych puchów wełnianki i bladolicych niezapominajek. Wyższemi miejscami szły rude szlaki szczawiów, przetkane liliowymi dzwonkami. Wpatrzeć się tylko w jedno miejsce, a widać było wszystkie barwy tęczy ukryte w zielono-bronzowej mietlicy i mannie, w jasnym tataraku i ciemniejszym skrzypie błotnym. Pstrokate groszki, niebieskie storczyki, koniczyna szkarłatna, czerwona i biała — kojarzyły się subtelnie, niespodziewanie, czyniąc zdaleka w rażenie barwne, stosowane po mistrzowsku w całość. Jakby dla uwydatnienia wartości tego Bożego malowania, gdzieniegdzie dyabeł posiał szary krzak łoziny, albo wielki niezgrabny chaber łąkowy i te plamy widniały żałośnie, jak dziury w drogocennej makacie. Zapach mokrej, kwiecistej przestrzeni, oddychającej po dniu upalnym, był mocny, jak wino.
Gdy Dołęga objaśnił plan irrygacyi i stawów, Halszka uczyniła uwagę:
— Wcale przyjemne to pańskie zajęcie.
— Zwłaszcza na takich łąkach i z blizką perspektywą powrotu do Waru — odpowiedział Dołęga bez namysłu.
— To pan War lubi?... i nas?
— Nie może pani wątpić.
— A dlaczego pan nie przywitał się z nami zaraz po przyjeździe? Chodziłyśmy z ciocią po parku — trzeba było przyjść.
— Nie przyjechałem tu w gościnę, ale dla umówionych zajęć.
— E! niech pan da pokój! Dobrze mówi Andrzej, że moralista z pana. Nie można zawsze być doskonałym.
Jan zaśmiał się wesoło.
— Ma pani słuszność — jestem trochę pedantem i to mi nawet przeszkadza w życiu. Nietylko doskonałym, ale i nudnym być nie wolno.
— Pan mnie nigdy nie nudzi.
— Serdecznie mnie to cieszy.
— Będziemy masami gadali z sobą — chce pan?
— Bardzo, bardzo proszę.
— Więc do widzenia — za dwie godziny kolacya.
Jan poczuł tak silny pęd sympatyi do tej miłej pięknej, jedynej Halszki, że, nie myśląc wiele pocałował ją w rękę, a gdy siadła na konia i odjechała, długo patrzył za nią. Potem wciągnął wielki haust upajającego zapachu łąki, doszedł prędko do swoich robotników i zawołał wesoło:
— No chłopcy, jak mi skończycie tę groblę do wieczora, — po dwa kieliszki wódki... za zdrowie księżniczki!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.