Sprawa Dołęgi/XX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Sprawa Dołęgi
Rozdział XX
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1917
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa; Lublin; Łódź; Kraków; New York; Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XX.

Zezylia, słowiańska Venus, tęskna, przeciągała wieczorem w początku czerwca nad okolicą Waru. Szatę miała jasną, sfałdowaną z muślinowych chmurek, wiszących na bladem niebie o zachodzie i tylko kilka wstążek ognistych od strony słońca, które już znikło za górą zamkową. Płynęła ze spuszczoną głową, długie złote włosy ciągnąc od jasnego kraju widnokręgu w przestwór ciemniejący; i oczy jej były pełne tęsknego błękitu, a nad głową coraz to gęstsze zapalały się pyły iskierek. Trącała bzy rozkwitłe całym kobiercem pod stopy kochanej bogini — i w zdychała często od szczęścia wiosennego, od młodych pragnień, a kiedy westchnęła, bzy posyłały wonie i górne gałązki drzew gwarzyły:
— Zakochałaż się nasza Pani, zakochała!...
Minęła już ogród, ciągnie nad ciemną łąką i pod ciemniejszym jeszcze borem legła do snu długą mgławicą.
Po parku warskim, spływającym ogromną kaskadą zieleni od tarasu zamkowego do rzeki, zaczęły się mnożyć cienie. Świeciły tylko drogi wysypane piaskiem. W gąszczach rozległy się stłumione śmiechy, jakieś pościgi i ucieczki. Może fauny i dryady? może tylko służba dworska dokazuje po krzakach w tę noc do rozkoszy stworzoną?... Ale śmiechy umilkły, bo na tarasie ukazały się dwie panie: jedna smukła, świecąca młodością, druga zgarbiona, okryta niby zakonnym habitem. Halszka sprowadzała ostrożnie ciotkę Temirę po schodach do parku »na konwersacyę«. Staruszka macała każdy schód kulą, nie przestawała jednak mówić żywo, z młodzieńczą niemal intonacyą, której tylko brak zębów psuł trochę harmonię. Gderała, śmiejąc się:
— Nie wiedzieć co... wyprowadzać taką, jak ja, niedołęgę po nocy do parku... trzeba mieć wróble w głowie!
— Ja ciocię trzymam mocno — odpowiedziała Halszka — żeby się nawet kula pośliznęła, tobym utrzymała. Co tam! jabym ciocię wzięła i zniosła ze schodów.
— Tylko nie próbuj, proszę cię.
Znalazły się wkrótce na równej powierzchni między tarasem a częścią parku spadającą ku rzece i poszły jedna obok drugiej, trzymając się pod ręce.
— Czy ciocia widzi to morze tam?
Z góry zamkowej widać było za rzeką rozległe łąki zalane teraz jedną ławą mgły, nad którą księżyc już się rozsrebrzył i czynił ją podobną do wielkiej, sennej wody.
— Nie widzę, moje dziecko, ale pamiętam ten widok; jest bardzo piękny.
— Jaka noc, ciociu! — rzekła Halszka, wietrząc głośno bogate zapachy parku i łąk — takbym chciała z kimś pochodzić po parku dzisiaj...
Panna Ostykówna nie obraziła się bynajmniej, rozumiała bowiem, że w taką noc przywołuje się »kogoś« młodego, a jeżeli ten ktoś nie istnieje, jako osoba, ta musi dziewczyna kochać się choćby w urojonym bohaterze. Aby wpaść — w ton odpowiedny, Temira zaczęła wywoływać jedno ze swych romantycznych: wspomnień.
— Chodziłam tak niegdyś z twoim ojcem tutaj, kiedy był jeszcze w szkołach — i tak samo mi powiedział: »czy widzisz to morze tam?...« A kochał się podówczas w swojej kuzynce, Joannie, która już biedaczka nie żyje.
— Ciociu! i ja się kocham.
— Co ty mówisz, Halutko?!
Staruszka pochyliła się żywo ku dziewczynie, ruchem ciekawym i zadowolonym, wiedząc, że należy jej się to zwierzenie, jeszcze jedno, może tysiączne. Panna Temira, niegdyś bardzo piękna, włożyła strój zakonny po jakichś odwiecznych zawodach sercowych, których już nikt nie pamiętał, ale zawsze uczuciowa strona życia zajmowała ją gorąco, to też znała wszystkie historye miłości i miłostek cudzych od pół wieku, odczuwała je, była powiernicą i doradczynią paru pokoleń, zawsze powabną jakimś cichym wdziękiem starości, i żywą i wesołą przyjaciółką młodych.
— Co ty mówisz, Halutko?! No, wyznaj mi wszystko. Wiesz, że ze mną mówić możesz, jak ze spowiednikiem.
— Już powiedziałam.
— Jakto? Nie powiedziałaś nawet w kim. Może i domyślam się, ale od ciebie nic jeszcze nie wiem moje dziecko. No, mów!
— Cóż cioci powiem? zdaje mi się, że się kocham.
— Ale w kim? w cudzoziemcu, czy w rodaku?
— W cudzoziemcu?... E! ciocia myśli pewnie o Reckheimie, który mi tam głowę zawracał?
— Jak ty się wyrażasz, dziecko!
— A co? czy nie dobrze?
— Nie dość... stosownie. Mniejsza z tem. Więc w rodaku. Tutaj moje domysły trochę błądzą. Wiem, że w Warszawie miałaś całą młodzież u swych nóżek. Nic dziwnego. Ale słyszałam o tylu zajętych tobą, że chybabym zgadywała przez kwadrans.
— Ciociu! Ten, o którym myślę, nie starał się o mnie, nie widywał mnie prawie w mieście, a i dzisiaj, choć mógłby być w parku z nami, siedzi w swoim pokoju.
— Jest tutaj? To już nie wiem zupełnie, kto taki...
— Przyjechał właśnie przed godziną i zamiast się pokazać, siedzi tam — o! w tych dwóch oknach, co się świecą na piętrze, przy rogu baszty.
— Kto taki?
— Pan Dołęga.
Panna Ostykówna nie spodziewała się tego nazwiska, ale, będąc przebiegła, jak wszystkie osoby bardzo delikatne, nie dała poznać po sobie, że ją ten wybór zadziwia. Podniosła zamglone oczy na okna, wskazane przez Halszkę i z sennym uśmiechem rzekła:
— Przyjechał? Nie wiedziałam. Bardzo miły młodzieniec — przedstawiono mi go w Warszawie.
— Ale jaki dzikus, ciociu! Coby mu szkodziło przebrać się i zejść do salonów?
— Moje dziecko, to świadczy o jego takcie i dobrem wychowaniu. Przyjechał tutaj na roboty, nie chce się narzucać.
— Ciociu? czy to dobre nazwisko: Dołęga?
— Bardzo dobre. Było ich dwa domy za moich młodych czasów. Nawet jedna Dołężanka jest waszą krewną, bo...
— Ale ten ma pańską minę? prawda?
— O ile moje biedne oczy mogły to osądzić — ładny chłopiec.
— I dobrze się ubiera — prawda ciociu?
— Tego już ja, moje dziecko...
— Bo co też to za pomysł — przerwała znowu niecierpliwie Halszka — żeby być inżynierem i babrać się w tych łąkach? O, czy tak lepiej nie wyglądają, zalane wilgocią? Albo pracować przy kanalizacyi Warszawy, jak mi sam mówił... Mógłby przecie żyć, jak inni, a zajmować się tylko takiemi... dużemi rzeczami.
— Moja Halutko, on zapewne musi pracować na życie...
Dziewczyna przystanęła i utopiła czarne spojrzenie w ciemnym gąszczu parku. Ale podniosła znowu oczy na okna pokoju Dołęgi, w których dostrzedz było można cień, przechodzący przez spuszczone zasłony. W skazując na te okna, rzekła:
— A ja tam już byłam dzisiaj.
— Gdzie, moje dziecko?
— W pokoju pana Dołęgi.
— Co ty bredzisz?
— Tylko przed jego przyjazdem. Zobaczyłam, czy wszystko w porządku, i żeby mu było wesoło, położyłam parę kwiatów na poduszce... Czy on się domyśli kto położył?
— Kochające serce przeczuje taki zamiar.
— Ale on mnie wcale nie kocha, ciociu! Nic mi nawet podobnego nie powiedział.
— O czemże zwykle rozmawiacie?
— Tak mało mówiliśmy z sobą — i nawet nie zabawnie. Tylko, kiedy z nim mówię, wydaję się sama sobie lepszą.
— Tak, moje dziecko. Musi to być człowiek szlachetny i rozumny; musi wiedzieć, czego chce, i dlatego wzbudza w tobie zaufanie.
— A także — ciągnęła dalej Halszka — kiedy mówi o czemś, czego bardzo pragnie, to mu trzeba koniecznie patrzyć w oczy, tak spoglądają jasno jakoś i głęboko. Andrzej też jest zdania, że to jeden z najdzielniejszych ludzi, jakich zna między nami. Andrzej go ma zupełnie za równego z nami. Prawda ciociu, że on jest nam równy?
— Moja Halutko, ludzie są równi wobec Boga, ale wobec świata jest tyle różnic, że chyba dwóch równych rodzin, ani nawet dwóch osób nie znaleźlibyśmy.
— Ale on jest przecie z naszej sfery?
— Zapewne.
— Mama jednak go tak przyjmuje, jak kogoś niższego... a on więcej wart od wszystkich razem.
— Widzisz, moje dziecko, mama jest osobą bardzo wyłączną i lubi tylko dawnych znajomych.
— Tak się to mówi; mama umie dobrze przyjmować i nowych... Ale żeby naprzykład pan Dołęga oświadczył się o mnie...
— Oj, oj, Halutko! — przerwała Temira — mówisz sama, że ci jeszcze nic takiego nie powiedział, coby znamionowało uczucie, a myślisz już o odpowiedzi mamy. Wolno, spokojnie, moje dziecko; nasza rola jest zawsze bierna; musimy czekać na pierwsze kroki mężczyzn.
— Ach, to takie nudne, ciociu!
Chodząc po równej przestrzeni parku przed zamkiem, tam i napowrót, minęły już kilka razy dwa oświetlone okna pokoju Dołęgi. Nagle Halszka wyrwała rękę z pod ramienia Temiry.
— Ja w to okno czemś cisnę... może dorzucę.
I wzięła już garść piasku, ale ją ciotka żywo zatrzymała.
— Jeżeli mnie choć trochę lubisz, nie rób tego, Halszko! Nie można zapominać o swojej godności kobiecej, ani o tem, że jesteś księżniczką Zbarazką.
Halszka upuściła piasek, strzepnęła ręce, ale zerkała jeszcze ku oknom i nie wiedzieć, co ją bardziej nęciło, czy chęć zawołania Dołęgi, czy ten figiel. Wychowana w towarzystwie starszego brata i dwóch stryjecznych, rówieśników swoich, którzy byli teraz po uniwersytetach, nabrała tego zamiłowania do tężyzny i tych męskich pozorów, kojarzących się jednak wdzięcznie z jej dziewiczą pięknością.
Długo jeszcze staruszka z dziewczyną chodziły po parku, przy księżycu, ciągnąc rozmowę o Janie — i coraz bardziej buchało serce Halszki jasnym płomieniem, coraz bardziej rozgrzewało się przy tem ognisku wrażliwe serce Temiry.
Uroczystość nocy zaległa nad Warem, szmer wolnych kroków po piasku był najtęższym tonem dalekiej ledwie dosłyszalnej orkiestry, granej jednak przez tysiące lutni na wierzchołkach drzew, i gdzieś na łące, i gdzieś od lasu. Wtedy Zezylia, przebrawszy się w błękitną szatę księżycową, wstała z pod boru, a ujrzawszy dwie nowe poddane w swem sennem królestwie, zbudziła powiew i kazała bzom parkowym i młodym liściom i macierzankom łącznym owiewać te dwie kobiety aż do upojenia.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.