Strona:Józef Weyssenhoff - Sprawa Dołęgi.djvu/175

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   169   —

wabną jakimś cichym wdziękiem starości, i żywą i wesołą przyjaciółką młodych.
— Co ty mówisz, Halutko?! No, wyznaj mi wszystko. Wiesz, że ze mną mówić możesz, jak ze spowiednikiem.
— Już powiedziałam.
— Jakto? Nie powiedziałaś nawet w kim. Może i domyślam się, ale od ciebie nic jeszcze nie wiem moje dziecko. No, mów!
— Cóż cioci powiem? zdaje mi się, że się kocham.
— Ale w kim? w cudzoziemcu, czy w rodaku?
— W cudzoziemcu?... E! ciocia myśli pewnie o Reckheimie, który mi tam głowę zawracał?
— Jak ty się wyrażasz, dziecko!
— A co? czy nie dobrze?
— Nie dość... stosownie. Mniejsza z tem. Więc w rodaku. Tutaj moje domysły trochę błądzą. Wiem, że w Warszawie miałaś całą młodzież u swych nóżek. Nic dziwnego. Ale słyszałam o tylu zajętych tobą, że chybabym zgadywała przez kwadrans.
— Ciociu! Ten, o którym myślę, nie starał się o mnie, nie widywał mnie prawie w mieście, a i dzisiaj, choć mógłby być w parku z nami, siedzi w swoim pokoju.
— Jest tutaj? To już nie wiem zupełnie, kto taki...
— Przyjechał właśnie przed godziną i zamiast się pokazać, siedzi tam — o! w tych dwóch oknach, co się świecą na piętrze, przy rogu baszty.