Strona:Józef Weyssenhoff - Sprawa Dołęgi.djvu/176

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   170   —

— Kto taki?
— Pan Dołęga.
Panna Ostykówna nie spodziewała się tego nazwiska, ale, będąc przebiegła, jak wszystkie osoby bardzo delikatne, nie dała poznać po sobie, że ją ten wybór zadziwia. Podniosła zamglone oczy na okna, wskazane przez Halszkę i z sennym uśmiechem rzekła:
— Przyjechał? Nie wiedziałam. Bardzo miły młodzieniec — przedstawiono mi go w Warszawie.
— Ale jaki dzikus, ciociu! Coby mu szkodziło przebrać się i zejść do salonów?
— Moje dziecko, to świadczy o jego takcie i dobrem wychowaniu. Przyjechał tutaj na roboty, nie chce się narzucać.
— Ciociu? czy to dobre nazwisko: Dołęga?
— Bardzo dobre. Było ich dwa domy za moich młodych czasów. Nawet jedna Dołężanka jest waszą krewną, bo...
— Ale ten ma pańską minę? prawda?
— O ile moje biedne oczy mogły to osądzić — ładny chłopiec.
— I dobrze się ubiera — prawda ciociu?
— Tego już ja, moje dziecko...
— Bo co też to za pomysł — przerwała znowu niecierpliwie Halszka — żeby być inżynierem i babrać się w tych łąkach? O, czy tak lepiej nie wyglądają, zalane wilgocią? Albo pracować przy kanalizacyi Warszawy, jak mi sam mówił... Mógłby