Przejdź do zawartości

Sosenka z wydm (Bandrowski, 1930)

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Sosenka z wydm
Pochodzenie Sosenka z wydm
Wydawca Księgarnia Św. Wojciecha
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Św. Wojciecha w Poznaniu
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Sosenka z wydm.

Trzeba wiedzieć, że nasz półwysep Helski, zwłaszcza od strony Bałtyku, jest jedną wielką wydmą piaszczystą, wiecznie atakowaną przez morze. Fale to zabierają ląd, to znów go przynoszą, zależnie od tego, czy są przybytnie czy odbytnie, skutkiem czego brzeg to kurczy się, to znów rozszerza. Ten brzeg znajduje się między morzem a wydmami, które są jakby wałem ochronnym półwyspu. Dla wzmocnienia wału ludzie obsadzili go pasem drzew, miejscami łączącym się z lasem, który idzie przez środek całego półwyspu aż do Helu. Ten wał ochronny rybacy nasi nazywają „górami“. Od strony morza „góry“ owe, właściwie piaszczyste usypiska, porosłe są suchą, ostrą, grubą, długą trawą, zwaną „harsztem“. Tego „harsztu“ nikt nie kosi, bo nietylko trawy nie wolno tu kosić, ale nawet za branie piasku z „gór“ czy wybrzeża grozi wysoka grzywna. Tak samo surowo zabronione jest chodzenie po „górach“. Wszystko to dlatego, aby nie osłabiać wału ochronnego.
Kto spojrzy na pierwszy szereg drzew — przeważnie sosen i brzóz, rosnących tuż przy wale w pierwszych szeregach lasu — ten z wygięć ich i wykoszlawień wnioskować może o sile i kierunku wichrów i srogich burz, z któremi skromne owe drzewiny staczać muszą gwałtowne boje. Te dziwacznie powyłamywane i poskręcane drzewka z wyszarpanemi czuprynami, to prawdziwi, wierni i nieustraszeni żołnierze człowieka, drzewka bojowe, zahartowane w burzach z północą i dzikim, zimnym wschodem, inwalidzi wojenni, bohaterowie niezłomni, piersią zasłaniający ludzi przed nieokiełznaną gwałtownością żywiołów.
Wśród takich to drzewek „pierwszego szeregu“ rosła sobie w Jastarni, niedaleko Smątarzowej Stegny, czyli ścieżki, wiodącej ku morzu koło cmentarza, młoda, ale nadzwyczaj piękna, smukła i mocna Sosenka. Mimo iż grunt był tu bardzo jałowy, sam piasek, ona wyglądała zdrowo, czuła się doskonale i przez cały rok była ślicznie zielona. Służyło jej widać słone morskie powietrze. Gdy inne, sąsiadujące z nią drzewa ugięły się pod naporem wichrów, ona, giętka i sprężysta, była prosta jak świeca. Soki krążyły w niej żywo i lekko, coraz to nowe pędy z niej strzelały. Sosenka cieszyła się słońcem, niebem pogodnem, przestrzenią wód i powiewem morskim, a gdy przychodziła burza, wesoło śpiewała pieśń wojenną.
Była szczęśliwa.
Kochała morze, i mimo iż się w nie bez przerwy wpatrywała, nigdy się jej to nie znudziło. Towarzyszki jej marzyły o tem, co od innych drzew słyszały — o wiosce rybackiej, o ludziach i o tem, jak drzewa tam żyją. Wicher niemi nie szarpie, o, nie! bo wioska prawie ze wszystkich stron osłonięta. Żyją tam ponoś cztery wielkie kasztany, które przez otwarte drzwi zaglądają nawet wprost do kościoła, widząc przed złotym ołtarzem księdza w ślicznych szatach, rybaczki w czarnych sukniach, z brodami podwiązanemi czarnemi szalami, podobny do tłumu marynarzy tłum ogorzałych rybaków w modrych rybackich ubraniach świątalnych, słyszą organy i słyszą śpiew rybaków.
— I na niewodach naszych błogosław nam, Panie!
A zaś inne drzewa żyją niedaleko cmentarza i słyszą często pieśni pobożne, od których drżą z zachwytu, szmerem listków swych wtórzą słowom modlitwy, a gdy ksiądz krzyżem żegna ludzi — błogosławieństwo pada i na drzewa. Trzeba bowiem wiedzieć, że drzewa, zapatrzone wiecznie w niebo, są bardzo nabożne i dlatego robi się z nich krzyże. Opowiadano sobie też o drzewach rosnących wpobliżu oberży, gdzie nieraz odbywały się weseliska, i drzewa wówczas słyszały wesołą muzykę taneczną i widziały, jak w rękach człowieka zwija się i rozwija jakieś czerwone płuco pełne dźwięcznych akordów. Widziały, jak tańczą młodzi, nawet dzieci, jak starzy rybacy, popiwszy się, wielkiemi jak bochny kułakami grzmocą w stoły, płaczą i ściskają się, gdy w innem miejscu „nabrekowani“ (podpici) młodzi rybacy podnosili wgórę pana młodego w czarnym surducie, w cylindrze i z cygarem w ustach, wołając:
— Niech żyjeeee! Niech żyjeeee! Niech żyjeeeee!
Inne znów drzewa opowiadały o pięknych ogródkach z grządkami, wysadzanemi po brzegach ślicznie staremi butelkami, i gdzie wśród kwiatów grzebały kury, gdzie kot siadywał, pies się wygrzewał i gdzie nawet bywały „pumpy“ (studnie) z gęstą, żółtą wodą. Krążyła też legenda o istnieniu drzewek, pokrywających się bujnem białem kwieciem na wiosnę, a czerwonym owocem w jesieni.
— Ach, dajcież spokój! — niecierpliwiła się Sosenka, słysząc te plotki. — Wszakże i my kwitniemy i niesiemy owoce!
— Szyszki, to nie owoce! — rzekła złośliwie brzoza. — Nawet krowy ich jeść nie chcą.
— Ale nam, sosnom, wystarczają! — z godnością odparta Sosenka.
Naogół jednak wszystkie drzewa były ze swego losu niezadowolone. Wyrosłe nad morzem miały pod tym względem naturę rybacką i najgorszą rybacką wadę, to jest zawiść. Rosły sobie przecie spokojnie, trochę się pokrzywiły, ale nic im się złego nie działo, miały dużo słońca, powietrza, wolności. Im tego było za mało! Koniecznie — kościół, śpiewy, organy, nabożeństwa, zabawy, Bóg wie co!
Ale nasza Sosenka chwaliła sobie życie nad morzem. Rybaków w wysokich skorzniach, w „eltychach“, w „zydwestkach“ (nieprzemakalny hełm rybacki), ociekających wodą, z „remami“ (wiosła) i zwojami „lejpra“ (liny) na ramionach wolała od elegantów w granatowych żakietach, z białemi gorsami i czarnemi krawateczkami, jak ich widywała, gdy w niedzielę lub święta wychodzili czasem na przechadzkę nad morze. Co jej po rybakach, tańczących w oberży! Czyż nie milej patrzeć na nich, gdy wyjeżdżają na morze wielkiem łososiowem czółnem, z ogromnym stosem „lejprów“ i niewodu? Słoneczko kwietniowe przygrzewa a błyszczy jak nowy dukat. Na błękitnem, miękko rozkołysanem morzu palą się niezliczone wesołe ogniki, niby figlarne iskierki w oczach rozradowanego dziecka. Na złotym „strądzie“ (wybrzeżu) żartują i śmieją się rybacy i rybaczki, które przyszły ciągnąć „laskorn“ (niewód łososiowy.) Dzieci w różnobarwnych sweterkach i czapeczkach — zielonych, czerwonych, szafirowych, malinowych — grzebią się w żółtym piasku, pieski uganiają wesoło, a na falach kołysze się łódź czarna, pękata, zdala podobna do jakiegoś pająka, długiemi nogami chodzącego po powierzchni wody.
Już widać, jak rybacy w łodzi „wydają laskorn“ (zaciągają niewód), już widać beczkę wskazującą, gdzie znajduje się „maceca“ czyli matnia niewodu. Teraz wydają drugie skrzydło, a teraz kiwają z morza wiosłem na znak, że ci, co zostali na lądzie, mają już „ciągnąć“. I podczas gdy łódź, wracająca ku brzegowi, ciągnie jedno skrzydło, ci, co są na brzegu, założywszy drewniane szelki na pas, wplatają się w sznur i drepcąc tyłem, twarzą zwróceni ku morzu, ciągną drugie skrzydło niewodu.
Łódź przybiła do brzegu, rybacy wyskakują z niej i podają koniec drugiej liny. Tworzą się dwa żywe łańcuchy. Jeden związany z mężczyzn, drugi z dziewcząt, szczupłych, lecz zgrabnych i mocnych młodych rybaczek w „korkach“, grubych pończochach, płomienistych swetrach i chusteczkach na głowach. Łańcuchy te rozstawione są daleko od siebie, ale w miarę jak matnia się zbliża ku brzegowi, i one zbliżają się ku sobie, i teraz słychać już, jak mężczyźni przekomarzają się z dziewczętami, jak dziewczęta się śmieją, a wszyscy ciągną pilnie i usilnie, żywiąc w sercu nadzieję i żądzę bogatego połowu.
Coraz bliżej podskakuje na falach beczka, coraz żwawiej rybacy ciągną niewód, już wyprzęgli się z szelek i chwytają linę samemi tylko żelaznemi dłońmi. Dwóch rybaków w wysokich skorzniach wchodzi w wodę. Przydeptują do dna skrzydła niewodu, aby ogarnięta niemi ryba nie mogła się popod nie wyśliznąć. Wreszcie matnia wysuwa się na ląd. O, jak w niej „wirzi“[1] Rozlegają się podniecone okrzyki; drapieżne dłonie wyciągają się i chwytają srebrne ryby o czarnych grzbietach. Widać wzniesione karkulce — pałki do zabijania łososi — i wkrótce w skrzyni leży kilkadziesiąt pięknych łososi. Cieszą się wszyscy, bo przy połowie łososi wszyscy zarabiają — nawet ten mały chłopak, który tam oto pod „górą“ zwija w krąg lejper, nawet „bialki“, które wprawdzie nie ciągnęły, ale zato przyniosły mężom i synom obiad na strąd.
W takich radosnych chwilach, a było ich wiele, przy połowie niewodem jesienią srebrnozielonawych srebrnozielonawych śledzi lub zimą szprotów tęczołuskich, mawiała Sosenka do swych towarzyszek:
— Jakże nierozsądnie z waszej strony zazdrościć siostrom i braciom z wioski! Tam miałybyśmy tylko paskudny dym z kominów, krowy i kury, gdy tu mamy przepiękne morze, życie wolne, a kiedy trzeba, cała wioska przychodzi do nas w odwiedziny.
Ale drzewa szemrały niezadowolone, skarżąc się na reumatyzm, łamanie w kościach, bóle artretyczne i niepewność losu.
— Co za przyjemność stać wiecznie w sztormach, trząść się z zimna i nie wiedzieć, czy się pierwszego lepszego dnia nie padnie pod uderzeniem „pest-sztorm-arkunu“[2].
Niezadowolenie tych drzew pochodziło stąd, że one morza nie kochały, a przytem były istotnie zazdrosne i ambitne. Są to dwie bardzo wielkie wady. Przez zazdrość brzydnie się i starzeje przedwcześnie, przez wygórowaną ambicję i dumę traci się pokorę, która jest stalową sprężyną duszy i daje niezwalczoną moc i cierpliwość w znoszeniu wszelkich ciosów i utrapień. Powyginane i powyłamywane drzewka stały się takiemi dlatego, że nie chciały się giąć same. Dlatego wiatr je łamał. Ale nasza Sosenka, czystego i pokornego serca, szła niby zawsze za wiatrem, robiąc rzekomo, co on każe, i wiatr sobie przechodził, przemijał, a ona znowu prostowała się, cała i nietknięta. Żyjąc zaś nad morzem, pokochała je, i skutkiem tego poznała i odgadła wszystkie jego piękności — i dobrze się jej żyło.
Jak wiadomo, drzewa kochają bardzo niebo, a przecież morze nie jest niczem innem, jak tylko nieba odbiciem. Podziwiając zmienność barw morza, ich płynną świetlistość, ich ognie, Sosenka tem samem podziwiała blask zorzy wschodzącego słońca, łunę zachodu, szafir nieba, posępną czerń osnutych kirem chmur, to znowu groźny spiż pawęży nadciągającej burzy, w blachy gromowe i łyskania zakutej. Wszakże samo morze rwało się do nieba, bo kiedy chmury nisko nad niem zwisały — ono zarzucało na nie tęczę. A może to było przeciwnie? Może niebo właśnie tęczowe liny rzucało morzu, aby je powznieść? Powiedzieliśmy, że morze jest odbiciem nieba, gdy przeciwnie rybacy twierdzą, iż niebo jest zwierciadłem morza, po ciągu i zachowaniu się ptaków miarkując, co się dzieje w głębinach morskich. Zresztą któż tu kiedy prawdy dociecze!...
Lubiła Sosenka patrzeć na życie na morzu, na huśtające się na falach czarne łodzie rybackie, na żaglówki o pięknych trójkątnych brunatnych żaglach, na białe kutry motorowe z Helu, Gdańska czy Łeby, których serduszka tak mocno i żywo biły, a które, gdy szły z wiatrem, rozpinały czerwone lub pomarańczowe żagle. Kłaniała się przejeżdżającym daleko, pomalowanym w podłużne barwne pasy parowcom z dumnie rozwianemi czarnemi pióropuszami. Przejeżdżały tędy czasem statki z muzyką, to znowu przesuwały się szare jak mgła, ostrokanciaste statki wojenne. Nawet w nocy szlakiem parowców mknęły światełka, a na wiosnę, gdy rybacy wyjeżdżali na łososie z pławnicami, to jest z wolno puszczonemi z prądem długiemi sieciami, na których końcu jest „pływak“ z latarnią, morze nocami pełne było świateł, jak cmentarz w Dzień Zaduszny.
To znów przyglądała się wodzie — szafirowej w „firbekach“, czyli w kałużach przybrzeżnych, bladozielonej w płytkim „rowie“ tuż u brzegu, przezroczystej na żółto różowawym „osuchu“, ciemniejącej w głębszych „bekach“, modrozielonej na głębokich „zielenicach“ i srebrzystą pianą bryzgającej na odległym o dwieście sążni „sacheju“ (suchy), wysokim grzbiecie podwodnym, o który rozbijały się fale, a nieraz i lodzie. Ten to okropny „sachej“ był główną struną, na której grała „norda“, czyli wiatr północny. Nieraz cicho było, morze leżało, woda była — jak oliwa, a naraz „sachej“ zaczynał huczeć groźnie dźwięcznym basem. Wtedy drzewa na „górach“ zaczynały drżeć z trwogi, szemrać i narzekać, bo wszystkie wiedziały, że to już ogłasza się i zapowiada straszliwy „norda-sztorm“. Grzebień pian na „sacheju“ rósł w oczach, wyciągał się w długi biały sznur i rzucał przed siebie ku brzegowi dziewięć wściekłych fal. Biada lekkomyślnemu lub nieostrożnemu rybakowi, któryby przejechał „sachej“, owej dziewiątej fali nie przeczekawszy, bo wówczas „sachej“ nakrywał go groźnym bałwanem, przewracał łódź, a ludzi topił.
Nagle zrywała się burza i z dziką gwałtownością padała na drżący z niepokoju i naprężenia las, który wydawszy wielki okrzyk wojenny, stawał do boju. Morze ryczało, przez „sachej“ skakały ogromne białe konie i z wyciem i głośnym tętentem leciały ku brzegowi, jakby go chciały roztratować. Norda parła swą szeroką, twardą, zimną piersią, a drzewięta, choć wrzeszczały z bólu i strachu, wymachiwały groźnie koronami i siekły niemi wiatr, aż burza skowytała, jak ranny potwór. I tak to trwało nieraz przez długie dni i noce, a czasem tygodnie.
Lecz nasze drzewka nadmorskie mają ten sam sposób myślenia, co i rybacy, którzy w czas burzy śmieją się i mówią:
— To nick! (nic). To przeńdzie, przyńdzie pogódka!
Gdy zaś jest pogoda i słonko pięknie świeci, oni chmurzą się i mruczą:
— Przyńdzie sztorm!
Więc wojowały drzewięta mężnie i wytrwale, broniąc ziemi i ukrytej za lasem cichej wioski rybackiej i nie tracąc odwagi, choć czasem było istotnie straszno. Starsze drzewa opowiadały, iż norda rzucała raz falami tak wielkiemi, że rozbiła napół murowany „budynk“ stacji ratunkowej. Podobno został z niej tylko jeden ceglany węgiel.
Wkońcu jednak zawsze udawało się drzewom burzę odeprzeć i nastawała cisza, po której strąd, zcicha skomląc, leżał jak pies schłostany, a las wyglądał jak czupryna swawolnego terminatora szewskiego, którego majster wytargał za włosy.
Tak sobie Sosenka żyła w zgodzie ze sobą i ze światem.
Aż raz stała się rzecz dziwna.
Morze wyrzuciło na strąd „bitę“. „Bitą“ nazywają rybacy nasi wszystko, co woda na brzeg wyrzuci. Może to być skrzynia, beczka, belka, portfel z pieniędzmi, kasetka, deska, wogóle wszystko. Na te „bity“ rybacy są bardzo łakomi i chętnie na nie polują, ale robią to w tajemnicy, bo prawo nakazuje każdą „bitę“ znalezioną meldować u sołtysa, który ją sprzedaje na licytacji. Dlatego wypatrują „bity“ na dnie morskiem w dzień, a wynoszą je na brzeg dopiero w nocy.
Pewnej nocy przyszło dwóch rybaków na strąd z osękami, zapomocą których zaczęli coś z wody wyciągać na brzeg. Sosenka wcale się temu nie dziwiła, bo do takich widoków przywykła. Domyśliła się zaraz, że to „bita“. Rybacy wyciągnęli sporą beczkę, którą zaczęli wtaczać na górę. Ciężka beczka wypsnęła się im i stoczyła nadół tak, że omal Sosenki z nóg nie zbiła, ale, złapana w porę przez inne drzewa, zatrzymała się. Rybacy, porozmawiawszy chwilę półgłosem, zostawili „bitę“ i odeszli.
Było to właśnie w nocy, o północy. Słychać było, jak kury w wiosce piały. Morze leżało cicho, las spał, wiatru nie było.
Naraz Sosenka usłyszała, że beczka zaczyna mówić:
— Jakie głupie te drzewa! Stoją tu wrośnięte w ziemię, wiatr je za włosy targa, kości im łamie, a one stoją, gapią się na morze i o świecie bożym nie wiedzą. Głupie drewno! Prostaki rybackie! Nieokrzesane, nieogolone, całe zarośnięte — chamy!
— Cicho tam, my chcemy spać! — zaszemrało sennie kilka najbliższych drzew.
— Macie czas. I tak nie macie nic innego do roboty! — mówiła beczka, niesamowicie błyskając sękami, które się w niej rozpalały i świeciły jak złe oczy. — Wolałybyście posłuchać, co wam powie gość z dalekich stron, z za siedmiu gór, z za siedmiu rzek, z za siedmiu mórz.
Tu beczka zaśmiała się dziwnie jakiemś gulgotaniem i mówiła dalej:
— Jestem przecie z drzewa, tak samo jak i wy, tylko nie z tak lichego. Jestem z dębu, rozumiecie? Ale co wy tu wiecie, co to dąb!
Usłyszawszy to, brzózki i sosenki skłoniły się, ponieważ wiedziały, iż koło kościoła w rogu ogrodzenia, niedaleko krzyża misyjnego rośnie dąb. Zresztą — dąb! Któżby nie wiedział!
— Tak-tak! — z naciskiem powtórzył gość. — Jestem dębowa. Nie potrzebuję już żadnych korzeni ani zielonych głupich liści. Chodzę. Bywam w świecie, podróżuję. Noszą mnie na rękach. Jestem. Wiem, że jestem. A co wy wiecie?
— Nick, nick, nick! — zaszeptały drzewa pokornie, zawstydzone.
— Patrzycie na morze. No to co? Morze! A widziałyście wy kiedy łuny oświetlonych miast nad morzem? Widziałyście wy kiedy wielki port, setki i tysiące wielkich żelaznych statków? A widziałyście wy kiedy nad wodą górę, buchającą ogniem i dymem?
— Nei, nei, nei! — zaszemrały drzewa.
— A byłyście wy kiedy na pokładzie wielkiego statku?
Drzewiny westchnęły. Słyszały nieraz, jak rybacy wychwalali życie na statku; jak się komuś dobrze powodziło, to mówili: — Żyje sobie — jak na statku!
— Nic nie wiecie, a to dlatego, że jesteście nieokrzesane prostaki, które się nigdy ruszyć nie chcą, i dlatego wy macie w żyłach wodę, a ja jestem pełna ognistego czerwonego wina neapolitańskiego.
— Ne-a-po-li-tań-skiego! — powtarzały drzewa, z trudem wymawiając to obce słowo.
A wówczas beczka zaczęła opowiadać o cudach mórz południowych, o miastach wesołych, pełnych świateł, muzyki, śpiewów i tańców, a opływających winem białem i czerwonem, słodkiem i cierpkiem, rozpalającem krew w żyłach i blaski w oczach. Słowem opowiadała niesłychane brednie, kusząc naiwne drzewka, a w duchu wyśmiewając się z nich i psując je, jak każdy, kto podłym sługą zostawszy, stara się skazić wolnemu jego czyste i jasne życie.
— Ty zwłaszcza, Sosenko, mogłabyś się wybrać w świat, bo jesteś prosta, zgrabna, dobrze zbudowana i ładna, podczas gdy wszystkie twe sąsiadki, to pokraki, z których nawet cebrzyków nie możnaby porobić.
Tak drzewku beczka stara schlebiała.
— Gdybyś tylko chciała, mogłabyś dużo świata zobaczyć, a tu zmarniejesz. Prędzej czy później wiatr cię zegnie i będziesz wyglądała tak, jak stare rybaczki, co przez całe życie ze strądu do wioski piasek noszą.
— Może zostanę masztem! — szepnęła Sosenka.
— Z drzewek z pierwszego szeregu masztów się nie robi — odpowiedziała beczka, gulgocąc złośliwie. — Maszty rosną w lesie. Kto pragnie świat zobaczyć, musi sam chcieć iść, a nie czekać, aż go na łódź wezmą.
— Korzeniami tkwię w ziemi — odpowiedziała cichutko Sosenka.
— Korzenie są niepotrzebne. Patrz, ja nie mam korzeni i nie jestem prosta, lecz okrągła, i dlatego chodzę, biegam tak prędko, że ludzie nieraz mi nadążyć nie mogą, a gonią za mną wciąż, powtarzam ci, na rękach mnie noszą, bo ja mam w sobie coś — coś — coś, o czem wy nie wiecie.
Tu znowu zabulgotało wino w beczce.
I długo tak rozpowiadała beczka drzewkom różne mądrości, a one słuchały i przytakiwały jej, niewiele rozumiejąc.
Wreszcie dało się słyszeć ciche skrzypienie kół po piasku, a po chwili zjawili się dwaj rybacy i wytoczyli beczkę na stegnę.
— Musi to być prawdziwa pani, skoro po nią aż krową przyjechali! — szepnęło jedno drzewko.
— Jo, jo, jo! — potwierdziły inne drzewka.
A były głupie i nic nie rozumiały.
Bo przecie sprawa nie była wcale niezrozumiała. Nawet gdyby nie wiedziały, jak było w istocie, że w owem ognistem winie ukryty siedział „zły“, powinny się były zastanowić nad tem, że i godzina nie była dobra i kradzież „bity“ była grzechem, że więc z tego wszystkiego nic dobrego wyniknąć nie mogło. Ale cóż o tem mogły wiedzieć dzieci lasu i morza! Stały teraz zadumane, chwytając to jasne światło Rozewskiej „bliży“, to Dąbkowej. I tak zasnęły.
Od tego czasu złe życie zaczęło się dla młodej Sosenki. Znudził się jej widok na wiecznie to samo morze, znudziły się jej towarzyszki, sprzykrzyli się rybacy. Coraz to przypominało się jej coś z opowiadań beczki.
— Kiedy u was jest „douka“ (mgła) — brzmiały jej w uszach słowa — statki wyją i ryczą ponuro, jak wściekłe krowy, a czasem wali się z armaty. Przyjemne to jest takie tuuu-tututututututuuu! A potem ni stąd ni zowąd — buch! Przy takiej muzyce w czas „douki“ uschnąć można.
To była prawda. Bardzo smutno śpiewają statki podczas mgły gęstej. Aż cały las posępnieje! I ta mgła, która drzewo od drzewa murem nieprzeniknionym oddziela!
— A ja byłam w takich krajach — przypominały się słowa niezawsze zrozumiałe — i na takich morzach, gdzie w czas „douki“ muzyki grają. Na wielkich statkach z białemi żaglami, na „deku“ (pokładzie), na miękkich zielonych kobiercach siedzą półnadzy bronzowi muzykanci w różnobarwnych turbanach i biją w kotły i bębny. Wesoła muzyka, przy której tańczą „denedżi“[3], „morszwiny“ wyskakują z wody, a inne ogromne ryby wyrzucają przez nos wodotryski aż pod niebiosa.
— Jest to możliwe? — szepczą drzewa, wspominając te słowa.
— Doch jo! — odpowiada Sosenka, która najlepiej je zapamiętała i najczęściej powtarzała. — A potem ona mówiła, że była na takim okręcie, na którym wszyscy okrętnicy byli żółci i mieli oczy skośne i długie czarne warkocze. A „żegła“ (żagle) były prostokątne, czarne, wiązane z trawy. Morze było żółte i zawsze było bardzo dużo morza i bardzo dużo wiatru. Po morzu chodziły fale, jak kościoły. A tam, jak przyszła „douka“, to na przodzie okrętu zawieszali wielki „bal“ (krąg) z „kopru“ (miedzi) i przy tym „balu“ (sosenka nie rozumiała, że to był gong) stawał okrętnik z pałką i bił nią w kiwający się wraz z okrętem „bal“. A ten „bal“ śpiewał, śpiewał przeciągle i dzwonił, i tak okręt „jachał“ przez „doukę“ ze śpiewaniem i dzwonieniem tego koprowego bala. Miał kto z nas coś takiego widzone? (Sosenka nie wiedziała nawet, że używa niemieckiego zwrotu w języku polskim: „Hat jemand von uns so etwas gesehen?“)
— Nei! — stanowczo odpowiadały drzewka.
Za temi wszystkiemi cudami Sosenka zaczęła tęsknić do tego stopnia, że widocznie traciła siły. Już nie wojowała z nordą z dawniejszym zapałem, po każdym boju słabła, narzekała i w głos marzyła o cudach dalekich krajów i mórz, czemu nie można się dziwić, ponieważ o tem samem marzą synowie rybaków.
— Ty jesteś wielki glupc! — mówiła jej rosnąca za nią starsza brzoza. — Tu się urodziłaś i tu masz żyć. Pan Bóg to dla twego szczęścia i dobra sprawił, na Jego wolę się zdaj. Pamiętaj, że i tak nigdzie nie pójdziesz, bo cię korzenie trzymają.
— Beczka nie miała korzeni, chodziła jak człowiek, nawet prędzej.
— My jesteśmy drzewa bojowe z pierwszego szeregu! — zaszemrały oburzone towarzyszki. — Myśmy tu wyrosły, aby bronić półwyspu przed dziką nordą i zimnym „ostem“ (wiatr wschodni). My piersiami swemi odtrącamy wiatr od morza. A ty myślisz, że beczka jest od nas lepsza? Połamane mamy kości, pogięte chorobami członki, powyrywane włosy, skrzypimy za lada podmuchem i nawet w czas „szpegelglady“[4] i upału miny mamy skwaśniałe i niezadowolone. Z tęsknotą i miłością myślimy w słabych chwilach o dymach cichej i ciepłej wioski, w której mamy tylu kuzynów i przyjaciół, a jednak żadna z nas dobrowolnie stąd nie odeszła i o tem nie myśli, bo rozumiemy, że gdzie nas Bóg postawił — tam stać musimy.
— Dajcie jej pokój! — odezwała się brzoza. — Nie ucieknie!
Sosenka nie odpowiedziała, ale przypomniały się jej słowa beczki, że gdy się chce, wszystko można — byle tylko myśleć i chcieć naprawdę.
Jej siostry-sosny pogniewały się na nią, ale białe brzozy, które wogóle są miękkie i serca tkliwego, były dla niej dobre i obrzucały ją, jak dziecko, dukatami swych liści, jako że to była już jesień.
Codzień nad wieczorem na pawiowo modre morze, mieniące się złociście rubinowemi odblaskami, wyjeżdżali na swych czarnych łodziach rybacy, którzy stawiali to tu, to tam linki „żaków“. Czas był piękny, „wiodro“ (pogoda) bardzo ładne, łuna słoneczna — ceglasto czerwona, tak iż każdy rybak był jakby z „kopru“, ale zimny wiatr morski ciął, jak biczem, a łódki tańczyły na bekach. Mimo to rybak stawał na burcie łodzi, wwiercał w grunt długi, ciężki pal bukowy, a potem jąwszy się go mocno lewą ręką, bił weń z całym rozmachem pięciofuntowym młotem dębowym, za każdem uderzeniem wyrzucając przez zaciśnięte zęby zawzięte:
— Esss! Esss! Esss!
Ten, który to robił, był bez żakietu w samym tylko „trojerze“[5], oblewał się potem, podczas gdy jego towarzysze na łodzi bili się dłońmi o boki, aby je rozgrzać.
Kiedy indziej Sosenka widząc to, uśmiechnęłaby się, teraz skrzywiła się pogardliwie, bo myślała tylko o innych, lepszych i sprawiedliwych morzach.
— Odejść stąd, odejść! Tam, gdzie jest prawdziwe słońce, tam gdzie są morza różnobarwne, jak płaszcz Boga, tam gdzie ludzie weseli, śmieją się tylko, śpiewają i piją czerwone wino!
Marzyła długo, aż wreszcie — spełniło się.
Seweryn Lizakowski, jeden z tych dwóch rybaków, którzy pamiętnej nocy wyłowili z morza ową beczkę z winem, miał od tego czasu nadzwyczajne szczęście. Udało mu się niespostrzeżenie ukraść z lasu cztery metry drzewa. Kiedy raz, przewożąc znowu znalezione „bity“ ze strądu przez las, dla skrócenia sobie drogi przejeżdżał przez szkółkę drzewek i został na tem złapany, udało mu się od tego wykręcić. Większą część wina niepostrzeżenie, dobrze sprzedał, sporą część sobie pozostawiwszy. Bretlingów w adwencie było mało, po centnarze, po dwa na łódź, dlatego „priz“ był bardzo wysoki, a otóż jemu trzy razy cała ławica wjechała w mance, tak że bretlindzi ledwie mogły mu się na łodzi pomieścić. Wszystko to sprawiło, że Seweryn postanowił rodzinie swej wyprawić święta Bożego Narodzenia świetniejsze niż dotychczas.
W tym celu, nie kryjąc się, tak pewny był swego szczęścia, w biały dzień poszedł do lasu „alać bom“. Pięknie brzmią te słowa, ale pochodzą z niemieckiego, pierwsze od słowa „holen“, drugie od słowa „Baum“, a znaczą, że Seweryn poszedł do lasu po choinkę.
I tu się stało, co się stać miało.
Seweryn potrzebował choinki, nasza zaś Sosenka marzyła tylko o tem, aby pójść w świat.
Spotkały się pragnienia, zetknęło się ostrze siekiery z pniem Sosenki. Zadrżały przerażone drzewa, gdy nieustraszona bojownica wydm padła podcięta, ale nie jęczały, ani nie płakały, albowiem na porządku dziennym było, że rybacy, dbając więcej o połów dnia dzisiejszego, niż o przyszłość półwyspu, wycinali drzewka z lasu, gdy ich potrzebowali.
Tak więc Sosenka powędrowała na ramieniu Seweryna do Jastarni.
Jej pobyt tam był krótki, ale sławny i promienny blaskiem świetności. Ustawiono ją w izbie ciepłej i stosunkowo wysokiej, bo dom Seweryna był nowy, przybrano skromnemi błyskotkami i ozdobami domowego wyrobu i pomysłu, które jednak dzieciom rybackim wydały się piękniejsze od gwiazd na niebie. Wonne, sprężyste gałęzie obwieszono cukierkami i kilku pierniczkami oraz zaopatrzono w kilkanaście świeczek. Nie było tu ani rumianych jabłek, ani złotych mandarynek, ani pozłacanych orzechów — tych pyszności rybacy, jak rok długi, nie widzą, wyjąwszy odrobiny owoców w jesieni. Nie było sztucznego śniegu ani włosów anielskich, ani rakiet japońskich, sypiących deszcz gorejących a przecie zimnych iskier. Ale był „bom“, duma, podziw i radość dzieci zachwyconych i pewnych, że nic piękniejszego nie może być na świecie.
Święta Bożego Narodzenia przeszły, jak zwykle, w cichem skupieniu. W wigilję, jako w dzień postny, zjedzono tradycyjny obiad, składający się z zupy węgorzowej i smażonego węgorza z bulwą. Wieczorem Seweryn z żoną i dziećmi, odświętnie ubrani, zasiedli do wielkiej misy gotowanych bretlingów z bulwą, poczem dzieciom dano po kawałku „kucha“ (placka), Seweryn zaś kazał sobie zrobić grogu, do którego dolał czerwonego neapolitańskiego wina. A potem zapalono świeczki na choince, Seweryn wyszedł i wróciwszy, cały w białe prześcieradło spowity, jako „Gwiazdka“, ogromną, kosmatą łapą brunatną, na której sino wytatuowane było koło sterowe, rozdawał dzieciom podarunki w postaci pierników, przedstawiających żołnierzy polskich, łakoci, przyczem najstarszy syn dostał harmonijkę ustną. Radość była niezmierna, ale trwała krótko, bo rybacy korzystają z każdej wolnej chwili, aby się móc intensywnie wyspać i wyleżeć pod ciepłą pierzyną. Radosnej Pasterki, o północy, w tym kraju nie znają, niema też zwyczaju wspólnego śpiewania kolęd w rodzinie.
Na drugi dzień Seweryn ubrał się w modre „świątalne“ ubranie i wraz z żoną poszedł na wczesną mszę poranną, po której dopiero zasiadł z rodziną do śniadania, składającego się z wielkiego dzbana pełnego kawy, przysmażonej słoniny, dobrze uwędzonej, chleba i masła. Zanim się z tem załatwiono, już zadzwoniono na drugą mszę, śpiewaną. Mniejsze dzieci wybiegły bawić się na plac przed kościołem, bo dzień był piękny, w domu zrobiło się cicho i tylko garnki psykały i parskały w kuchni, skąd dochodził zapach gotującej się solonej wieprzowiny i kapusty. Po wczesnym obiedzie, wzmocnionym kawą i kuchem, zdrzemnięto się na chwilę, ale tuż znów dzwonek zaczął wzywać na nieszpory. Strzepnąwszy palcami sen z powiek, Seweryn z żoną znów podreptał do kościoła. Powróciwszy do domu spał do kolacji, a po kolacji spał do śniadania. Następny dzień świąt przeszedł tak samo. Przychodzili wprawdzie goście, przychodzili też przebrani chłopcy z kolędą, gospodarz jednak korzystał z każdej chwili, aby się wyspać. W czas burzy Seweryn kładł się i spał przez kilka dni. Zbudziwszy się rano, pytał:
— Jakie „wiodro“?
— Norda-sztorm! — odpowiadał ktoś z rodziny. Seweryn jadł śniadanie i spał dalej.
W południe budzono go.
— Tatku, „pólnie“ (obiad)!
Tatk wstawał, w bieliźnie siadał do stołu, zjadał obiad i kładł się spać. Dzieci się bawiły, biły, krzyczały. Tatk spał. Przychodziły znowu:
— Tatku, wieczerza!
Tatk zjadał wieczerzę i kładł się spać.
Tak sypiał zwykle przez cały czas burzy.
Mniej więcej po Trzech Królach spodziewano się powrotu szprotów, których od jakiegoś czasu nie było. W wieczór Trzech Króli po raz ostatni zapalono świeczki na choince, obdartej ze wszystkich pierników i cukierków i z większej połowy ubogich ozdóbek, poczem miano ją spalić.
Ale Seweryn do tego nie dopuścił.
— Spalcie gałęzie! — powiedział. — Z bomu zrobię sobie prekę.
W przybrzeżnem rybołóstwie naszem „preka“ gra bardzo ważną rolę. Jest to żerdka osadzona w kłodzie i opatrzona chorągiewką, którą zwykle zastępuje pierwszy lepszy łachman. Oczywiście na prece nie brak też „merku“, czyli wyrżniętego nożem znaku właściciela. Kiedy się na morzu stawia „linkę manc“, to jest zastawnych sieci szprotowych lub śledziowych, na końcu tej linki wrzuca się w morze prekę, która pływa w wodzie tak, iż chorągiewkę jej zdaleka widać. Po tej chorągiewce rybak poznaje na morzu, gdzie się znajdują jego sieci.
Zaczęło się teraz dla Sosenki nowe życie, wspaniałe, pełne wrażeń i wzruszeń, choć samotne życie morskie. Kiedy już zaopatrzono ją w kłodę i chorągiewkę sporządzoną z podartej bluzki, pozostałej po jakiejś letniczce, Seweryn wziął ją pewnego zimowego poranku na plecy i wraz z mancami i kręgami lejpra wyniósł ją na brzeg Małego Morza, którego Sosenka dotąd jeszcze nie widziała.
Ledwie dniało. Nad srebrzystemi wodami Małego Morza leżał świt szafirowy, gwiazdy srebrne drżały w głębinach czystego nieba, latarnia Oksywska rzucała w ciche przestworza swe białe raz-dwa-trzy-cztery, a z wiku dolatywał klarnetowy śpiew łabędzi. Od morza dął świeży, rześki powiew.
— Dobra będzie, co? — pytał Seweryn, stawiając prekę na ziemi. — Prosta jest, równa, mocna.
— Ja, ja! — pochwalili towarzysze.
Każdy z nich musiał wziąć prekę w rękę, obejrzeć, zważyć i pokiwawszy głową, postawić na ziemi. Wszyscy byli w skorzniach, sięgających aż po pachwiny, w grubych swetrach, kurtkach skórzanych, włożonych na grube żakirty, i w podobnych do hełmów, nieprzemakalnych zydwestkach z czarną gumką, zaciągniętą pod brodą. Na rękach mieli grube podwójne rękawice wełniane.
Nadziwiwszy się prece dowoli, dźwignęli na ramiona ogromne zwoje lejpra i manc i, wszedłszy w wodę, pobrnęli ostrożnie ku kołyszącemu się niedaleko brzegu czarnemu pękatemu batowi, już klaskającemu żaglami.
Zdumiona tem wszystkiem Sosenka, olśniona i nieruchoma z zachwytu, stała wpatrzona w tych ludzi cudownych i w tę łódź przepiękną i w tę szafirową zatokę z białem światłem bliży Oksywskiej, sama sobie wierzyć nie chcąc, że oto wolno jej to wszystko podziwiać własnemi oczami.
A wtem Seweryn, przerzuciwszy sobie przez lewe ramię dwa ogromne zwoje lejpra, wziął ją i, przeniósłszy przez wodę, wrzucił w łódź, do której sam wskoczył.
Bat odsunął się zwolna od brzegu, załopotał żaglami, wybiegł na zatokę i, zatoczywszy łuk ku południowemu zachodowi, pomknął chyżo naprzód.
W tej chwili ze wszystkich stron zaczęły się z szafirowego zmierzchu wysuwać czarne jeszcze żaglowe łodzie rybackie, podobne do puszczanych na wodę pudeł, w które wetknięto wielkie krucze skrzydła. Była to flotylla rybacka, wczesnym rankiem wypływająca na morze. Cudna to była podróż, zwłaszcza gdy słońce wstało i cały świat zapławiło gorejącem różowem światłem. Baty wyorywały w błękitnej wodzie złote brózdy, fale mieniły się lazurem i różem, niebo stało się szafirowe jak w lecie, w powietrzu krążyły mewy, żagle łopotały, na wszystkich łodziach panowało wesele, bo był to pierwszy wyjazd po długotrwałej burzy, pierwszy dzień pracy po długim okresie przymusowego lenistwa.
Daleko na morzu zaczęto w upatrzonych miejscach stawiać mance. Ponieważ nie wiedziano, gdzie znajduje się ławica, zastawiono niemi wielką część morza, aby ją w ten sposób osaczyć i złapać.
Wtedy to ni stąd ni z owąd nowa preka została wyrzucona w morze i pozostawiona, jak się jej zdawało, własnemu losowi. Seweryn wyrzucił ją, łódź odjechała dalej, preka została sama.
Sosenka tak się zlękła, gdy jej słona woda bryznęła w oczy, że w pierwszej chwili zaniewidziała. Odzyskała przytomność z bardzo niemiłem uczuciem, że ziemia chwieje się pod nią. Drzewa nie boją się wiatru ani burzy i nie boją się wody, bo, jak wiadomo, tak je Pan Bóg stworzył, iż mimo że nigdy nie ruszają się z miejsca, od urodzenia umieją znakomicie pływać. Ale co innego huśtać się i tańczyć na falach. Tego Sosenka nie umiała, a do tego teraz właściwie musiała przywyknąć. Był to, tak zwany, taniec preki.
Przez pewien czas zdawało się jej, że skona. Morze podrzucało ją bezustannie, tak że tchu złapać nie mogła. Ledwie wyrzuciło ją wgórę, już spadała nadół, a prócz tego fale huśtały ją to na boki, to naprzód, to wtył.
— Zmiłowania! — wołała zdyszana Sosenka.
— Tańcz! — z niewzruszonym spokojem srogo odpowiadały bezlitosne fale.
Tańczyła tak dzień cały, nieprzytomna ze zmęczenia, bezsilnie podrygująca, bliska śmierci. Gdy dzień chylił się ku wieczorowi, myślała, że męczarnie jej skończą się, tymczasem przeciwnie, z nastaniem nocy fale stały się jeszcze dziksze i bezwzględniejsze. Tłoczyły się na nią jedna za drugą, to wtłaczając ją w słoną wodę, to wyrzucając wgórę, podczas gdy za nogę ciągnął ją sznur przywiązany do leżącej na dnie morza kotwicy, która pilnowała manc, by nie uciekły. Przez całą noc, w ciemnościach, skakała tak Sosenka na huczących falach, aż wreszcie nad ranem usnęła.
Zbudziwszy się, snem trochę pokrzepiona, rozejrzała się dokoła i ze zdumieniem ujrzała chybocące się na morzu daleko szeroko jakieś strachy. Dziwacznie skaczące drągi z płachetkami, mającemi wyobrażać chorągiewki. Miały one tak pociesznie smutne miny i tak groteskowo groźne ruchy, jak nasze strachy na wróble. Przyczaiwszy się za falą, wyskakiwały, przysiadały w wodzie, nagle stawały na fali, niby rycerz wyprostowany dumnie i wyniośle, znów skakały w bok i pochylały się, jak ktoś senny, aby znowu dosiąść fali i sygnalizować coś komuś chorągiewką.
— Boże, co to za dziwadła! — wykrzyknęła Sosenka.
Bała się ich jakiś czas, bo się jej zdawało, że dziwne te figury, osaczywszy ją, wszystkie w dziwacznych podskokach mkną ku niej. Wkrótce jednak zauważyła, iż tajemnicze i okropne pozy tych dziwadeł nie mogą być dla niej groźne, bo strachy tańczą wciąż na jednem i tem samem miejscu. Co więcej, jeden z nich wołał:
— Dobry dzień, nowa koleżanko! Skąd przybywacie?
Obejrzała się dokoła zdziwiona, bo nie przypuszczała, że to do niej mówią.
— Skąd przybywasz, ty, młoda preko? Ty, co się tak oglądasz! Halo, ty, co jesteś pierwszy raz na morzu! Stop! Nie tańcz tak ciągle!
— Fale mną rzucają! — jęknęła żałośnie Sosenka, domyśliwszy się, że to o niej mowa.
— Odsuń się jak najdalej od dragi (kotwica)! — wołał cudak z chorągiewką. — I napręż lejper, to nie będzie tobą tak rzucało! Jaki masz merk?
— Trójkąt! — krzyknęła Sosenka, starając się jak najdalej odsunąć od kotwicy i wyprężyć lejper, którym była do niej przywiązana.
— Merk Lizakowskich z Jastarni! — wołał cudak dalej. — Lepiej ci teraz? No, to dobrze! A cóż to za chorągiewkę masz jakąś dziwną? Nie mogli nic lepszego znaleźć? To na wietrze i wodzie długo nie wytrzyma.
— Kto wy jesteście? — zawołała Sosenka.
— Nie widzisz? Preki, takie same jak ty.
— To i ja tak okropnie wyglądam? — zawołała Sosenka przerażona.
— Nie! Gorzej! Tem bardziej, że jesteś niezgrabna i nie umiesz się zachować jak należy. Przyzwoita preka trzyma się zawsze zdala od kotwicy i mancy, nie poufali się z niemi, bo jest ich dozorczynią! Jest preką — znakiem rybaka, nie narzędziem. He! Dużo wy tam macie dziś dostane?
— Nie wiem!
— To idź, zobacz!
— Jakże ja to zrobię?
— Co za głuptas!
Rzekłszy to, sąsiednia preka wykonała piękny taniec na falach, zatoczyła na morzu krąg i zatrzymawszy się naraz, zaczęła się posuwać prosto, jakby wzdłuż jakiejś linji.
— My coś mamy, ale nie dużo! — zawołała. — W tej lince nie będzie więcej jak dwa centnary. Spróbuj teraz ty!
Sosenka zaczęła sąsiadkę naśladować. Nie szło jej to łatwo, bo jak tu skakać z fali na falę? Zrozumiała jednak, że wszystko polega na chceniu wewnętrznem. Zebrawszy się w sobie, skakała tak długo, póki nie trafiła w rytm obciążającej ją kłody. Wówczas pozostało już tylko nadawać kierunek odpowiedniem kiwaniem się i pochylaniem. W ten sposób skakała, póki nie natknęła się na mance.
— Dobrze, bardzo dobrze! — wołała sąsiadka. — Teraz uderz kłodą w mance. Nie czujesz?
— Jest! Jest! — wołała ucieszona Sosenka, wyczuwszy kłodą na mancy coś, jakby miękką zasłonę. — Coś jest!
— Miękkie czy twarde?
— Miękkie!
— To szproty! Bo jakby twarde, to „szachwary“.
„Szachwarami“ nazywają rybacy żyjące na dnie małe szare raczki morskie, które wydostawszy się na mance, objadają złowione w nie szprotki.
— Wróć teraz na swoje miejsce, to porozmawiamy! — wołała sąsiadka. — Ja jestem Emil Herman z Boru!
Rozmawiały, podczas gdy nad mancami wciąż z żarłocznym skrzekiem krążyły mewy, od czasu do czasu siadając na wodzie i objadając mance.
— Co to ptactwo wyrabia! — oburzyła się Sosenka.
— Nie szkodzi! — odparła dobrodusznie sąsiadka. — Bóg dał bretlingi nietylko rybakom, ale i mewom. Patrz, nasi jadą!
Istotnie z głębi zatoki wysunęła się flotylla rybacka, biegnąca na wydętych wiatrem bronzowych żegłach.
Na ten widok wszystkie preki zatańczyły wesoło i zaczęły wymachiwać chorągiewkami. Zafurkotały w powietrzu podarte wichrem wierne proporczyki morskie — resztki starych spódnic, fartuchów, wysłużone rękawy, strzępy wielkomiejskich bluz letnich, wysłużone chusteczki, skromne łachy domowe, pełniące teraz z dumą i mężnie ciężką a niebezpieczną służbę sygnalizacyjną na pełnem morzu.
Łodzie rozbiegły się po morzu, idąc każda ku swej lince z opuszczonemi żaglami. Na łodziach, z oczami utkwionemi w proporczyki prek i latające nad niemi mewy, w zydwestkach i luźnych, przestronnych, szarych eltychach stali rybacy. Już tu i tam szczęśliwa preka wskoczyła do łodzi, by natychmiast zapaść w mocny sen. Za nią z hukiem padała na dno batu wyziębła „draga“ (czteroramienna kotwica), po niej dwuramienna kotew. Następnie rybacy zaczynali wyciągać linkę.
Wyrzucona na łódź Sosenka, zmęczona dwudziestoczterogodzinnym tańcem na falach, zasnęła natychmiast. I przyśniło się jej, że znowu jest na swem dawnem miejscu w pierwszym szeregu na wydmie, zaś u stóp jej leży wielka dębowa beczka i gulgoce:
— Mówiłam ci, że kto naprawdę chce świat zobaczyć, ten go zobaczy. Spełniło się. Mówiłam ci, że możesz zajść daleko, bo jesteś młoda, mocna i piękna. Chciej tylko, a i to się spełni. Zajdziesz daleko i zobaczysz to, czego nikt nie widział!
— Zobaczę! — odpowiada Sosenka, prostując się z dumą. — Zobaczę, bo jestem piękna, mocna i młoda!
— Glupc, glupc, glupc! — szepcą jej sąsiadki. — Ona lichy rozum dostała (warjuje).
Plusk! — i Sosenka znowu tańczy w zimnej wodzie. Tańczy i spogląda za odjeżdżającemi batami, zanurzającemi się głęboko. Przybieżały tu lekkie, z dziobami zadartemi a teraz orzą wodę głęboko, a na pokładzie ich piętrzą się srebrzyste zwoje, niby postawy sukna ułożone mance, całe srebrne od utkwionych w ich oczkach bretlingów. Rybacy nie pracują w tej chwili. Zdyszani, mokrzy, odpoczywają siedząc na ławkach, jedzą chleb ze sadłem, palą papierosy i rozmawiają. Tu i owdzie z łodzi pada strzał do mewy. Odpocząwszy, rybacy doprowadzą wszystko na łodziach do porządku i zaczną wytrzepywać szproty z manc.
A tymczasem preki na morzu ćwiczą się niezmordowanie w swym tańcu, plotkując, wspominając dawne czasy i udzielając sobie nowinek morskich.
W ten sposób poznała Sosenka wszystkie „tonie“ czyli tereny rybackie na Małem i Wielkiem Morzu, biorąc udział tak w połowach szprotów i śledzików, jak też i w zimowych połowach fląderek na haczyki. I stało się wówczas jednego dnia, iż wyznaczono jej stanowisko naprzeciw miejsca urodzenia, naprzeciw wydmy szańca, którego tak długo broniła. Och, jakże Sosenka była wtenczas dumna, jak pięknie tańczyła! A trzeba wiedzieć, że śmigła, sprężysta i młoda, baletnicą była znakomitą i całe morze podziwiało ją, gdy popisywała się starodawnym stylowym tańcem prek. Żadna preka na obu morzach nie tańczyła z takim wdziękiem, jak ona, żadna nie umiała tak figlarnie schować się za falę ni tak lekko wbiec na nią, i stanąwszy na niej, zatrzepotać chorągiewką. Piruety jej w zachwyt wprowadzały mewy, a jej skoki z fali na falę były sławne.
Niestety, drzewka lądowe nie poznały jej i wogóle nie interesowały się tą sztuką. Sosenka daremnie się wysilała, aby im zaimponować. Nie brała im jednak za złe ich obojętności, pamiętając słowa beczki, która sąsiadki jej nazwała pokrakami. Czegoż się można spodziewać po pokrace!
Prawda, bywały dni bardzo ciężkie. Raz na Małem Morzu złapał Sosenkę lód. Przez osiem dni tkwiła w jego więzach, drgnąć nie mogąc, przez osiem dni rybacy nie mogli się dostać do swych manc. Ale to jeszcze nie było najgorsze, bo wówczas Sosenka miała sposobność przyjrzeć się życiu zelintów (fok). Wyłamawszy dziury w miejscach, gdzie skorupa lodu była cieńsza, wychodziły na lód i czarne, obłe, lśniące wylegiwały się na nim, dysząc głośno. Czasami czołgały się na krótkich przednich odnóżach i szczekały. Do preki przez dłuższy czas się nie zbliżały, bojąc się widocznie jej furkoczącej chorągiewki. Ale oswoiwszy się z nią, zaczęły podchodzić coraz bliżej, i Sosenka ze strachem patrzyła na ich silne zęby. Na szczęście wkrótce chwycił mróz tak silny, że foki lodu przełamać już nie mogły. Wydmuchiwały w nim tylko pęcherze, przez które wciągały powietrze. Słychać było w nocy, jak sapią i chrapią w tych pęcherzach.
Wtem zerwał się wilgotny gwałtowny wiatr zachodni, który po całodziennej burzy nad wieczorem uderzył tak potężnie, że lody pokruszył i połamał i przeszedłszy nad ranem ku północy, zepchnął je ku morzu.
O, to była straszna noc! Ogromne „szczyty“ (tarcze) lodowe wpadały na siebie ze szklanym dźwiękiem i hukiem, miażdżąc się wzajemnie. Tworzyły się z nich na morzu całe zwały, któremi miotały wściekle wyzwolone z pęt, rozsrożone czarne wody. Nord-west-sztorm wył, ryczał, grzmiał i rzucał się na lody, jakby mszcząc się za to, że śmiały się tu rozpanoszyć. A nad tem wszystkiem świecił blady księżyc, obojętnie zaś mrugała swe raz-dwa-trzy-cztery bliża Oksywska.
Sosenka została porwana wraz z linką. Wtłoczona między szczyty płynęła, nie wiedząc dokąd, bojąc się, że lada chwila zdruzgotaną zostanie przez lody. Na szczęście po pewnym czasie szczyty rozluźniły się, stało się przestronniej, draga zahaczyła mocno o grunt i linka zatrzymała się.
Znaleziono ją jednak dopiero po dwóch dniach, gdyż burza i pływające po zatoce lody nie pozwoliły wyjechać prędzej na morze.
Takich przygód miała Sosenka niemało, ale jakoś zawsze udawało się jej szczęśliwie z tych tarapatów wydostać, tak że naogół nie narzekała.
Ale w głębi duszy marzyła wciąż o tem, aby wydostać się na świat szeroki i zobaczyć to, czego nikt nie widział, a przynajmniej to, czego tu nie było. Wierzyła pewnie, że zasługuje na to, bo któż tak pięknie, jak ona, tańczy taniec prek! Powiedzieliśmy przecie, że na obu morzach i t. d. Ale cóż to znaczy, — mewy i kilka głupich morszwinków! Czyż oni mogą ocenić prawdziwą artystkę, prawdziwą sztukę?
— Mój Boże! — myślała Sosenka nieraz z żalem. — Gdybym ja tak mogła pokazać się ze swym tańcem na szerokim świecie! Przestałam być drzewem, nie tkwię już w jednem miejscu, jestem niby wolna, ale cóż mi to za wolność, skoro zawsze muszę pilnować tych głupich, cuchnących manc, które po pewnym czasie czeka co najwyżej los ścierek do zmywania podłogi! Ja i one! Cóż za porównanie! A jednak dla nich życie oddaję, im służę.
Pewnej nocy — było to na Wielkiem Morzu — zerwała się niespodziewanie straszna „zyda“ (wiatr południowy), już nie burza, ale wprost orkan. Morze zmieniło się w piekło. Ogromne fale parły ku północy, siadając sobie na grzbietach, rosnąc w góry, rozwierając w morzu przepaście. Szarpana przez nie Sosenka czuła, jak draga broni się — wierna to była kotwica, trzeba przyznać! — jak pazurami trzyma się dna, równocześnie jednak czuła też, że biedaczka drży cała z wysiłku i chwilami zrywa się. Wreszcie coś trzasło, wszystko zmięło się w wodzie i powietrzu, i Sosenka jak strzała poleciała na północ.
Straciła przytomność.
Kiedy się zbudziła, była na morzu sama.
Właśnie wstał był blady, szary świt. Przy jego świetle było widać pustynny bezmiar wód falujących rytmicznie. Zresztą — nic. Ani góry, ani strądu, ani statku, ani batu, ani nawet preki żadnej. Nic. I tylko jednostajny szum fal.
Szary świt zgęstniał powoli w mgłę. Na morze padła biała douka. Podczas mgły na morzu z pokładu statku nie widać nic, ale od fal zawsze coś widać, bo mgła nie dotyka powierzchni morza, a tylko zwisa nad nią w pewnej wysokości. Więc Sosenka widziała przestwór morza i skaczące fale — a tylko nieba nad tem wszystkiem nie było. Z doświadczenia wiedziała, że podczas douki ogłaszają się statki syrenami, była więc pewna, że wkrótce ryk ich przynajmniej usłyszy. Nic. Cisza.
Zrozpaczona, z roztkliwiającą naiwnością jak najpiękniej odtańczyła swój taniec prek, jakgdyby wzywając w ten sposób miłosierdzia. Nic. Tylko jednostajny szum fal. I zupełna samotność.
Sosenka nigdy jeszcze samotną nie była.
Tak to trwało przez kilka dni i nocy. I Sosenka tańczyła wciąż, nie wiedząc nawet, czy nie tańczy na jednem i tem samem miejscu.
Gdy mgła opadła, Sosenka ujrzała przed sobą fale szafirowe, obrzeżone biało-srebrnemi pianami. Ale nic więcej, prócz bezbrzeżnej pustyni morskiej.
Zobaczyła to, czego nikt nie widział.
Wreszcie porwał ją prąd, który po kilku dniach przyniósł ją ku jakiemuś lądowi.
Były tam straszne góry porosłe czarnemi lasami, przysypanemi śniegiem. Na szczytach gór śnieg ten błyszczał jak srebro. Na skalistem wybrzeżu widniały wioski rybackie.
Prąd niósł sosenkę ku nim.
— Nareszcie — widać ludzi! Widać bat, w nim rybaków w zydwestkach i szarych eltychach, widać jak pracują na łodzi.
Więc Sosenka, szczęśliwa, zebrawszy w sobie wszystkie siły, wykonała przed nimi z wdziękiem swój taniec prek — to filuterne osunięcie się za falę, mały piruet, skok na prawo, piękne wspięcie się na falę, groźne pochylenie się z proporcem naprzód, jakgdyby to była lanca ułańska, znowu chytry skok wstecz za falę, skok na lewo i znów dumna poza na grzbiecie fali. Taniec przedziwny, wyrażający i streszczający cały rytm morza, tempo biegających fal, ruch, siłę.
— A cóż to za potwora! — zawołał ktoś na łodzi. — Patrzcieno, chłopcy!
Rybacy mówili wprawdzie obcym językiem, lecz, jak wiadomo, drzewa rozumieją wszystkich ludzi.
To też i Sosenka zrozumiała, ale zakłopotana, nie wiedząc co czynić, z wdziękiem i elegancją tańczyła dalej.
Rybacy na łodzi wybuchnęli głośnym śmiechem.
— Skąd się ten strach tu wziął? — wołali. — Co to takiego?
Podpłynęli bliżej ku prece, którą jeden z nich wciągnął na łódź. Oglądali ją ciekawie, podając sobie z rąk do rąk i z uśmiechem kiwali głowami.
Stary sternik obejrzał ją i wyjąwszy fajkę z bezzębnych ust, mówił sepleniąc:
— To chyba duch z przed lat pięćdziesięciu. To preka, pływak z chorągiewką, wskazujący, gdzie jest linka zastawiona na morzu. Ale my manc oddawna już nie używamy, więc wy nawet nie wiecie, co to preka. Skąd ona się tu wzięła?
Obejrzał ją jeszcze raz i położył na dnie łodzi.
Zwyczajem prek Sosenka natychmiast zasnęła.
Śniła się jej beczka śmiejąca się jadowitem bulkotaniem:
— Mówiłam ci, że zajdziesz w świecie daleko, byleś tylko chciała, i zobaczysz to, czego nikt nie widział.
Potem wszystko zniknęło.
Sosenka nie obudziła się więcej.









  1. Wyrażenie rybackie, określające rzucanie się wielkiej ilości ryb w sieci.
  2. Rybacy zwykłą burzę nazywają „sztorm“, większą — „sztorm-arkun“, to jest orkan, a „pest-sztorm-arkun“ jest tylko stopniowaniem orkanu.
  3. Denega (akcent na „de“) po rybacku fala; liczba mnoga — denedżi.
  4. Określenie ciszy morskiej, wzięte z niemieckiego „Spiegelglatt“.
  5. Wełniany sweter domowej roboty, całotkany.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.