Słomiany król/XIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Słomiany król
Wydawca Franciszek Chocieszyński
Data wyd. 1903
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

XIII.

Na kilka dni przed bitwą wielką, która Kaźmirzowi dała zwycięztwo i koronę, na Olszowem Horodyszczu strapienie wielkie było. Stary Spytek zachorzał.
Wiosna co drugich do żywota woła, jego ciągnęła do grobu; dusiło go powietrze upajające, nocą leżał w gorączce, dnie spędzał senny.
Przyszedł O. Gedeon z pociechą do niego, dał się wyspowiadać, dał na śmierć pobłogosławić i prosił, by mu już snu nie przerywano. Ostatniej nocy Sobek czuwał przy nim, o północy kury piały, ruszył się chory i zawołał go:
— Stary — rzekł ledwie dosłyszanym głosem — skonać nie mogę. Słyszysz, wszystko mi wyjmij z pod głowy, lżejsze będzie skonanie.
Płacząc usłuchał sługa, wyciągnął co było pod głową, Spytek legł jak długi, ręce na piersiach założył, oczy przymknął i nim się dzień zrobił, zimny był i skostniały.
Tegoż dnia zakrzątnięto się około chrześciańskiego pogrzebu, wyprowadzono na pagórek zwłoki i pogrzebał je X. Gedeon, a wszyscy na wieczny odprowadzili spoczynek.
Na Horodyszczu mało co z nim ubyło, spokojniej wszyscy się czuli, a stary Sobek płakał. Jejmość co tak bardzo płakała i szlochała w początku, drugiego dnia siedziała cicho zadumana i wzdychała.
Kasia chodziła smutna.
Wszyscy wyglądali wieści od swoich, Belina od syna, Spytkowa od przyszłego zięcia.
W kilka dni jakoś się w jej głowie zmieniło dużo rzeczy, spostrzegła, że tak i Kasię gwałtem za Wszebora wydawać było okrucieństwem, a zresztą teraz mogłaby i sama pójść za Wszebora....
Tak sobie myślała pani Spytkowa, a jednego wieczora, zwierzyła się z tem Belinowej. Zdumiała się Hanna, a Spytkowa do ucha jej dodała.
— Niechby wasz sobie Kasię brał!
Matce, co kochała syna, rozradowało się oblicze, w milczeniu ręką ją objęła za szyję.
— Naprawdę, to mówicie?
I poczęły cicho szeptać ze sobą.
Wielka się przyjaźń wzięła między Belinów domem a Spytkową. Ona tu teraz panowała jako sama chciała, a dogadzano jej we wszystkiem. Stary nawet Belina był na rozkazy jejmości. Gd czasu jak wojska wyciągnęły z Olszowej doliny, prawie od nich wieści nie było. Co rana stary wychodził na wyżki nad wrota, stawał na pomoście i patrzał w dolinę, a słuchał. Nie jedzie tam co? nie tętni! Cisza była do koła. Strach ogarniał wszystkich coraz większy.
Jednego rana, stary zszedł z wyżek nad wrotami i wlókł się do dworca suwając nogami.
Na ostrokołach teraz straży prawie nie było, dziewki, bo bieliznę prały, właśnie ją na słońce wieszały. Wtem Hela stara spojrzała ku lasowi.
— Aj! — krzyknęła — patrzajcie! patrzajcie! oto tam konny leci ku Horodyszczu jak szalony...
Krzyknęły dziewczęta wszystkie!
— A! nasi rozbici.
— Nasi rozbici! — rozległo się po Horodyszczu — i wszyscy biegli ku wrotom i nad wrota, a patrzeli.
Na całem zamczysku cisza; jeździec leci, zbliża się. Stary Belina poznał w nim syna.
Ziemia tętni pod nogami konia, już pod wrotami na moście...
Wpadł i z konia się zsunął, rodzicom do nóg i rzekł:
— Masław pobity, a król ciężko ranny! Pole trupami zasłane! Bitwa była sroga, okrutna, nareszcie motłoch ustąpić musiał, uszli.
Wszyscy uklękli ze złożonemi rękoma, Bogu dziękować.
— Hosanna! — zawołał O. Gedeon.
Jak wielki był przestrach, tak radość potem szalona. Ściskali się wszyscy, płacząc, a ksiądz gwałtem przed ołtarz prowadził...
— Bogu najprzód dziękować! — wołał — On dał zwycięztwo, On męztwo dał, On wiódł do boju!
— Tak! — przerwał Tomko — widzieli ludzie wśród najcięższej walki, unoszące się nad wojskiem naszem w obłokach, postacie w bieli, zbrojnego męża z mieczem ognistym, niewiastę promienną z płaszczem w gwiazdy szytym, która nas osłaniała. Z pod stóp jej pioruny leciały na niewiernych.
Kląkł O. Gedeon u ołtarza i pieśń zwycięzką na chwałę Bożą zanucił.
Ledwie się skończyło, otoczyli wszyscy Tomka, a z daleka od ludzi wzrokiem Kasia coś mu mówiła, co on chyba jeden rozumiał.
Opowiadał od rana do nocy, zawsze było mało, słuchali go, a nasłuchać się nie mogli.
Wieczorem dopiero Zdana go sobie zabrała — wybiegła z nim w podwórze i rękami go objęła.
— A Mszczuj? — spytała cicho.
— Mszczuj? zdrów i bił się dobrze — odparł Tomko — śle ci tu chustę jedwabną.
Chustka była piękna, ale nie do niej pewnie lice się Zdanie zarumieniło. Szybko porwała ją i schowała, aby jej ludzkie nie śmiało zobaczyć oko. Łzy stanęły na powiekach.
Tomko westchnął ciężko.
— Słuchaj Zdana! Wiem, że się to nie godzi, zrękowana innemu, ale ja kochać jej przestać nie mogę... Mam sznur pereł dla Kasi — ty jej oddaj po cichu, niech matka nie zobaczy! Ile pereł, tyle dziesięćkroć łez po niej wyleję!
Zdana mu rękę ścisnęła i z perłami w dłoni do Kasi przybiegła. Znowu na Horodyszczu pojaśniało, poweselało, nie obawiano się ni wrót otwierać, ni na łowy ciągnąć. Czerń siedziała po chatach i ciągnęła z pługiem na pole; kup żadnych widać już nie było.
Jednego rana pokazali się u wrót Doliwowie.
Tomko właśnie stał w bramie, Mszczuja powitał po bratersku, na Wszebora nie patrząc już nawet. Poszedł z Mszczujem poszukać Zdany. Znaleźli ją łatwo, niby przepadkiem poszła była na wały z dziewczętami co przędzę na murawie słały. Zobaczywszy ich zdala, zarumieniła się i — uciekła do dziewcząt.
Wszebor szukał Kasi, a że dnia tego jej nie zobaczył, zły był a niespokojny.
Trzeciego dnia poszedł był Mszczuj za poradą Tomka do macierzy, do kolan jej się skłoniwszy, o słowo prosić, że mu Zdanę dadzą. — Odebrał jednak odmowną odpowiedz, bo Belinowie prędzej Zdany wydać nie chcieli, póki Tomka nie ożenią.
Zrozumiał Mszczuj o co szło i wieczorem wpadł na brata, radząc mu, aby o Kasi zaprzestał myśleć, gdyż ona na niego patrzeć nawet nie chce, lepiejby zrobił, gdyby się z samą Spytkowa ożenił.
Oburzył się Wszebor strasznie na brata, że mu starą babę swata, położył się na ziemi do snu i gadać nie chciał. Siedzieli Doliwowie, co dzień Spytkowa wywabiała na rozmowę Wszebora, trzymała go na niej póki mogła i już się gniewać poczynała, że co coraz słodszym miał być, stawał się coraz mniej miłym a więcej chmurnym. Widząc go chmurnym, wdowa mu się uśmiechać zaczęła, zabawiała, aż wreszcie go do lepsze] myśli przywiodła. Śmiali się oboje.
Knuła się tymczasem zdrada okrutna, pod Wszeborem dołki kopano, a on o Bożym świecie nie wiedział. Co najgorsza, sama pono Spytkowa z wielkiej miłości ku córce, która nagle jej się czuć dała, albo do spisku należała lub przez szpary nań patrzała. Belinowie wszyscy się zmawiali.
Kasię porwać chciano.
O mil trzy od Olszowego Horodyszcza, w głąb kraju, Belinowie mieli kawał ziemi, osadę i dworzec. Cudem go nie spalono, zniszczono tylko, co było, zabrano, co się wziąść dało.
Stał dwór teraz pustkami, bo po zwycięztwie nad Masławem, gdy czerń zemsty się ulękła, wszystko samo w karby wracało.
Tomko z kilkunastu ludźmi zbrojnymi wyjechał na oględziny do borów, które ojciec mu na gniazdo naznaczył. Znalazł tam cicho i spokojnie jak w grobie.
Tomko kazał tylko dwór odnawiać spiesznie, płoty stawiać na nowo, ogniska porozwalane odbudować, ściany lepić i włodarza postawił, aby robotników pilnował.
Tegoż dnia żywo zabrano się do odnowy.
Tomko rozporządził, opatrzył i pojechał nazad do Horodyszcza, nikomu się nie przyznając oprócz ojca, kędy bywał.
Doliwowie siedzieli jeszcze, ciągle niby wyjeżdżać mieli, a odjechać im było nie sporo.
Mszczuj chciał mieć sobie zapewnioną Zdanę, Wszebor Kasię.
Jednego rana, nim powstawali jeszcze, tylko co się obudzili, w podwórzu słyszą krzyk srogi, zawodzenie okrutne. Wszebor poznał głos wdowy Spytkowej. Co prędzej począł brać odzież na siebie i pobiegł na podwórze.
Wśród podwórka stała Spytkowa i płakała.
— Ratujcie mnie niebogę! Pomóżcie mnie sierocie! Córkę moją jedynaczkę mi porwano! O dola ty moja niedolo!
Dziwna była rzecz, że choć oczy chustką białą ocierała, jakoś łzy nie ciekły, a choć tak narzekała głośno, nikomu się w jej rozpacz wierzyć nie chciało.
Stał też Belina stary, Hanna i Zdana i czeladzi dużo i niewiasty wszystkie, patrzeli na nią wszyscy, nikt się jakoś nie ruszał. Tomka jednego nie było.
Wszebor wpadł nagle jak burza.
— Co się wam stało? miłościwa pani, co się stało?
— A! co się stało? jedynaczkę moją, Kasię mi ukradziono.
— Jak?.. gdzie?.. kto?.. kiedy?.. — zakrzyknął Doliwa.
— Nie, ja nie wiem! Ot tak, zniknęła, wpadła jak we wodę.
Zaczęła płakać Spytkowa i chustką oczy zakryła. Wszebor skoczył do szopy po konia, oczy mu się zaiskrzyły okrutnie.
— Zabiję! — wołał — wiem kto to mógł uczynić! wiem. Dopędzę, zabiję! nie ujdzie mi.
Aż wtem zmiarkowawszy, iż sam jeden w pogoń puścić się nie może, nazad do izby się rzucił po Mszczuja.
Mszczuj, choć drzwi stały otworem i słyszał prawie wszystko, wcale się nie spieszył.
— Wstawaj żywo! na koń! ze mną! narzeczoną mi porwano! w pogoń iść musimy! gwałtownika zabić!
Mszczuj jak siedział na posłaniu, tak się ani ruszał, głowę podniósł do góry i patrzał na brata, aż się wykrzyczy.
— A wiesz ty kto ją porwał? — zapytał.
— Ty się jeszcze mnie pytasz? Ty albo nie wiesz, któż to mógł uczynić inny jak nie Tomko? — krzyknął Wszebor.
— Kiedy ci ją wzięto i poszła za nim nic nie krzyknąwszy, po dobrej woli, czyś ty oszalał rozbijać się za nią?
— Ubiję gwałtownika!.. ubiję!.. — zaryczał Wszebor.
Wtem do drzwi otwartych przypadła Spytkowa.
— W pogoń chcecie iść za niemi! a! ja najnieszczęśliwsza. Jeszcze i was zabiją! nie puszczę!
Wyrazy te i zimna krew brata ostudziły Wszebora...
— W pogoń nie pogonię — rzekł po chwili — ale z tego domu precz musimy jednej godziny!... Zdrada mnie tu spotkała nie gościna. Mszczuj, wstawaj na koń, jedziemy.
— A jedź — odparł Mszczuj — ino mnie daj pokój, ja nie pojadę, bo nie mogę, koń mi wczoraj zakulał i ochoty nie mam.
Powiedziawszy to wyszedł do kulawego konia, zostawiając Wszebora z Spytkową.
Siedzieli na ławie bodaj ze dwie godziny. Stanęło na tem, że się Wszebor z Horodyszcza wybierał natychmiast, ale tylko za bramę... dalej miał czekać na Spytkową i razem z nią jechać do Ponieca.
Natychmiast z Horodyszcza wyruszywszy za wrota, namiot sobie kazał rozbić na łące i tam na wdowę do następnego ranka miał czekać.
Nazajutrz rano w małym poczcie ruszyła Spytkowa, w towarzystwie swojego opiekuna, który jechał jak struty, milczący, zły i blady.
W kilka dni potem Mszczuj który na miejscu pozostał, zaręczył się uroczyście ze Zdaną, a na ten dzień Kasia z mężem z Borów przybyła. Że się wesele nie odbyło jak się należało, więc obrzęd jego odłożono na ten czas, gdy Mszczuj przybyć miał po Zdanę. Trzeba było gniazdo wprzód wysłać miękkie, nim się złote sprowadzi ptaszę.
Tak się skończyło wesele dwojgiem zapowiedzianych oblężeń Olszowego Horodyszcza, długo w podaniach miejscowych pamiętne.
Upłynęło potem miesięcy kilka, Kaźmirz król szedł zwycięzko, przywracając w kraju porządek i wiarę krzewiąc na nowo, witany wszędzie radosnemi pieśniami.
Czesi z rozkazu papieża, cofali się zagrożeni przez Henryka, z większej części krajów zawojowanych. Duchowni wracali, kościoły święcono na nowo.
Łaskawem okiem Bóg spojrzał na srogiemi klęskami wypróbowaną ziemię.
Jesień już nadchodziła i lasy się okoliczne złociły liśćmi pożółkłemi, gdy Belinowie na uroczyste syna wesele, na wesele córki razem, spraszać poczęli rodzinę i sąsiadów. Mszczuj, który osobno mieszkał, a z bratem się widywał rzadko, jadąc na wesele, poczuł się w obowiązku, starszego brata, głowę rodziny, prosić o błogosławieństwo.
Wszebor właśnie z łowów powracał, gdy brat zajeżdżał w podwórze.
— Z pokłonem do was przybywam, z ręcznikiem i z korowajem — odezwał się Mszczuj — na wesele was na Horodyszcze prosić nie śmiem, bo wiem, żeście gniewni na Belinów i na mnie, za Kasię — a no błogosławieństwa jako brat starszy mi nie odmawiajcie.
To mówiąc ukląkł przed starszym bratem jak przed ojcem. Wszebor go za ramiona pochwycił i uścisnął milczący.
— Niech Bóg błogosławi! — rzekł krótko — chodź do domu.
Weszli do izby. Wszebor kazał miodu podać. Uderzyli w kubki.
Długo jakoś nie szła rozmowa.
— No — a cobyś ty powiedział — bąknął Wszebor — gdybym i ja się ożenił?
— Bracie miły! szczęścia bym życzył jako sobie samemu.
— No — to i życz! — rozśmiał się starszy — wiesz z kim się ożenię?
— A no ze Spytkową! nie unikniesz swojej doli.
— Wiedźma mnie opętała! Prawda nie taka młoda, ale jeszcze dobrze się trzyma, a za serce mnie wzięła! Jak kto poczuje, że go miłują, przez wdzięczność miłować musi. A baba się we mnie rozmiłowała srodze.
I Wszebor rzekł po chwili namysłu.
— A cobyś ty rzekł, żeby się trzy weseliska razem odbyły.
— Toć nie można lepiej! — krzyknął Mszczuj — w pokoju i w zgodzie poczęłoby się życie nowe! Niech Bóg płaci!
Pocałowali się bracia.
— Jedźmy do mojej baby, jutro, do Ponieca, — rzekł Wszebor. — Jak jej powiem, że tego żądam, uczyni co ja chcę.
Stało się tak jak Wszebor życzył; pociągnęli na ową pamiętną im dolinę, wśród której dni tak straszne przeżyli. Wesela ze wszystkim obrzędem ówczesnym odbyły się w niedzielę. Wesoło szumiało i okrzykami rozlegały się podwórza.
Na Horodyszczu po zachodzie słońca, gorzało od smolnych ognisk i łuczyw. Śród dobrej myśli, jedni u stołów miód i wino pili, drudzy młodsi do skoków się brali.
Co skoki ustały, to się pieśnie rozpoczynały.
Wieczór już był zapadł dobry i zabawa coraz stawała gwarniejszą, gdy trzy trąby wielkim głosem ozwały się u bramy..
— Król! król! — rozległo się po całym gródku.
Król to w istocie jechał. Obóz jego niedaleko stamtąd był rozbity w pochodzie. Dano Kaźmirzowi wiedzieć, że się aż trzy razem wesela odprawiły na Olszowem Horodyszczu — i zjechał pan, aby się dobrą myślą podzielić, ze staremi sługi i drużyną. Na odgłos „król!“ mężczyźni, niewiasty, dzieci, czeladź, ktokolwiek był na Horodyszczu, wybiegł ku wrotom i poczęto śpiewać i wywoływać:
— A witajże nam! witaj miły panie!
Chyliły się głowy, podnosiły ręce, radość była niezmierna. Król na siwym koniu jechał, odziany bogato, z łańcuchem na piersi, pasem złotym, w szłyku sobolim, w płaszczu szkarłatnym. Do strzemienia przypadł stary Belina i wiódł króla do izby oświetlonej pochodniami, a za nim szli wszyscy, by miłego pana zobaczyć.
Gdy dla króla siedzenie przyspasabiano, zdjął z głowy kołpak, oczyma wodząc do koła.
— Gospodarzu! — rzekł — nie myślcie, żem ja tu do was jako gość przybył, zjechałem jako sędzia. — Macie tu winowajców, którzy stanąć muszą przedemną. — Skinął Kaźmirz na Trepkę, który się odezwał:
— Tak jest! miłościwy pan ścierpieć tego nie może, aby wola jego i rozkaz nie był poszanowany. Zbliżcie się więc pozwani przed królewski sąd, wy, wdowo po Spytku, Marto, wy córko Katarzyno i ty Tomku Belino! Miłościwego pana wolą było, ażeby Wszeborowi dostała się córka Spytka, daliście na to słowo wasze i nie strzymali.
— Jeżeli kto winien miłościwy panie, to ja jeden — odezwał się pierwszy Tomko. — Ukaranie Twe niech mnie spotka jednego!
Wszebor też się zbliżył i pokłonił.
— Ja u stóp królewskich, za nim proszę, bo mi życie ocalił! A że krzywda mi się nie stała, dowodem, iżem dziś do ołtarza prowadził tę, z którą tu stoję przed Tobą...
Król się uśmiechnął.
— Bodajbyście tylko takiem nieposłuszeństwem grzeszyli — rzekł, śmiejąc się wesoło. — A no bez kary obyć się nie może! — dodał, skinąwszy na jednego z drużyny.
Wystąpił tedy powołany, niosąc łańcuchy złote na ręku. — Abyście winę waszą zawsze w pamięci mieli przytomną — rzekł — noście oto te łańcuchy, a gdy spojrzycie na nie, pomyślcie o mnie!
Poklękli wszyscy przed Kaźmirzem, który z kolei niewiastom i mężom kładł na szyję przywiezione dary...
Krzyki radosne rozległy się po zamczysku i król kubek z rąk gospodarza wziąwszy, pił na zdrowie nowożeńców.
I był ten dzień przez długie wieki pamiętnym pokoleniom następnym, jak owe dni grozy i trwogi, za które zapłacił sowicie.[1]

KONIEC.





  1. Powieść ta jest skróconą z J. I. Kraszewskiego: »Masław«.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.