Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Słomiany król.djvu/108

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— A! co się stało? jedynaczkę moją, Kasię mi ukradziono.
— Jak?.. gdzie?.. kto?.. kiedy?.. — zakrzyknął Doliwa.
— Nie, ja nie wiem! Ot tak, zniknęła, wpadła jak we wodę.
Zaczęła płakać Spytkowa i chustką oczy zakryła. Wszebor skoczył do szopy po konia, oczy mu się zaiskrzyły okrutnie.
— Zabiję! — wołał — wiem kto to mógł uczynić! wiem. Dopędzę, zabiję! nie ujdzie mi.
Aż wtem zmiarkowawszy, iż sam jeden w pogoń puścić się nie może, nazad do izby się rzucił po Mszczuja.
Mszczuj, choć drzwi stały otworem i słyszał prawie wszystko, wcale się nie spieszył.
— Wstawaj żywo! na koń! ze mną! narzeczoną mi porwano! w pogoń iść musimy! gwałtownika zabić!
Mszczuj jak siedział na posłaniu, tak się ani ruszał, głowę podniósł do góry i patrzał na brata, aż się wykrzyczy.
— A wiesz ty kto ją porwał? — zapytał.
— Ty się jeszcze mnie pytasz? Ty albo nie wiesz, któż to mógł uczynić inny jak nie Tomko? — krzyknął Wszebor.
— Kiedy ci ją wzięto i poszła za nim nic nie krzyknąwszy, po dobrej woli, czyś ty oszalał rozbijać się za nią?
— Ubiję gwałtownika!.. ubiję!.. — zaryczał Wszebor.
Wtem do drzwi otwartych przypadła Spytkowa.
— W pogoń chcecie iść za niemi! a! ja najnieszczęśliwsza. Jeszcze i was zabiją! nie puszczę!
Wyrazy te i zimna krew brata ostudziły Wszebora...