Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Słomiany król.djvu/107

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Stał dwór teraz pustkami, bo po zwycięztwie nad Masławem, gdy czerń zemsty się ulękła, wszystko samo w karby wracało.
Tomko z kilkunastu ludźmi zbrojnymi wyjechał na oględziny do borów, które ojciec mu na gniazdo naznaczył. Znalazł tam cicho i spokojnie jak w grobie.
Tomko kazał tylko dwór odnawiać spiesznie, płoty stawiać na nowo, ogniska porozwalane odbudować, ściany lepić i włodarza postawił, aby robotników pilnował.
Tegoż dnia żywo zabrano się do odnowy.
Tomko rozporządził, opatrzył i pojechał nazad do Horodyszcza, nikomu się nie przyznając oprócz ojca, kędy bywał.
Doliwowie siedzieli jeszcze, ciągle niby wyjeżdżać mieli, a odjechać im było nie sporo.
Mszczuj chciał mieć sobie zapewnioną Zdanę, Wszebor Kasię,
Jednego rana, nim powstawali jeszcze, tylko co się obudzili, w podwórzu słyszą krzyk srogi, zawodzenie okrutne. Wszebor poznał głos wdowy Spytkowej. Co prędzej począł brać odzież na siebie i pobiegł na podwórze.
Wśród podwórka stała Spytkowa i płakała.
— Ratujcie mnie niebogę! Pomóżcie mnie sierocie! Córkę moją jedynaczkę mi porwano! O dola ty moja niedolo!
Dziwna była rzecz, że choć oczy chustką białą ocierała, jakoś łzy nie ciekły, a choć tak narzekała głośno, nikomu się w jej rozpacz wierzyć nie chciało.
Stał też Belina stary, Hanna i Zdana i czeladzi dużo i niewiasty wszystkie, patrzeli na nią wszyscy, nikt się jakoś nie ruszał. Tomka jednego nie było.
Wszebor wpadł nagle jak burza.
— Co się wam stało? miłościwa pani, co się stało?