Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Słomiany król.djvu/110

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Łaskawem okiem Bóg spojrzał na srogiemi klęskami wypróbowaną ziemię.
Jesień już nadchodziła i lasy się okoliczne złociły liśćmi pożółkłemi, gdy Belinowie na uroczyste syna wesele, na wesele córki razem, spraszać poczęli rodzinę i sąsiadów. Mszczuj, który osobno mieszkał, a z bratem się widywał rzadko, jadąc na wesele, poczuł się w obowiązku, starszego brata, głowę rodziny, prosić o błogosławieństwo.
Wszebor właśnie z łowów powracał, gdy brat zajeżdżał w podwórze.
— Z pokłonem do was przybywam, z ręcznikiem i z korowajem — odezwał się Mszczuj — na wesele was na Horodyszcze prosić nie śmiem, bo wiem, żeście gniewni na Belinów i na mnie, za Kasię — a no błogosławieństwa jako brat starszy mi nie odmawiajcie.
To mówiąc ukląkł przed starszym bratem jak przed ojcem. Wszebor go za ramiona pochwycił i uścisnął milczący.
— Niech Bóg błogosławi! — rzekł krótko — chodź do domu.
Weszli do izby. Wszebor kazał miodu podać. Uderzyli w kubki.
Długo jakoś nie szła rozmowa.
— No — a cobyś ty powiedział — bąknął Wszebor — gdybym i ja się ożenił?
— Bracie miły! szczęścia bym życzył jako sobie samemu.
— No — to i życz! — rozśmiał się starszy — wiesz z kim się ożenię?
— A no ze Spytkową! nie unikniesz swojej doli.
— Wiedźma mnie opętała! Prawda nie taka młoda, ale jeszcze dobrze się trzyma, a za serce mnie wzięła! Jak kto poczuje, że go miłują, przez wdzię-