Słomiany król/XII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Słomiany król
Wydawca Franciszek Chocieszyński
Data wyd. 1903
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

XII.

Wiosna stała czarna jeszcze. Drzewa stały głuche na nią, trawa tylko zbudziła się już i stroiła mokre łąki zielenią. Spłynęły były lody, zlały śnieżne skorupy, deszcz dobił czarnych śniegów resztki i uwolnił z więzów co leżało pod niemi.
Z puszczy, z głębi wychodziła o kiju stara niewiasta, szła i oglądała się trwożnie... Zgarbione miała plecy, zsiniałe usta, włos siwy roztargany rozścielał się po jej ramionach. Gruba siermięga zdarta i zwalana, pod nią czarne płócienne chusty, nogi bose, nawet sakwy nie miała na plecach. Szła podpierając się kijem bez drogi, jakby ją parła jakaś siła, zawsze w jedną stronę. Coś ją wiodło, coś ciągnęło, ciągle tam, gdzieś, gdzie prowadziło serce. Tak przeszła puszcze, tak przebrnęła przez błota. — Głodna schylała się ku trawom i żuła je w ustach; czasem dłonią zaczerpnęła wodę i kropel kilka połknęła. Szła tak już dni wiele, szła czując, że coraz, coraz bliżej było.
Z bosych nóg krew ciekła, popatrzała na nie, nie czuła bólu. Szła i stawała.
Na wzgórzu łysem, przeciw dworcu stał dąb ogromny suchy. Dwa kruki siedziały na nim i kłóciły się z sobą. Na najgrubszej gałęzi coś wisiało. Był to trup człowieka, z czerwonawym włosem na obwisłej głowie, który powiew wiatru podnosił. Na czole ze słomy spleciona przybita była korona. Oczy miał otwarte ale próżne, kruki mu je już wydłubały. I ciało, czy ludzie czy zwierzęta pokrajały strasznie; czarnemi szmaty wisiały reszty jego na kościach... Dwa wilki bure posiadały pod nim, głowy do góry popodnosiły i czekały rychło go wiatr im zrzuci. Czekały cierpliwie, języki głodne wywiesiwszy z paszczęki. Niekiedy jeden z nich wstał, szczeknął, popędził towarzysza, pokazały sobie zęby i znowu siadły spokojnie, głowy podnosząc do góry... Kruki górą, wilcy dołem spierali się o trupa, którym wiatr obracał powoli.
Stara szła i oczy jej padły na wisielca, stanęła, drgnęła, podparła się na kiju i roześmiała wielkim, strasznym, dzikim głosem. Wilki pierzchnęły oba, krucy odlecieli... Posiadali dalej, stara szła, przyglądając się trupowi.
Zbliżyła się pod sam pień drzewa, postawiła kij, siadła, ręce dwie na kolanach oparła, w dłonie ujęła głowę. Śmiała się znowu. Śmiała się, a dwie łzy ciekły zmarszczkami po policzkach do ust i w ustach tonęły.
Zciemniało… Stara głowę kołysała znowu, a z ust, do których tyle łez nabiegło, dobył się cichy śpiew, jaki matki nad kołyską nucą, gdy niemowlę usypiają. Śpiewała długo, patrzała w górę i płakała, aż w piersi tchu zabrakło, w powiekach łez.
W tem w borach zaszumiało, zaszumiało w dolinie, trup się poruszył i zwijać zaczął. Kręcił nim wicher tak, iż korona spadła, włosy się rozwiały, poły siermięgi rozeszły szeroko, był to taniec wisielca.
Wilki wyć zaczęły, podniósłszy do góry paszcze; wicher się wzmagał coraz silniejszy.
Stara pieśń nuciła, obracała się żywiej, coraz szalonym wirem, aż zachrzęszczało u góry, z gałęzią razem trup wisielca zleciał na ziemię i padł u nóg jej. Stara nad nim stanęła, księżyc wyjrzał z za chmury… patrzała zdala, zbliżyła się powoli. Siadła u pnia i ostrożnie głowę z wydzióbanemi oczyma wzięła na kolana.
W tejże chwili pieśń u kołyski na myśl jej przyszła i śpiewać ją zaczęła i płakać znowu.
Kruki siadły na dębie i krakały jej nad głową, wilki się przysunęły tuż, tuż i wąchać zaczęły wisielca. Był dla nich dojrzałym ten owoc dębowy… Ona wzięła kij stojący u pnia i grozić im zaczęła.
Wilki się cofnęły, stara głowę tuliła na kolanach i mruczała do siebie:
— Tak mu skończyć było! tak! Wrogi nie mogli, druhy powiesili. Ha! ha! wiedziałam, że tak będzie.
Głową kołysać zaczęła i płakać.
— Nieprawda? wilkom go zjeść nie dam? matka wychowała, matka pochowała… A matkę kto pochowa?… Wilki zjedzą! — roześmiała się — na zdrowie!!
Uklękła na ziemi przy trupie, na darninie, kościste ręce zatopiła w piasku, odrzuciła zeschłą trawę i mech, grzebać poczęła. Zrazu szło powoli, potem chwytała garściami całemi, oburącz, kopała, grzebała, odwalała na brzegi. Zdyszana to spoczywała klęcząc, to znowu rwała się do roboty zapalczywie. Dół rosnął, rozszerzał się, pogłębiał.
Wśród jamy trafiła na dębu korzenie, wyrywając je palce poszarpała, a gdy palce nie starczyły, pochyliła się, rwąc je zębami.
Dół już był głęboki, spuściła się weń do koła, roztargując go jeszcze, miękki piasek łatwo kopać było. Późno w noc stara wylazła z dołu zdyszana.
— Kniaziu, panie, łożnica gotowa! Kamień w niej obwinięty płachtą i siermięga moja na dnie.. Chodź!...
To mówiąc oburącz objęła trupa, a poczuwszy przy tej piersi, która go niegdyś karmiła, przycisnęła do niej, jakby puścić nie mogła i lulała jak dziecię, a sama jak dziecię płakała... Nad dołem stało czworo wilczych oczu i patrzało...
Księżyc znikł, ciemności przyszły, zerwała się stara ciągnąc trupa do mogiły. Stoczył się z brzegu i twarzą upadł na dno... Skoczyła i ona za nim, aby go na sen ułożyć. Sił ostatkiem obracając twarz do góry. Obwinęła nogi, pocałowała w czoło.
— Śpij! śpij! — rzekła po cichu — tak dobrze, tu nikt nie zdradzi.
Rękami brzeg ujęła, by wyjść z dołu, piasek się na nią sypał; wilki tuż zębami klapały.
— Poczekajcież — zawołała — com przyrzekła, dotrzymam! do dnia daleko.
Spojrzała na syna i piasek sypać zaczęła z pospiechem, sypała z wściekłością, rękami i nogami... Coraz to spojrzała w dół. Twarz jeszcze widać było, a twarzy żałowała; zasunęła się i ona...
Śpij spokojnie!
Piasek lecąc do dołu wypełniał go, zakrywał, aż pozostał tylko ślad poruszonej ziemi i podeptane łożysko. Stara skończywszy robotę tchnęła ciężko, rozśmiała się raz jeszcze, rozciągnęła na świeżym piasku jak długa, jednę rękę jak do snu podłożyła pod głowę, drugą sobie oczy przykryła i — usnęła. Wilcy siedzieli zdaleka, patrzeli. Jeden z nich zbliżył się nieco i przysiadł znowu — czekał, podszedł drugi. W głowach siadł pierwszy, drugi w nogach; warczeli na siebie. Stara spała.
Na niebiosach dniało, rumieniało i jaśniało. Dwóch ludzi szło od dworu w las.
— Patrz wisielca z dębu zdjęli!
— Niema go? Wiatr obłamał z gałęzią.
Podeszli bojaźliwie... i stanęli... Jeden z nich krzyknął przerażony:
— Czarownik był! patrzajcie! Chłopaśmy powiesili, a tu baba leży co ją wilcy poszarpali.
Stanęli zdumieni.
— Czarownik był! powtórzył drugi.
— Dobrze zrobił Kunigas, że go wymęczywszy obwiesił, co naszych przez niego padło... Czarownik był!
I poszli do lasu.
Kości starej długo pod dębem bielały, a wiatr słomianą pomiatał koroną.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.