Sędziwój/Tom III/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Bohdan Dziekoński
Tytuł Sędziwój
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1907
Druk Piotr Laskauer i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VIII.
Ostatnia Walka.
„Myślał, umrę. Śmierć końcem jest nędzy człowieka,
„Do niej nareszcie mędrzec w nieszczęściu ucieka“. 
Horacy. List XVI księgi I.

Usiadł starzec w samotnej pracowni, przed stołem, gdzie tyle lat boleści i wahania się przepędził. Myśli jego do głębi wzburzone, nierychło uspokoić się mogły. Błąkający się wzrok jego padł na rozwarty przed nim rękopis z grobu Tholdena, którego dziwne i niezrozumiałe głoski, patrząc na niego, szydziły, iż przez pół wieku napróżno się trudził poznaniem ich. — Potem spojrzał na swoje ukochane księgi i narzędzia alchemiczne, jak ojciec, który jeszcze raz chce oglądać zwłoki syna, zanim je na wieki grób przykryje.
Żegnał się z każdym przedmiotem, i dusza żegnała się z każdem wspomnieniem, jakby blizką była jej ostatnia godzina.
I głośniej sam do siebie się odezwał:
— Świat zewnętrzny! świat wewnętrzny! Jakaż okropna otchłań was przedziela! — Miotany niespokojnym duchem, którego nie sam sobie obrałem, wolałem całe życie rzucić na udręczenie, niż zostać pospolitym, szczęśliwym człowiekiem.
Z młodości rzuciłem się w wir ziemski; przebyłem go cały i widziałem tylko czczość, lodowe góry, rzadkie chwile gorączki i dzikie pustynie; jak zbłąkany wędrowiec, przerażony, wstąpiłem w siebie i ujrzałem ciemną przepaść! — W przestrachu rozpaczy, wiedziony błędnym ogniem, tułałem się, aby wyjść z labiryntu, i wnętrze duszy oświecić prawdziwem światłem! chciałem zdobyć harmonię i, widząc nieszczęścia ludzi, — o szalony! rozumiałem, iż nauką ziemię odrodzić zdołam!
A oto teraz, nad grobem, przebywszy wszystkie cierpienia, jakie na biedną ludzką duszę spaść mogą, straciwszy skarby niezliczone, zużywszy kilka wieków pospolitego życia, wróciłem do tego punktu, skąd wyszedłem, tylko lżejszy, — bo już bez nadziei! — Najszlachetniejsze uczucia, najświętsze zarody mej duszy, w świecie, jak na lawie wulkanu nędzne rośliny, marniały. Wszystko, czegom się dotknął, jak owiane wichrem z pustyni, usychało!
Nauko! dla której poświęciłem kochankę, żonę, syna, — dla której zrzekłem się szczęścia i spokoju ziemi — i uciech, krzepiących nawet nędzarza w jego życiu, — ty, któraś jako samowładna pani całą duszą moją rządziła, dla której straciłem jedyny fałszywy zysk ośmdziesięcioletniej pracy — sławę moją! — dla której jedyna istota, przywiązana jeszcze do mnie, zdradziła mnie! Ty, najświętsza cząstko mej istoty, i ty, teraz poznaję, nie jesteś czystym duchem, wcielona w księgi i w te narzędzia, opuszczasz mnie. — Zrzekam się ciebie na wieki!
Jestem samotny! — ostatnie słowa, łączące mnie z ziemią, pękły! Nie mam nic, czegobym żałował, nic, czegobym się spodziewał.
Jedna wiara w mądrość i miłość przedwiecznych, nieścigłych wyroków odwiedza mnie po tylu latach! — Ach! jakże boleśnie, iż teraz dopiero spostrzegam, że bez wiary byłem igraszką wroga.
I jakiż teraz los mój?
Mistrzu mój, Kosmopolito! oto stoję na granicy dwóch światów! Jeżeli głos mej duszy dochodzi do ciebie, ty zadrżysz; boś mi, konając, kłamstwo przepowiedział! — Gdzież jest ten świat nadziemski, dla którego w piekło rzuciłem ośmdziesiąt lat mego istnienia?
Światło lampy zbledniało; chłodny i wonny powiew poruszył powietrze, i z odległem brzmieniem nadludzkich melodyi, fale żywego blasku, jak pył dyamentowy, wypełniły całą komnatę.
Alchemik już nie był samotnym.
Tysiączne głosy, łagodne, pełne pociechy, to znów groźne, szydercze, grały wokoło niego. Świat duchów zstąpił do ciemnej pracowni, skoro ją prawdziwa wiara ożywiła.
— Umrzyj! — brzmiał głos z lewej strony; — i czegóż się wahasz? — Oto ja, śmierć, przychodzę do ciebie! Nie tych strasznych rysów, w które bojaźliwi i bezduszni stroją moją postać; ale patrz! oto wiecznie młoda, blada, lecz piękna, z wieńcem lilii na głowie, w tysiączne strojna powaby, czekam na ciebie. — Pocałunkiem moim odbiorę ci największe nieszczęście twojej duszy na ziemi: odbiorę ci życie! — moje żądze nigdy nienasycone, a pocałunek mój upaja rozkoszą! — I czegóż czekasz? — oto tysiącznem okiem, z tych trucizn bez liku, z tego gazu węgli i ostrza sztyletu, spoglądam na ciebie namiętnie.
Ziemia ci była złą macochą; ja, śmierć, przyjmę cię, jak oblubienica, w swoje ramiona! — Samobójstwo jest tylko ratunkiem od gorszej zguby; nie trwóż się!
Gdyś wszystko na ziemi wyczerpał, całą nędzę i rozkosz życia, i cóż cię może więcej czekać, jak śmierć? — Pocóż wiec nudne życie z tym ciągłym zapachem grobu i zgnilizny! Lubią do mnie ludzie zbliżać się, przypatrywać, znowu oddalać, aż wpaść w moje uściski zdaje im się rozkoszą niezrównaną. Z głębi przepaści mojej uśmiech wam świeci. — Nieszczęśliwi wędrowcy, na mojem łonie jedyny wasz pokój!
— O! wściekle, wściekle! — jąkał starzec — widzieć przez całe życie wyższą, jedyną prawdę, domyślać się sideł i, patrząc na gwiazdy, wpaść w bezdenną otchłań fałszu, spętany piekielnymi więzami czarnego ducha! i całem wysileniem nie módz się wydobyć! — spadać, w czczości lecieć! — Wieki! — Wieczność!
— Stój, bluźnierco! — zabrzmiał głos z góry. — Dobroć przedwieczna jest bez granic. Jest chwila odrodzenia! — Sam szatan spadał, lecz stanął i już się zatrzymał.
Twoja błędna droga, i ta cię może zawieść do celu, bo dla ludzkości żadna myśl człowieka nie jest straconą! — Co myśl stworzyła, to było konieczne!
— Tak! — odezwał się głos szyderczy — piękne twoje myśli! — Pracowałeś na nie dlatego, aby po śmierci, gdy duch twój, przeszedłszy tysiące zmian, jeszcze się nie otrząśnie z pyłu ziemi, aby już dążenia twoje, nawet imię twoje, legły w grobie zapomnienia; a biedny szperacz, chcąc ślad twej ziemskiej wędrówki wynaleźć, będzie zmuszony sto ksiąg przewrócić, sto dni oddychać wzruszonym pyłem zbutwiałych bibliotek, i, aby wreszcie z kilku wspomnień, z kilku wyrazów, na los rzuconych, zbudował obraz twych błędów, twych wahań się, lecz ani jednego rysu do twej fizyognomii ducha. I skreśli twój żywot, jak mapę nieznanych krajów, gdzie granice wyraźne, a wewnątrz pustynie. — W późne wieczory gawiedź bezdusznych pismaków podawać sobie będzie w spuściznie najdziksze o was wieści. — Rzekną, iż dla podłego zysku pracowaliście; iż serca wasze biły tylko dla złota, a sprzeczać się będą o nazwisko nauki, w imię której wałczyliście, dla której poświęciłeś szczęście doczesne i byt twój wieczysty!
— Oni opiszą formy i ciało! — odezwał się harmonijny głos z prawej strony; bo już nadszedł czas śmierci waszej wewnętrznej nauki! Jej duch w cudownej, nieskończonej metempsychozie przejdzie w inne, które znowu skonają, aby nowym nadać początek; bo choć formy i ciała wszystkich zaginą, to idea prawdy, co je ożywiała, pozostanie wieczysta. Nauka, jak człowiek, są nieśmiertelne i wspólnym pokarmem odradzają się!
— O, ciesz się! — rzekł znowu szyderczy ton z lewej strony; ciesz się, a ja spytam się, coś zyskał, biedny starcze, przez tyle lat twojego życia pełnego żądzy nieznanej? Za nagrodę, stoisz nad grobem, jak dziecko zawstydzone, nie śmiejąc witać swojego ojca! — Patrzysz na świat, jak na zimny rachunek, a w każdej istocie, w motylu i trupiej głowie zarówno, widzisz tylko jednostajne cyfry, ułamki wielkiej liczby, której pojąć nie mogłeś, a każda przynosi ci wspomnienie zmarnowanego dnia, chwili, roku nad badaniem, straconą minutę używania życia!
Wypłakawszy wszystkie łzy twoje, blizki zamknięcia oczu na wieki, czujesz żółciową gorycz, jako przedsmak wiecznego bytu! — Przeklinaj godzinę urodzenia twojego! — Dla obrony od rozpaczy, ja, śmierć, czekam na ciebie! — Urodzenie twoje wyprowadziło cię mimo twojej woli na świat, któregoś nie znał i nie pragnął, a maż ci być teraz wzbronionem kierowanie się własną wolą? Wejdź w inny świat; tym sztyletem uwolnij się z więzienia ciała i powitaj mnie, która jestem celem każdego człowieka. Tu musiałeś z trudem poznawać twoje wątpliwe obowiązki; tam tylko dwa są bieguny; nie będziesz się wahał: szczęście lub zagłada!
— W ogólnej harmonii byłem potrzebny — rzekł Sędziwój z godnością. — Rzucony w przestrzeni punkt znikomy, nie dla siebie, lecz żyłem dla prawdy. Myślące i wolne narzędzie wyroków Wielkiego Boga, mam teraz jego woli sprzeciwiać się; ja, który całe życie dążyłem, mimo wiedzy, do objawienia jego potęgi!
Poznaję teraz nieścigłość jego wyroków i spełniam pokutę...
Precz ode mnie, głosie zwodniczy!...
— Chwała zwycięzcy! zagrały głosy chórami. Widma i dźwięki lewej strony zniknęły, a inne postacie nadludzkiej piękności wieńcem żyjącym otoczyły alchemika. Cała przestrzeń, martwa niegdyś, dla niego zajaśniała życiem.
Wzrok jego się rozjaśnił, serce i myśl orzeźwiła nieznana dotąd błogość. Rzucił okiem na rękopism Tholdena i, zdziwiony, czytał jego pismo. Litery jakby same przemawiały wprost do jego duszy.
Wzbronione nam jest, nam, mieszkańcom znikomego świata, wymówić potężne IMIĘ, które, wedle pierwszych wyroczni ziemskich, zabrzmiało wśród niezliczonych światów.
Jednakże możemy wynajdywać ślady wskrzeszanych prawd, w każdem nowem odkryciu na polu nauk; owych tajemniczych pierwiastków życia, bez którego świat ten byłby podobnym do niezmiernego cmentarza; wszystko to zawierał ten kodeks, z którego starożytna Theurgia czerpała żywioły swego prawodawstwa. Chcieć z tych rozrzuconych wyrazów, słabych śladów jej bytu, odbudowywać historyę zasadniczej księgi, byłoby równie szalonym zamiarem, jak odgadnąć plan miasta zburzonego, w którymby tylko groby pozostały nietknięte. Nie! ja staję przed urną grobową i wyzywam geniusza ze zgaszoną pochodnią; on tak dalece jest podobnym do syna Aphrodite, iż czasami nie wiem, który z tych dwóch dyktuje mi moje słowa... Miłość!.. Śmierć!..
Starzec nie mógł jeszcze pojąć, jakim sposobem prawdy wielkie i dotykalne, wokoło których tak długo się błąkał, były blizkie i widome, a on ich nie spostrzegał!...
Miłość i wiara kołysały do spokoju duszę jego, zrażoną ośmdziesięciu latami niechęci i powątpiewania.
Dziwił się, iż niegdyś nie mógł spostrzedz i poznać, że postać straszliwego wroga tam tylko była widzialną, gdzie się w jego krainę wdzierał.
Że pod różnemi postaciami i myślami dotąd go prześladował, i dopiero, gdy przejdzie do wieczności, jak cherubin, lub wróci do świata, jak dziecko, wtedy go opuści. Poznał, iż wróg zsyłał mu szczęście, a jego stróż anioł nieszczęście, aby go wybawić.
Przejęty uwielbieniem, poznał dopiero wiecznie mądrą harmonię i z cichą modlitwą upadł na kolana.
Jak dźwięki tysiąca arf, uderzyła go muzyka sfer wiekuistych.
— Tryumfuj! — brzmiał głos z góry, — prawdziwy wróg zwalczony, próba i pokuta spełnione! — Postanowienie stale widomego celu uwieńczyło cię pierwszym pomyślnym skutkiem.
— Tryumfuj, egzorcyzm ten nieomylny. — Nie jesteś z liczby tych, którzy zrzekają się przyszłego życia i, bezwładni, upadają w szpony nieopisanego przestrachu. I kiedyż ludzie przekonają się, że, jeżeli każda religia kładzie nam za warunek niezbity i surowy konieczność wiary, — to dlatego, że wiara nie tylko prowadzi do życia przyszłego, lecz, że bez niej niema nic godnego chwały w tem życiu. Wiara jest to, co tylko w duszy naszej jest najmędrszego, najszczęśliwszego, najbardziej Boskiego. Artysta zowie ją ideałem, — kapłan zowie ją wiarą.
Wracaj się swoją drogą, zbłąkany wędrowcze! uznaj piękność i świętość w Odwiecznym!
Piekielny przestrachu, cofaj się do twej ciemnej otchłani!
Lazurowe niebo jeszcze się będzie uśmiechać do prostego i dziecięcego serca, swoją jedną gwiazdą wieczorem i rano, pomimo podwójnej jej nazwy: wspomnienia i nadziei!
Zdało mu się, iż znowu znajduje się w rodzicielskim domu, w małej izbie, gdzie matka jego, czuwając po nocach, gorącą modlitwę za niego słała do nieba.
Wszystko w pokoju było, jak niegdyś; najmniejszy sprzęt na swojem miejscu przemawiał do niego rozkosznym znajomym wyrazem. Pod oknami rozciągał się stary cmentarz świeży i zielony; słońce przez gałęzie świerkowe ukośnie padało na groby; poznał mogiłę ojca i matki, i kaplicę, której skromna wieża wznosiła się w niebo, jak symbol nadziei tych, którzy oddali popioły swoje łonu ziemi. Do ucha jego dolatywały odgłosy dzwonka, głoszącego dzień niedzielny. Wszystkie myśli dręczące, widma przykre, rozchwiały się i zniknęły; młodość, wiek dziecięcy wrócił do jego łona z orszakiem niewinnych chęci, łagodnych rozkoszy; zdało mu się, że modli się szczerze, niewinnie, jak niegdyś...
I ocucił się z uniesienia, z twarzą rozkosznemi łzami zlaną.
— Niech twój sen będzie ci przewodnikiem, a łzy twoje chrztem! — odezwał się głos.
Sędziwój, rzucając łzawem okiem na flaszkę kryształową, pamiątkę po Kosmopolicie, pełną eliksiru, nalał go w puhar i spełnił ochoczo toast nowego życia.
Cały świat cudownej sztuki nagle otworzył się dla niego. Zdobył szukaną harmonię; granice świata widomego tak dla niego zniknęły, jak zawady myśli.
A z wszystkich krańców ziemi zabrzmiały razem głosy mędrców, rozproszonych, a jednak związanych i połączonych wielkiemi prawami.
— Witaj, nowy bracie! Jako Feniks, odrodzony z popiołów twojego życia.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Bohdan Dziekoński.