Rada sprawiedliwych/Rozdział XVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Edgar Wallace
Tytuł Rada sprawiedliwych
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój”
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia „Stołeczna” G. Kryzel
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Janina Zawisza-Krasucka
Tytuł orygin. The Council of Justice
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

ROZDZIAŁ XVI.
ŚLEDZTWO.

Trudno byłoby zgłębić, co się działo w duszy Damy z Gratzu, pominąwszy już to, że od najmłodszych lat życia rzucona została bez opieki na arenę szerokiego świata i własnemi siłami doszła do tego, czem była obecnie. Trudniej jeszcze byłoby zrozumieć stosunek jej do Manfreda, który, aczkolwiek był zaciętym wrogiem partji Stu Czerwonych, to jednak dla Damy z Gratzu był przedewszystkiem mężczyzną i to jedynym mężczyzną, który wywołał w duszy jej pewnego rodzaju reakcję. Sam Manfred nawet, pomimo niezwykłej swej spostrzegawczości, nie umiałby nic pewnego powiedzieć o tej kobiecie.
Zazwyczaj wołała ona nie myśleć o tym człowieku, aczkolwiek czuła, że powinna go nienawidzić. Zarówno jego, jak i dwóch jego towarzyszy znała dokładnie. O czwartym tylko członku tajnej organizacji nie wiedziała nic prawie i dopiero teraz miała o nim cośniecoś usłyszeć. Większą część swej energji poświęciła na odszukanie zaciętych swych wrogów i każdy niemal z jej agentów nosił przy sobie dokładny rysopis członków tajnej organizacji. Niejednokrotnie przypominała sobie Dama z Gratzu w samotności ów pamiętny wieczór, spędzony przy ognisku między górami i przed oczami jej wyobraźni stawali trzej zamaskowani mężczyźni. Wraz z śmiercią von Dunopa sprawa ta stała się dla niej jasną. Poprostu tamci pragnęli, aby nikt nie znał zewnętrznego ich wyglądu.
Z zadumy wyrwało ją pukanie do drzwi. To Smidt, przyboczny jej adjutant ukazał się na progu. Widocznie przynosił niezwykłe jakieś wieści.
„Mamy go, mamy go“, zawołał z radością. „Och, co z radość. Pierwszy chciałem przybiec z tem tutaj, wziąłem nawet taksówkę.“
„Kogo macie?“ — zapytała, siląc się na spokój. Rumieńce spłynęły z jej twarzy, a pierś falowała szybko.
„Mów prędko, głupcze“, domagała się, widząc, że Smidt nie może przyjść do słowa.
„Mamy jednego z nich“, wykrztusił wreszcie, „tego, który zabił Starka i Francois“.
„Którego?“ — zapytała chrapliwym głosem.
Dobył z kieszeni fotografję. Rzuciła okiem — niestety — nie był to Manfred.
„Dlaczego, dlaczego?“ — wyszeptała, „dlaczego schwyciliście tylko tego człowieka, dlaczego nie tamtych, dlaczego nie przywódcę?“
Zdziwienie odmalowało się na twarzy Smidta.
„Ależ przecież nie mieliśmy nigdy nawet nadziei“.
Burza mijała powoli. Policzki Damy z Gratzu zarumieniły się znowu.
„Tak, tak“ rzekła, odzyskując powoli równowagę, „i ten musi być dobry. Powinni raz wreszcie wiedzieć, że partja Stu Czerwonych posiada dawną potęgę. Ten człowiek powinien umrzeć. Opowiedz mi, w jaki sposób został pojmany“.
„Dzięki rysopisowi. Jeden z naszych towarzyszy poznał go i poszedł za nim, aż do bramy jego domu. Dla pewności przysłał po mnie; ja również go poznałem...“
„Dlaczego mi nic o tem nie mówiono?“ — zapytała poważnie.
„Nie było czasu — naprawdę nie było czasu“, wyszeptał błagalnym tonem.
„Ale moglibyśmy ująć ich wszystkich“.
„Nie, nie“, zawołał, „on sam mieszka, ten człowiek, i dlatego było nam łatwiej. Ostatniej nocy wyszedł na spacer“.
„Dzisiaj jeszcze musi być stracony“, rzekła z triumfem.
W duszy Damy z Gratzu zrodziło się pragnienie czyjejśkolwiek śmierci, a teraz nadarzała się niezwykła ku temu okazja. Postanowiła sama ogłosić wyrok swemu wrogowi.
Tego samego jeszcze wieczoru, w obszernym salonie, w którym zazwyczaj odbywały się posiedzenia partji Stu Czerwonych, Dama z Gratzu znalazła już wszystkich przywódców. Oczy zebranych zwróciły się ku niej, gdy wchodziła na salę i gdy wstępowała na estradę. Długie przemówienie zakończyła następującemi słowami:
„Dziś własne należy pokazać naszym wrogom, że partja Stu Czerwonych żyje i że nie utraciła dawnej swej potęgi. Niechaj dzisiejszy wieczór będzie lekcją dla tych, którzy w nas dawno zwątpili“.
Na znak, dany od strony estrady, dwaj towarzysze wprowadzili więźnia. Twarz jego była spokojna i zimna nawet. Nieczułym wzrokiem powiódł po zebranych, poczem spojrzenie jego zatrzymało się na twarzy Damy z Gratzu. A gdy przemówiła doń po niemiecku, odparł:
„Nie rozumiem prawie zupełnie; niemieckiego uczyłem się kiedyś w młodości tylko“.
„Jakiej jesteś narodowości?“ — zapytała.
„Jestem Anglikiem“ — odparł.
„Czy mówisz po francusku?“
„Uczę się“ — odparł z naiwnym uśmiechem.
„A po rosyjsku“?
„Tak“, — rzekł z prostotą. „Długie lata przebywałem w Rosji“.
Poczęła mówić doń po rosyjsku, a jeden z obecnych, Iwan Oranwicz, przeczytał w tymże języku akt oskarżenia.
Dama z Gratzu była teraz pewna, że więźniem jest czwarty towarzysz tajnej organizacji Czterech Sprawiedliwych, którego widziała w korytarzu, w chwilę po zamordowaniu Bartholomewa. W więźniu ne dostrzegła ani odrobiny tej energji, która malowała się na twarzy Manfreda i dwóch pozostałych jego towarzyszy. Zapytała go o stosunek jego do tajnej organizacji.
Uśmiechnął się znowu.
„Nie jestem jednym z Czterech Sprawiedliwych“, rzekł, „a ten, kto mi to wmawia, kłamie“.
„Czy to jest wszystko, co masz mi do powiedzenia?“ — zapytała sucho.
„Tak, to wszystko“, brzmiała chłodna odpowiedź.
„Czy zaprzeczasz, że pomagałeś w zamordowaniu towarzysza naszego Starka“?
„Nie zaprzeczam“, odparł z prostotą, „nie pomagałem, a zabiłem go sam“.
„Czy zaprzeczasz, że zamordowałeś i innych członków partji Stu Czerwonych?“
Chwilę trwało milczenie.
„Co do członków partji Stu Czerwonych, to nie wiem, ale zabiłem wielu ludzi“.
Mówił z odwagą człowieka, który przyjmuje odpowiedzialność za swe czyny.
„Wspominałeś, żeś przebywał dość długo w Rosji. Czy i tam popełniłeś jakie zabójstwa“?
Skinął potakująco głową.
„A w Anglji“?
„W Anglji również“, odparł.
„Jak się nazywasz?“ — zapytała.
Więzień wzruszył ramionami.
„Czy uważasz, że to nie należy do rzeczy?“ — zapytała znowu. W tej chwili myśl jakaś przyszła jej do głowy. Zauważyła obecnego na sali izraelitę Magnusa, który od wielu lat zamieszkiwał w Anglji; zwróciła się ku niemu.
„Do jakiej klasy należy ten człowiek?“ — spytała szeptem.
„Powinien należeć do sfer niższych“, odparł tamten, „aczkolwiek nie ujawnił tego przy aresztowaniu. Zauważyłem, że niejednokrotnie odzywał się, jak ulicznik“.
„Jak się nazywasz?“ — powtórzyła Dama z Gratzu.
Więzień spoglądał na nią naiwnym wzrokiem. „W Rosji nazywano mnie „ojciec Kopab“.
Większość znajdujących się na sali była Rosjanami; na sam dźwięk słów więźnia porwali się na równe nogi i padli na kolana przed skrępowanym podsądnym.
Dama z Gratzu powstała z miejsca. Wargi jej drżały, a w szeroko otwartych oczach malowało się przerażenie.
„Zabiłem Starka pod przymusem“ — ciągnął dalej więzień, „Francois również, a przyjdzie dzień, gdy każą mi zabić również....
„Milczeć“ — zawołała, a po chwili dodała już łagodniej, zwracając się do przybocznych swych adjutantów:
„Uwolnić go“.
Smidt poszedł posłusznie i przeciął więzy, krępujące ręce i nogi więźnia.
„Gdyście mnie aresztowali“, wyszeptał więzień po chwili, „miałem przy sobie książkę: musicie pojąć to, że tutaj, w Angji, jedynie zapomnienie znajdowałem w książkach, ja, który widziałem wiele cierpień i sam niejednokrotnie występowałem przeciwko prawu.“
Ktoś z obecnych podał mu żądaną książkę. Przyjrzał jej się z uwagą, skinął potakująco głową i wsunął książkę do kieszeni.
„Dowidzenia“ rzekł, zwracając się ku drzwiom. „W imię Boże“! zawołała Dama z Gratzu drżącym głosem, „odejdź w spokoju, ojcze“.
Mr. Long, tenże sam Jessen, niegdyś przywódca Rady Najwyższej, później publiczny angielski egzekutor, wyszedł z sali, niezatrzymywany przez nikogo.
Potęga partji Stu Czerwonych została złamana. Najlepiej wiedział o tem główny detektyw Falmoth, któremu najrozmaitsi drobni agenci donosili co dnia o wszystkiem. Naczelne dowództwo Scotland Yardu, mimo niezwykle wysokiego mniemania o pracy swych urzędników, orjentowało się jednak dokładnie, że do zwycięstwa nad wystąpieniami Stu Czerwonych przyczynili się, przedewszystkiem członkowie tajnej, a znienawidzonej przez policję angielską organizacji. Pewnego dnia w gabinecie szefa policji zjawił się inspektor Falmoth z wiadomością, że partja Stu Czerwonych pochwyciła Jessena.
„O“, zdziwił się główny komisarz.
„Ale, gdy usłyszeli, kim jest“, ciągnął swą opowieść Falmoth, „wypuścili go natychmiast“.
„Niejednokrotnie już zastanawiałem się nad tem“, rzekł komisarz w zamyśleniu, „dlaczego Czterej Sprawiedliwi nie zabili Starka własnoręcznie“.
„I mnie się to dziwnem wydało“, przyznał Falmoth, „lecz Stark, jak również i Francois byli ludźmi o niespożytej energji. Przysługiwały im specjalne prawa i dlatego prawdopodobnie Jessen podjął się tego zadania“.
Komisarz skinął głową.
„A teraz“ zapytał, „cóż słychać z nimi?“
Falmoth spodziewał się prędzej czy później tego pytania.
„Czy uważa pan, że powinniśmy schwytać ich, sir“? zapytał z odcieniem ironji; „jeżeli takie jest pańskie zdanie, sir, pragnąłbym tylko przypomnieć panu, że staramy się o to już od lat kilku“.
Szef policji zmarszczył brwi.
„Najciekawszą rzeczą jest“, rzekł, „że od czasu wyklarowania sytuacji ze względu na ekscesy, zainicjowane przez Stu Czerwonych i zwycięstwa Czterech Sprawiedliwych, zostaliśmy wystrychnięci na dudków. Co prasa powie na to wszystko“?
„Glosy prasy nigdy mnie me przerażają“, rzekł, Falmoth, „obywatele zawsze niechętnie spoglądają na przedsięwzięcia policji, a tembardziej panowie piszący. Od dwudziestu trzech lat służę w policji i raz jeden tylko okazał mi pomoc obywatel cywilny, który dopomógł mi w odszukaniu zwłok zaginionej kobiety. Owego dnia gdyśmy odnaleźli zwłoki, rzekłem mu: Mr. Blackie, udzielił mi pan wiele cennych informacyj, uważam jednak, że w obliczu prawa wiedział pan o tej kobiecie za dużo, to też radzę usunąć się, aby i pana prawo nie dosięgło“.
Szef policji zdawał się być ubawiony opowiadaniem swego podwładnego.
„Panu nigdy nie zbywa na humorze“, przyznał.
„Humor jest najważniejszą zaletą do wykrywania zbrodni“, rzekł Falmoth, opuszczając gabinet swego zwierzchnika.
Gdy Falmoth znalazł się w swym pokoju, zastał już tam oczekującego nań woźnego.
„Jakaś pani chce się z panem widzieć sir“.
„Któż to taki“? zapytał zdziwiony.
Woźny podał mu wizytową kartę, po przeczytaniu której jeszcze większe zdziwienie odmalowało się na twarzy inspektora.
„Ależ to nieoczekiwany gość“, szepnął do siebie, poczem zwrócił się do woźnego, „poprosić tę panią tutaj“.
Na wizytowym bilecie widniał napis — „Dama z Gratzu“.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Edgar Wallace i tłumacza: Janina Zawisza-Krasucka.