Rada sprawiedliwych/Rozdział X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Edgar Wallace
Tytuł Rada sprawiedliwych
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój”
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia „Stołeczna” G. Kryzel
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Janina Zawisza-Krasucka
Tytuł orygin. The Council of Justice
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ X.
DON EMANUEL BUDUJE DOM.

Carlos Ferdynand Bourbon, książę Eskurialu, następca trzech tronów, zamierza wstąpić w związki małżeńskie, co niezwykle cieszy ojca jego, Jego Królewską Wysokość.
Jego Królewska Wysokość całej niemal środkowej Europy prowadzi częste pogawędki z kanclerzem swym, a i teraz wydawał mu odpowiednie, przedślubne instrukcje.
„Te Deum, rozumiesz, von Hedlitz? W każdym kościele; oczywiście wszędzie stroje dworskie.
Przypuszczam, że podniesie to nasz splendor w świecie.“
„Będzie to dla nas ogromną ulgą,“ odparł kanclerz, kiwając głową w zamyśleniu.
„Ulgą“ monarcha rozpostarł ręce z oburzeniem, „ten młokos kosztował mnie wiele zdrowia i na pewno ze dwa lata życia przez niego straciłem. Czyś słyszał o londyńskiej historji“?
Kanclerz słyszał, oczywiście słyszał i to już trzy, czy cztery razy, lecz, będąc posłusznym kanclerzem, postanowił wysłuchać i tym razem uważnie.
Monarcha nadewszystko lubił opowiadania i nie znosił żadnych uwag.
„Jeżeli mam wierzyć Jego Wysokości, to siedział on podobno spokojnie w loży, gdy wszedł Włoch. Książę dostrzegł w ręku jego nóż, uniósł się więc na krześle, aby wyprosić intruza, gdy nagle, niewiadomo skąd, wskoczyli do loży trzej ludzie, którzy powalili napastnika na ziemię, związali mu ręce i nogi i zakneblowali usta. Czy uważasz, że nasz Carlos Ferdynand nie powinien był krzyczeć? Ale trzeba go znać. Siedział w milczeniu, obserwując jednocześnie scenę, związanego na ziemi człowieka i przywódcę tajemniczej bandy swych wybawicieli“.
„Więc byli to Czterej Sprawiedliwi“, wtrącił kanclerz.
„Zdaje się, że byli tylko trzej“, sprostował monarcha. „Jak się okazało“, przywódca bandy był człowiekiem logicznie myślącym i wiedział dokładnie, że tego samego wieczoru książę ma opuścić Londyn. Przytem specjalny samochód oczekiwał na księcia u wejścia, zarezerwowana już była kajuta w Dover i specjalny pociąg w Calais“.
Monarcha, potarł kolano, co zwykł był czynić, gdy opowiadał rzecz nie tyle ciekawą dla słuchaczy, ile dla siebie samego.
„Carlos posłuszny był, jak dziecko, co oczywiście zdarza się u niego bardzo rzadko. Pojmany anarchista przywiązany został do krzesła i pozostawiony własnym swym, niewesołym myślom“.
„A potem został zabity“? rzekł kanclerz.
„Zabity nie został“, sprostował monarcha. „Zresztą część całej historji, którą ci opowiedziałem, on sam opowiedział w policji, więc musiał być przy życiu. Przytem dodał, że jego przyjaciel z pewnością nie jest prawdziwym anarchistą, skoro strzela tak niezręcznie“.

Cały Madryt przygotowywał się do uroczystości zaślubin księcia. Na uroczystość tę przybyło wielu wielkich dygnitarzy, zarówno hiszpańskich, jak i zagranicznych, którzy pragnęli złożyć księciu osobiste życzenia.
Całe zastępy robotników zajęte były dekomwaniem miasta, a specjalnie ulic, któremi orszak weselny miał przechodzić.
Na trzy dni przed zaślubinami królewskiemi, podczas gdy do Madrytu napływały coraz to większe fale ciekawych i zaprzyjaźnionych z dworem królewskim, główny komendant policji londyńskiej wezwał do siebie starszego detektywa Falmotha. W kilkanaście minut po otrzymaniu zawiadomienia, Falmoth stawił się w gabinecie szefa.
„Zamknij pan drzwi“, rzekł spokojnie komendant, skinąwszy głową na głęboki ukłon swego podwładnego. „Zagwarantowany mamy tydzień spokoju, w ciągu którego możemy coś przedsięwziąć“.
„Co pan ma na myśli, sir“? zapytał Falmoth.
„Zaślubiny królewskie“, odparł komendant, gniotąc w palcach arkusz papieru; „partja Stu Czerwonych nie może sobie darować figla, który im wypłatano owego pamiętnego wieczora w sali Audytorjum; poprostu uwzięli się na księcia. Uważam, że najlepszą rzeczą będzie, jeżeli pan uda się do Madrytu, bowiem mam wrażenie, że podczas uroczystości zaślubin grozić może księciu niebezpieczeństwo“.
„Chętnie pojadę“, odezwał się Falmoth po chwili namysłu.
„Doskonale“, zawołał uradowany komendant, „a może tam przy okazji spotka się pan z swymi przyjaciółmi, Czterema Sprawiedliwymi“.
Falmoth spojrzał ze zdziwieniem na szefa, lecz ten nie podniósł już wzroku od leżących na biurku papierów, które zdawał się pilnie studjować.
Gonsalez siedział przy biurku, zajęty pisaniem. Na wąskiej Calle de Recoltos tramwaje elektryczne posuwały się po błyszczących szynach, ostrzegając przechodniów głośnem dzwonieniem. Madryt o tej porze zdawał się być miastem wymarłem, bowiem pracę wszelką skończono, a dzięki wielkiemu upałowi większa część mieszkańców skryła się do chłodnych mieszkań.
W obszernym pokoju Gonsalez siedział sam, a na stole przed nim piętrzyły się stosy papierów i książek, do których zaglądał od czasu do czasu. Tuż obok spoczywały jakieś ogromne plany i mapy orjentacyjne.
Gonsalez pisał szybko na małym bloczku, a z pod pióra jego wychodziły całe kolumny tajemniczych cyfr, które po napisaniu systematycznie przeliczał.
Rozległo się ciche pukanie do drzwi. Gonsalez wstał i bezszelestnie otworzył drzwi.
„Czy senor może przyjąć do Emanuela de Silva“?
Senor skinął łaskawie głową. Uśmiechnął się na samą myśl, że don Emauel był przecież znanym w Madrycie budowniczym, aczkolwiek otyła jego powierzchowność nie zdradzała absolutnie zdolności, o których tyle mówiono w mieście.
Zamienili konwencjonalne słowa powitania i Gonsalez podsunął gościowi krzesło.
„Chciałem poinformować Waszą Ekscelencję, rzekł don Emanuel uniżenie, „że polecenie zostało wypełnione“.
Gonsalez skinął głową z zadowoleniem.
„Przeszkody“, ciągnął Emanuel dalej z p[ato]sem, „były straszne. Robota również utrudn[iona] z powodu zbliżającego się dnia zaślubin król[ew]skich. Wasza Ekscelencja zna naszych ludzi. [Na]przód trudność zwiezienia materjału, a potem [brak] rąk roboczych, lecz ja, don Emanuel de Silva, [po]radziłem sobie z tem wszystkiem. Ja, który b[udo]wałem pałace i najpiękniejsze świątynie, zn[ala]złem robotników w Avilli, błagałem, [aż] płakałem wreszcie przystąpili do pracy. Noc i dzień p[raco]wali, aż wreszcie zrobili.
Gonsalez znowu skinął głową. W milczeniu [o]tworzył szufladę i dobył z niej cienki zwitek [pa]pieru.
„Czy tak, jak było wymienione“? zapy[tał] rozkładając dokument.
„Nawet lepiej“, odetchnął głęboko budow[ni]czy, a w oczach jego pojawił się, jakgdyby bl[ask] przestrachu.
Gonsalez otworzył drugą szufladę i wyją[ł z] niej grubą paczkę banknotów. Z paczki zdjął o[pa]skę gumową i począł liczyć banknoty w milcze[niu.] Przeliczone położył na biurku przed gościem.
„Piętnaście tysięcy pesetów“, rzekł. „Jest[em] panu wdzięczny, don Emanuel“, podsunął b[an]knoty w stronę budowniczego.
Potok komplementów spłynął z ust don E[ma]nuela.
„Niezwykle szczęśliwy jestem, że mogł[em] czemśkolwiek przysłużyć się Waszej Ekscelen[cji,] lecz... naturalnie robotnicy moi pytał z zacie[ka]wieniem, na jaki cel wybudowana została ta dzi[w]na chata.... wybudowana tak samotnie pośród gór...
„Czy pan jest dyskretny, senor“? zapytał Gonsalez ze spokojem.
„Jak grób“, odparł budowniczy. „Żaden z robotników nie wie, dla kogo ten dom wybudowany został“.
„A zatrudniał pan tylko robotników z Avilli“?
„Oczywiście, stosownie do poleceń Waszej Ekscelencji, aczkolwiek moi robotnicy byliby tańsi“.
„A zatem“, rzekł Gonsalez przyciszonym głosem, „dobrze będzie, gdy zaufam panu, senor don Emanuel, — „mam zamiar użyć tego budynku do takich samych celów, do jakich pan użył owej maleńkiej chatki w Sierras. Zapomniał pan może? Przypuszczam, że zna pan drogę, która prowadzi przez góry od Tarify“?
Do tej chwili słowa Gonsaleza nie wywarły na gościu żadnego wrażenia, dopiero przy ostatnich słowach skoczył z fotelu, wydając stłumiony jęk i patrzał z przerażeniem na człowieka, który o nim tak wiele wiedział.
„Ja — ja — ja“, wyjąkał.
Gonsalez machnął ręką obojętnie.
„Nie żądam, aby pan opowiadał o swej młodości; zresztą — żaden człowiek nie pozna w obecnym don Emanuel de Silva dawnego... jakże tam brzmiało pańskie żydowskie imię“...?
„Dość już“, zawołał budowniczy. „Daj mi pan pieniądze i pozwól mi pan odejść“.
Gonsalez podał paczkę banknotów stojącemu przed nim człowiekowi, który drżał na całem ciele.
„Czy mogę liczyć na pańską dyskrecję“? zapytał chłodno.
„Do śmierci“, szepnął tamten i wyszedł z pokoju.
Gonsalez pochylił się nad biurkiem ze spokojnym uśmiechem zadowolenia. Z jednej z górnych szuflad wyjął mały notatnik, w którym widniała następująca wzmianka:
„Emanuel Mandurez, szmugler. W roku 1886, w okolicach Malagi zamordował strażnika cywilnego, poczem umknął. W kilka lat potem wypłynął na widownię, jako zdolny kupiec Westramadura. Rysopis: włosy ciemne, mała broda strzyżona, nos haczykowaty, kości policzkowe wystające, usta szerokie i zimne spojrzenie szaroniebieskich oczu“.
Gonsalez czytał z zainteresowaniem tę kryminalną notatkę, którą spisał sobie z dawnego numeru policyjnej gazety. Po chwili zamknął notatnik i zabrał się znowu do porzuconego na chwilę obliczania. Skończył pisanie dopiero wówczas, gdy stojący przed nim zegar wskazał godzinę drugą. Wstał z krzesła, zamknął papiery do jednej z szuflad biurka, zapalił papierosa i wyszedł na zalaną słońcem ulicę. Po chwili wskoczył na platformę pierwszego przejeżdżającego tramwaju, który poprzez Alcala zawiózł go na Calle de Sevilla. Na tym przystanku Gonsalez wysiadł i skierował się w stronę Cafe Fornos. Zastał tu Manfreda i Poiccarta, siedzących, jak zwykle, przy jednym z najbardziej oddalonych stolików w obszernej sali restauracyjnej. Leon przysiadł się do nich i zamówił lunch.
„A gdzie Courlander“? zapytał.
„Courlander czuje się dobrze“, odparł Manfred z uśmiechem.
Rozmowę prowadzili w języku angielskim.
„A inni“?
Manfred pogładził długą swą, jedwabistą brodę.
„Inni są tutaj“, rzekł spokojnie; „lecz robotę muszą wykonać tutejsi ludzie i to jest ta cała trudność“.
Leon zmarszczył brwi.
„To brzmi jakoś niebezpiecznie — tutejszych ludzi jest mało i, o ile mi wiadomo, większość zdolnych zaaresztowano przed uroczystością, naprzykład Marshel, Sumarez...“
„Możesz ich nie wymieniać“, rzekł Poiccart krótko. „Żadnego z tych nie możnaby było użyć do niczego. Stu Czerwonych udało się do Katalonji, po jakieś narzędzia“.
Leon w milczeniu obserwował uważnie wnętrze restauracyjnej sali.
„Powiedz mi, kto będzie tym człowiekiem“, rzekł wreszcie, szeptem prawie, „a ja oznaczę ci miejsce dokładnie“.
Towarzysze przyglądali mu się z podziwem.
„W całym Madrycie jest jedno miejsce tylko, gdzie rezultat mógłby być pomyślny“, ciągnął Gonsalez dalej. „Cały ranek spędziłem nad mapami orjentacyjnemi, na których podane są wymiary ulic. Alcala jest za szeroka, jak również i Puerta del Sol. Jedynem idealnem miejscem jest Calle Mayor, położony tuż przy Plaża del Mayor, gdzie ulica się zwęża, domy są wysokie i swobodnie można podrzucić bombę w chwili, gdy królewski powóz będzie przejeżdżać tamtędy“.
Począł mieszać łyżką zupę, którą mu w tej chwili podano.
„Właśnie dzisiaj rano dowiedziałem się już o dokładnej turze, jaką ma uczynić pochód. Na Calle Mayor jest budynek, a w nim dużo mieszkań. Pierwsze piętro przedstawia się idealnie, zajęte jednak jest przez angielską ambasadę; tak samo drugie, zaś ostatnie zamieszkują jacyś starzy lokatorzy, z wyjątkiem ostatniego pokoju, zamieszkałego przez jakiegoś urojonego genjusza-artystę. Do niego to zgłosiła się piękna dama, cudzoziemka, która stanęła w hotelu de la Paix. Prosiła ona, ażeby oddał pokój na dzisiejszą noc bratu jej, który ma przyjechać z Barcelony. Zaproponowała wynajęcie na cały tydzień, zapłaciła doskonale, twierdząc, że pragnie wraz z bratem przyjrzeć się z okna uroczystościom weselnym.
Manfred skinął głową.
„Więc jegomość ten ma przyjechać dzisiaj, a ta kobieta“?
„Szczupła, wysoka, o pięknych oczach“, rzekł Leon.
Manfred uśmiechnął się.
„Dama z Gratzu“, rzekł, zwracając się do Poiccarta.
„Dama z Gratzu“, powtórzył Poiccart.
Siedzieli przez chwilę w milczeniu, zajęci swemi myślami. Leon gniótł w rękach hiszpańskiego papierosa, spoglądając przez otwarte okno na ulicę. Po chwili westchnął głęboko.
„Czy myślisz o tej kobiecie“? zagadnął Manfred.
Na twarzy Gonsaleza zamajaczyło zdziwienie. „Myślałem o czemś zupełnie innem. Czy zauważyłeś, George, że zazwyczaj kobiety, stojące na czele jekiegoś spisku, są piękne? Zdaje się Lombroso powiedział“...
„Widzę, że masz zamiar zajmować się fizjognomiką“, przerwał Poiccart ze śmiechem, „a wczoraj nie chciałeś wysłuchać mojej historji“.
Leon dotknął dłonią ramienia towarzysza.
„Nienawidzę długich opowiadań“, zaśmiał się. „A to jest krótka historja, ale ciekawa“, rzekł Poiccart, poprawiając się na krześle, „poprostu sprawa jakiegoś chemika, który był w Argentynie i zdradzony został przez kobietę“.
Poiccart nigdy nie był dobrym mówcą, a tylko w chwilach niezwykłego podniecenia słowa przychodziły mu z większą, niż zazwyczaj, łatwością. W tej chwili opowiadał historję z pewnem wahaniem.
„Kobieta ta zdradziła go za parę sztuk złota, aczkolwiek chemik ten nie spiskował przeciwko niej. Potem otrzymane pieniądze rzuciła mu pod nogi. Był to człowiek, który przedtem zdradził swego przyjaciela, a teraz zemsta ta była skierowana przeciw niemu“...
Teraz Poiccart dobrnął do tej historji, która była dlań łatwiejsza do opowiadania. Nastąpił cały szereg chemicznych terminów, opowiadanie o tajemniczym AUO3, który w związku z jakimś przetworem tworzył materjał wybuchowy. Towarzysze słuchali go z rosnącem zaciekawieniem. Gdy opowiadanie zbliżało się ku końcowi, wzrok Manfreda spotkał się ze spojrzeniem Gonsaleza, a gdy Poiccart skończył, Leon pochylił się nad stołem, zwracając się do opowiadającego.
„Czy przypuszczasz, że ta historja przydałaby się nam na coś“? zapytał.
Poiccart skinął potakująco głową.
„Czy możnaby to było zastosować w praktyce”? zapytał Manfred..
„Przypuszczam, że tak“, odparł Poiccart z tajemniczym uśmiechem.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Edgar Wallace i tłumacza: Janina Zawisza-Krasucka.