Pułkownik/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Pułkownik
Pochodzenie Z mazurskiej ziemi
Wydawca Księgarnia Teodora Paprockiego i S-ki
Data wyd. 1884
Druk R. Zamarski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.

Wyszedłszy z czółna, które pozostawił na brzegu, młody człowiek zarzucił strzelbę na ramię i powoli, ze zpuszczoną głową, poszedł w stronę łąk.
Czuł się zawstydzonym i upokorzonym trochę. Wszakże przybył z wielkiego miasta na wieś, do brata, aby użyć wszystkich przyjemności wiejskich. Wybrał się na przejażdżkę wodną i na polowanie — ale przekonał się że ani czółna prowadzić, ani polować nie umie. Nawet marny wróbel nie jest jego myśliwskim trofeem, a gdyby nie pomoc jakiejś nieznajomej panienki, byłby do tej pory siedział uwięziony w trzcinie, bo nie miał wyobrażenia o tem jak się z owej matni wyplątać. A przecież ani polować, ani pływać nie jest tak wielką sztuką.
Marcin, gajowy jego brata, prosty chłop, który prawdopodobnie ani czytać ani pisać nie umie, przyniósł tyle różnego ptactwa wczoraj — a wiosłować znów lada przewoźnik potrafi.
Co gorsza jednak (bo te dwie pierwsze nieumiejętności można wybaczyć) co gorsza jednak, to że on, obyty w salonach, używający przecież opinii człowieka umiejącego z wystrojonemi paniami paplać o niczem z jak największą łatwością, wobec tej dziewczyny wiejskiej, tej jakiejś parafianki, rumienił i zachowywał się jak student.
Nie potrafił zdobyć się ani na jedno słówko grzeczne, ani na jeden komplement, co już przecież jest szczytem niepowodzenia! A ta parafianka znowuż ma w sobie jakiś wdzięk szczególny, piękna jest i śmiała, tą właśnie pełną prostoty śmiałością, która onieśmiela najśmielszych.
Nie ujął jej nawet za rękę, ba! nawet nie przedstawił się i nie powiedział swego nazwiska. Tak może się znaleść chyba tylko niedźwiedź, lecz nie stały mieszkaniec salonów, po których ślizkich posadzkach umie się z taką łatwością przesuwać.
Takie czyniąc sobie wyrzuty, szedł młody człowiek przez ścieżkę wydeptaną wśród zielonej łąki, a ścieżka ta wiła się wśród upstrzonej kwiatami zieleni i niknęła w małym lasku brzozowym.
Zaraz też za laskiem widać było duży dwór murowany o piętrze, dwór do którego wiodła szeroka lipowa aleja. Wyglądał on na pańską rezydencyą, ale przypatrzywszy się bliżej znać było, że już owa »rezydencya pańska« dotkniętą została zębem czasu, a z walących się opodal zabudowań folwarcznych, z porozbieranych płotów, wiał duch zniszczenia. Znać tu było nieład i upadek.
Wszakże przed stajnią, której ściany popodpierano kołkami, stangret mył nową karetę — a na werendzie przed tak zwanym pałacem, wyfrakowany lokaj nakrywał do herbaty.
Słońce dość już się wzbiło wysoko — w pałacu wstawano dopiero. Najpierwsza na werendzie ukazała się sama pani domu, w eleganckim suto koronkami obszywanym negliżu, za nią wysunęła się sucha i sztywna miss, prowadząca za rękę bladą, dziesięcioletnią dziewczynkę — wreszcie nadszedł gospodarz, młody jeszcze, lecz zwiędły i znużony, czy może też znudzony życiem przedwcześnie, a nakoniec nie przyszła lecz przybiegła wesoła, szczebiocząca nieustannie panienka. Była to kuzynka pani domu, przybyła tu na lato.
Właśnie w chwili kiedy całe to grono zasiadło przy ogromnym stole, dźwigającym na sobie masę porcelany i srebra, nasz znajomy powrócił ze swej wycieczki.
— Zabijasz się kuzynie! — rzekła blada pani, wyciągając rękę do niego — jakżeż można wstawać tak rano?!
— Chcę używać wszelkich przyjemności wiejskich i dla tego dziś wcześniej wybrałem się z domu, później bo, co prawda, skwar nieznośny...
— Ach! kuzynek polował!? — wtrąciła szczebiotliwa blondynka, — bo widzę, że z bronią przyszedł! Czy nie każesz, panie Alfredzie, posłać ze dwa wozy po tę zwierzynę, gdyż przypuszczam, że sam jej nie mogłeś udźwignąć.
— Panna Natalja musi zawsze żartować, a niestety, zasługuję na to, zrobiłem bowiem kompletne fiasco i nie przynoszę nawet wróbla.
— Co też mówisz Alfredzie? — rzekł gospodarz, — u nas taka przecież obfitość zwierzyny.
— Być może, Stasiu, lecz ja właśnie nie chodziłem na polowanie, tak jak ty chodzisz naprzykład. Co prawda nie ufałem swoim zdolnościom i nie brałem z sobą psa, bo się nic na tych, jak wy tam zwiecie: »wystawianiach« nie znam. A jednak chciałem coś upolować, choćby na złość pannie Natalii, która podjęła się zwierzynę przezemnie zabitą, upiec na swoim różowym paluszku...
— Widzi pan jednak, że mu niebezpieczeństwo nie grozi.
— Prawda, lecz bądź co bądź, chciałem żeby groziło. Udałem się więc wprost aleją lipową, potem polem, później przez brzezinę, przez łąki, aż nad staw...
— To już nie nasze terytoryum — zauważył gospodarz.
— To mi było wszystko jedno. Idąc napawałem się świeżością poranku, który był istotnie prześliczny. — Nad brzegiem spotkałem jakiegoś młynarczyka, ten pozwolił mi wsiąść do swej łodzi i powiedział, że w trzcinie jest mnóstwo dzikich kaczek, kurek wodnych i innych ptaków, których nazwisk już zapomniałem w tej chwili. Należało tylko podpłynąć powoli, bez szelestu i strzelić, a paluszek kuzynki będzie musiał pełnić funkcyę rożna... Rzeczywiście, ten sposób wydawał mi się bardzo dobrym. Wsiadam więc w czółno i jak mogę radzę sobie wiosłem.
— A czy kuzynek równie dobrze wiosłuje jak strzela?
— Prawie tak samo, z tą tylko różnicą, że łatwiej jest trafić wiosłem w wodę, aniżeli śrutem w ptaka. W każdym razie, znajduję że pływanie czółnem nie jest tak dalece trudnem, gdyż ostatecznie udało mi się dotrzeć do owej trzciny. Wysoka ona jest i gęsta — ale zauważyłem, że wśród niej wyrobiona jest jakby dróżka, jakby jakiś korytarzyk mały. Otóż myślę sobie, tam wjadę — a jeżeli w owej gęstwinie nie zabiję z pół kopy dzikich kaczek, dzikich kur i dzikich indyków — to już chyba stanowczo nigdy myśliwym nie będę.
— I niestety przepowiednia się sprawdziła! Kuzynku! ja mam ochotę napisać elegię na zgon twej sławy myśliwskiej.
— O! nie spiesz — pani, przygoda moja jest raczej materyałem do bardzo romantycznej ballady...
— Romantycznej? — zapytała pani domu — zaczynasz nas zaciekawiać Alfredzie.
— Co prawda, najbardziej zaciekawiony jestem ja sam, ale słuchajcie państwo... Płynę wśród owej trzciny i obliczam wiele mam naboi i czy wszystka zwierzyna zmieści się w czółno, w tem łódź unosząca mnie i moje losy, zatrzymuje się tak, że jej ani naprzód ani w tył posunąć nie mogę. — Wszystkie wysiłki mojej inteligencyi i muskułów są nadaremne — i widzę że jestem skazany na uwięzienie w trzcinie, w towarzystwie dzikich kaczek. Rzeczywiście sytuacya nie do zazdrości! Gdy rozmyślam jakim cudem wyjść z tego położenia, nagle słyszę jakiś szum, trzcina się rozchyla i zgrabna, malowana łódka uderza w przód mego czółna. Z początku przestraszyłem się, ale zdziwienie moje jeszcze bardziej wzrosło, gdym ujrzał w czółnie...
— Zapewne młynarza?
— Prześliczną, młodziutką osóbkę...
— I jakże, w obec tego, śmiesz twierdzić kuzynku, że nie masz szczęścia do... kaczek?!
— Ej kuzynko, nie żartuj, gdyż zaręczam, że byłabyś szczęśliwą — i bardzo szczęśliwą, gdybyś przy twoich blond włosach, mogła mieć takie piękne, duże, czarne oczy... co wszakże nie jest powiedziane z zamiarem ubliżenia twoim...
— Ależ nie kłóćcie się o oczy, tylko opowiadaj co się dalej stało!
— Ano — to się stało, że jako grzeczny młodzieniec, chciałem jej z drogi ustąpić, a jako niezgrabny wioślarz nie mogłem ruszyć się z miejsca.
— I zostaliście tym sposobem uwięzieni w trzcinie... oboje?
— Ale gdzież tam! Widząc moją niezgrabność, wskoczyła do czółna w którem ja siedziałem, ruszyła kilka razy wiosłem i wyprowadziła mnie na czystą wodę, a potem do swojej łódki przesiadła — ukłoniła mi się bardzo grzecznie i...
— I?
— No — i już koniec. — Chciałem wprawdzie spotkać ją gdy powracała z młyna, ale zanim zdołałem zrobić kilka niezgrabnych poruszeń, łódka jej pomknęła szybko przez sam środek stawu, a ja wysiadłem na ląd i powróciłem tu, rozmyślając przez drogę o tej ślicznej rusałce — i gubiąc się w domysłach, zkąd ona tam się wzięła i co za jedna jest?
— O, uspokój się kuzynie, my ci tę zagadkę rozwiążemy, ta rusałka to jest pułkownikówna z Borków.
— Tak — rzekła z przekąsem pani domu — Natalcia domyśliła się odrazu, co zresztą było bardzo łatwem, gdyż panna Klara znaną tu jest w okolicy...
— Braterstwo bywają w tym domu?
— Zkąd znowuż?! co prawda oni także nie żyją prawie z nikim. Maleńki folwarczek, ledwie piętnaście włók. Pułkownik stary oryginał, a panienka wychowana jak dragon.
— Ostrożnie kuzynku z tą pięknością — zauważyła panna Natalia — zawojowałaby cię odrazu... Nawet co do mnie, to nie wiem czy ją mam uważać za kobietę...
— Jakto? cóż znowu?
— Bo to dziwna mięszanina! Jest to pół syrena, pół dragon — albo chlapie się po stawie jak kaczka — albo harcuje na koniu, jak baszybuzuk...
— O, kuzynko, cóż za porównania!...
— Ależ tak, tak, — wtrąciła pani domu — raz jechałyśmy z Natalcią wolantem na spacer, wtem na polu wzniósł się tuman kurzu... Stangret nasz zatrzymał konie i powiada: proszę jaśnie pani, pułkownik poluje. Biorę szkło — patrzę i cóż widzę? Naprzód pędzi zając, zanim dwa charty, a za niemi tuż, tuż, ta twoja dzisiejsza rusałka i pułkownik konno. Wszystko to pędzi jak uragan! przeskakują przez rowy, a ta... przecież panienka... przebiegając koło naszego powozu, trzaska z harapnika tak głośno, że mi później z pięć minut w uszach dzwoniło. Jeżeli ci się podobała, to winszuję owego ideału z kańczugiem, ale... nie zazdroszczę.
— Widziałam też raz w kościele jej rączki... opalone i wcale nie zgrabne.
— Ale bliżej jej panie nie znacie? nie wiecie czy jest wykształconą...
— Nie widziałam w niej ani materyału do studyów, ani właściwej dla nas towarzyszki. Co do wykształcenia... miała jakąś guwernantkę i podobno edukacyę kończyła w... Borkach. Przypuszczam, że musi umieć dobrze smarzyć konfitury i prawdopodobnie z powodzeniem trudni się hodowlą drobiu...
Pan domu z niecierpliwością wąsy przygryzał milcząc, pani zaś cedziła dalej zwolna, jakgdyby delektując się dźwiękiem własnych wyrazów:
— Tak, kochany kuzynie — bezwątpienia, dla jakiego ekonoma, lub drobnego dzierżawcy, partya to świetna — nawet majątkowo może — ale dla człowieka z towarzystwa, to, choćby zamknąć oczy na ekscentryczne wychowanie panny, bo jak wiadomo, kobieta się prędko do otoczenia przyzwyczaja i potrafi zastosować się do sfery w którą wchodzi, gdyby, powiadam raz jeszcze, zamknąć na to wszystko oczy — to i ów dziadunio marsowaty, egzemplarz przypominający starego kaprala ze sceny, jest niezbyt ciekawy!
Pan domu poruszył się gniewnie.
— Moja Lorciu, mogłabyś być bardziej względną w sądach. Przedewszystkiem pułkownik jest człowiekiem honoru, zasługi i uczciwości nieposzlakowanej, powtóre panienka nie jest tak źle wychowana jak ci się zdaje.
— To zależy od poglądu.
— Pozwólże mi także mieć własny pogląd na rzeczy. Nareszcie, co do sytuacyi materyalnej, to kto wie, czy za czyste, nieodłużone, nie potrzebujące pomocy lichwiarskiej Borki, nie oddałbym z chęcią naszego obszernego Starzyna...
— Tak pan sądzi?? — spytała uszczypliwie żona.
— To jest moje głębokie przekonanie. Tam żyją spokojnie, pracują i mają swój własny kawałek chleba — do nas przez szybę wiedeńskiej karety zagląda lichwiarz, a w każdej cegle tej naszej rudery, zwanej pompatycznie pałacem, siedzi grosz cudzy, który gnębi całym ciężarem.
Pani wstała od stołu.
— Chodź Natalciu — rzekła — mój pan zrzędzi. Jest to widzisz, procent od krociowego majątku, który mu wniosłam wraz z sercem... niezrozumianem niestety! Chodź i ucz się, jaki los nas oczekuje po wyjściu za mąż.
Pan Stanisław nie oponował, na ceremonialny ukłon żony odpowiedział ukłonem, poczem wstał i z bratem poszedł w cieniste aleje ogrodu.
— Oto — rzekł do Alfreda — masz obraz jaśniepańskich resztek, tego wstrętnego kwasu, który zatruł, a i zatruwa jeszcze dotąd, nasze życie. I ja toczyłem się i toczę dotąd po tej pochyłości fatalnej, — fatalnej, bo już sposobu zatrzymania się nie widzę, bom słaby, bezsilny i jak bryła bezwładna, spadam swoim własnym ciężarem. Mnie już nie pora się cofać, ale tyś młody, czas masz jeszcze przed sobą. Zaledwie ci dwadzieścia cztery lata ubiegło...
— Ależ doprawdy, ja nie rozumiem dokładnie, do czego, kochany Stanisławie, te wyrazy twoje, pełne żalu i goryczy, prowadzą? Nad czem właściwie płaczesz? — przed jakim niebezpieczeństwem mnie ostrzegasz?
— Tem gorzej dla ciebie, że nie rozumiesz. Nie będę cię też długo nudził morałami i wskazywaniem prawdy, którą niestety znalazłem zbyt późno; powiem ci tylko tyle, że nam młodość schodziła bez troski, jak ów dzień motylka, o którym mówi poeta, to też gdy ostrzejszy wiatr zawiał, staliśmy się jak motylki bezsilne, jak trawa zwiędła od przymrozka. Nas pytano tylko: co masz i zkąd pochodzisz, a odpowiedź na to wystarczała — dziś pytają człowieka: co umiesz? i w tem jest cała różnica.
— A cóż komu do tego, co ja myślę i co umiem? pora egzaminów przeminęła już dla mnie.
— Tak ci się zdaje... No to sprobuj. Dogryź resztki tej ojcowizny, która ci do jakiegoś czasu chleb daje i chciej żyć o własnych siłach? — Pójdź, sprobuj powiedzieć ludziom że czas egzaminów już minął dla ciebie! Rozśmieją ci się w oczy. Nie pozwolą ci tłuc młotem w kuźni, jeżeli nim władać umiejętnie nie potrafisz! Zechciej ustalić sobie życie i wejść do rodziny — ale nie z naszej, nieopatrznej sfery, gdzie jeszcze patrzą tylko na nazwisko, lub na majątek; ale chciej wejść do rodziny zacnej, już odrodzonej w chrzcie niedoli i pracy... Pójdź, powiedz tym ludziom, że przychodzisz do nich z uczuciem serdecznem, powiedz żeby ci powierzyli swe dziecko?
— Wiec cóż? więc sądzisz żeby mnie odepchnięto? — żeby mnie odmówiono? ależ bracie, nareszcie ten twój pessymizm zaczyna być nudnym! Bądź co bądź, przecież...
— Bądź co bądź — zawołał zdenerwowany Stanisław, chwytając go za rękę — możesz mieć zaraz dowód. Patrz, tam po za tą brzeziną, za stawem, jest biedny szlachecki folwarczek... w nim mieszkają ludzie należący, podług mnie, do zdrowej, rdzennej, jędrnej sfery społecznej, a mówiąc językiem mojej żony, mieszka tam stary kapral z komedyi — i ta dziewczyna, niby pół-syrena, pół-dragon, specyalistka od konfitur i kurcząt. Każ ze sobie zaprządz moje kare konie do powozu, pojedź tam i powiedz: — Pułkowniku, jestem Alfred X., współwłaściciel Starzyna... Wypada na moją część blizko sto włók ziemi (tylko nie powiedz czasem, że na każdej włóce siedzi trzech żydów), mam powóz, służbę w liberyi. Otrzymałem edukacyę w domu, pod kierunkiem bardzo miłej guwernantki, resztę wiadomości dopełniłem za granicą. Mam tyle i tyle z dzierżawy — i przychodzę prosić cię pułkowniku, abyś mi pozwolił bywać w twym domu, w zamiarze starania się o rękę twojej wnuczki. Idź, powiedz mu to, a jak usłyszysz od niego odpowiedź, wtenczas racz osądzić czy mój pessymizm jest prawdą? czy też utworem chorobliwej wyobraźni, zdenerwowanego, zmęczonego ciężkiem życiem człowieka?
— Co też ty mówisz? mnieby nie przyjęto? mnie?! któremu w Warszawie tyle się świetnych partyj trafiało. Wybacz bracie, ale to już chyba złudzenie, którego powód zaliczyć trzeba na karb cierpienia i źle przepędzonej nocy...
— To jeszcze wielka kwestya, mój kochany...







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.