Przejdź do zawartości

Pułkownik/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Pułkownik
Pochodzenie Z mazurskiej ziemi
Wydawca Księgarnia Teodora Paprockiego i S-ki
Data wyd. 1884
Druk R. Zamarski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.
. . . . . . . . .

WW lesistej, smutnej okolicy, dość daleko ode wsi, tuż prawie pod wiecznie zielonym borem sosnowym, był niewielki folwarczek. Budynki gospodarskie mieściły się osobno, a przy drodze stał dworek drewniany, bielony, dość nizki i widocznie dawne pamiętający już czasy. Dach na nim poczerniał miejscami i ciemno zielony mech, jak aksamit na nim porastał.
W oknach, których szybki przepalone od słońca mieniły się kolorami różnemi, widać było białe firanki i kwiatki widocznie troskliwą otoczone opieką. Były wśród nich oleandry blado-różowo kwitnące, małe szkarłatne różyczki, pelargonie i ułanki pospolite, ale pielęgnowane z wielkiem zamiłowaniem.
W koło dziedzińca, wznosiły się klomby bzów i jaśminów, a na środku był krąg ogrodzony baryerami nizkiemi, krąg wbrew zwyczajowi nie zasiany trawą, lecz wysypany żółtawym piaskiem — i starannie wygrabiony codzień.
Po za domem rozciągał się ogród otoczony wysokim ostrokołem; ogród stary, cienisty, przez który leniwie przepływała niewielka rzeczułka; na niej zrobiono kilka lekkich mostków z poręczami z białej brzeziny. Rzeczułka z ogrodu wypływała na łąkę i rozlewając się coraz szerzej wpadała do szerokiego stawu, na którego przeciwległym brzegu wznosił się młyn. Przy jednym z mostków w ogrodzie uczepione było małe, zgrabne czółenko. Kołysało się ono lekko na spokojnej powierzchni rzeczki, to przysuwając się powoli do brzegu, to znowuż zwracając ku środkowi, jakby się mu bezczynność przykrzyła. W czółenku leżały dwa wiosła maleńkie, lekkie, które niezawodnie w silnej dłoni przewoźnika lub flisa złamałyby się zaraz. Na szczęście swoje, nie miały one jednak nigdy do czynienia ani z dłonią zbyt silną, ani z falą oporną. Rzeczułka toczyła swe srebrne wody leniwie, powoli, a powierzchnia stawu była gładka, jak ogromne zwierciadło.
Raniutko, kiedy zaledwie słońce wychyliło snop promieni z za lasu, a na trawach i kwiatkach drgały jeszcze duże majowej rosy krople, kiedy się dopiero ptactwo rozśpiewało, a las napełniał powietrze swym balsamicznym oddechem, otworzyły się drzwi dworku i w ogrodzie, z piosenką na ustach, ukazała się młoda dziewczyna. Ubrana w lekką perkalową sukienkę, w dużym słomkowym kapeluszu osłaniającym i włosy jej czarne i śliczną, bardzo jeszcze młodziutką twarzyczkę, przebiegła lekkim krokiem szpaler leszczynowy i znalazła się tuż nad brzegiem rzeczułki. Wskoczyła zgrabnie w czółenko, odczepiła je od słupa, odepchnęła od brzegu i popłynęła. Z początku wiosłowała szybko, lecz gdy już ogród minęła, gdy rzeczka na swym grzbiecie zaniosła ją na łąki, od czasu do czasu tylko poruszała wiosłem i płynęła powoli, jakby podziwiając w kontemplacyi niemej, cudowny poranek, pełen blasków i woni, barw i aromatu. Rzeczka robiła zakręt w tem miejscu; po obu jej brzegach rozrosły się kępy olch starych, poważnych, jakby zadumanych wiecznie. Rzucały one cienie na wodę, na sitowia i trzciny nadbrzeżne i na te rośliny wodne, co szerokiemi liśćmi i kwiatami żółtemi rozłożyły się na powierzchni wody.
Cicho tu było i poważnie, tylko turkawek para gruchała w gęstwinie liści, czasem rybka plusnęła mignąwszy łuszczką srebrną, lub też jaskółka zwinna, w pogoni za owadem, musnęła wodę skrzydełkiem. Dziewczyna położyła wiosło — łódka wsunęła się przodem w trzcinę przybrzeżną i zatrzymała się na chwilę.
Zamyślone dziewczę nie zważało na to. Zdjęła kapelusz, położyła go w czółnie i wpatrywała się w niebo jasne, po którem przepływały lekkie, białawe obłoczki; patrzyła na drzewa nadbrzeżne, na trzcinę szumiącą, na lekkie łątki unoszące się nad wodą. Może myślała o piękności tego cichego ustronia, może ją zachwycał widok budzącej się ze snu przyrody, bo na ustach drobnych, wykrojonych prześlicznie, błądził uśmiech — a duże, rozumne czarne oczy patrzyły jakby w zachwycie.
Po chwili schyliła nieco główkę i ujrzała w wodzie własny swój obraz. Nie przestraszył on jej zapewne, przeciwnie przypatrywała mu się z zadowoleniem. Woda mówiła jej, że jest piękną, a kobieta lubi to słyszeć, nawet lubi długo słuchać tego. Z niewinną kokieteryą patrzyła też ona na wodę, a kiedy wietrzyk zakradł się przez trzcinę i gładką powierzchnię rzeczki poruszył — śmiała się ze zmarszczek, w które się stroił jej obraz... Bawiła się tą zmianą jak dziecko... Bawiła się tak dalece, że na chwilę zapomniała nawet o celu swej podróży — wodnej. A przecież miała tyle interesów do załatwienia! Naprzód, przejrzeć się w wodzie; powtóre wylądować na łące po niezapominajki, których tam rosło mnóstwo, a niezapominajki to jej ulubione kwiaty. Zrywa je codzień, układa z nich wieńce na talerzach i ozdabia niemi wszystkie stoły we dworku; po trzecie, miała zobaczyć co się dzieje z ptaszkami w gniazdku, które wypatrzyła nad brzegiem. Czy jeszcze tam siedzą, czy też pofrunęły już w świat, na swój chleb? Nakoniec miała przedostać się na drugą stronę stawu, wysiąść na grobli i pójść do młyna, odwiedzić starą młynarkę cierpiącą od dwóch tygodni na febrę.
Tyle interesów na raz to nie żarty! ale ponieważ spóźniła się już trochę, więc jutro narwie niezapominajek i zobaczy gniazdko, a dziś przedewszystkiem pośpieszy do chorej. Ma w koszyku trochę cukru, herbaty i jakieś krople niezawodne, które robi sam dziadzio. Mają one być cudowne, bo wchodzi w nie dziewięć ziół, a każde z innej strony świata pochodzi. Z takim kordyałem, co od razu może chorą uleczyć, — nie można się przecież opóźniać, chwyta więc obydwoma rączkami wiosło i pracuje jak może, by czas stracony odrobić. Lekka łódka posuwa się żwawo, już minęła łąki nadbrzeżne, już pruje gładką powierzchnię stawu. Za pięć, sześć minut, najwyżej za dziesięć, stanie u celu podróży.
Ale którędy płynąć? Czy środkiem stawu, gdzie woda głębsza i czysta, czy też bokiem, przez wązki przesmyk wśród trzciny. Przesmyk ten wyrobili w trzcinie młynarczyki, bo im był potrzebny do bliższej komunikacyi z drugą groblą i upustem, jest on tak wązki, że ledwie jedna łódka tamtędy przesunąć się może — ale droga krótsza za to.
Pojedzie przesmykiem. Zdecydowała się tak, bo już słońce wzbija się coraz wyżej i trzeba wracać do domu niebawem. Dróżka którą obrała, przypomina ścieżkę krętą wydeptaną w gęstwinie leśnej... Z jednej i z drugiej strony, wysoko, jak mur zielony wznosi się trzcina, szeleszcząca dziwnie. Chłodno tu i spokojnie. Woda nie głęboka, lecz czółno sunie prędko, bo się wiosłem można o dno opierać. Oba brzegi łódki trą się z szelestem o trzcinę.
Dziewczyna prowadzi czółenko stojący, opiera wiosło o dno i odpycha je rękami, każde poruszenie posuwa łódkę o sążeń. Na samym środku owej dróżki, wśród trzciny jest zakręt — trzeba tak manewrować, żeby go minąć szybko, bo przy nieumiejętności kierowania można tu uwięznąć — no i czekać zmiłowania, dopóki jaki młynarczyk nie nadpłynie i nie wybawi z kłopotu.
Ale ona znała doskonale to miejsce, przepływała je przecież tylokrotnie, a w zimie, gdy mrozy silne były, a gładka powierzchnia stawu zamarzła, przesuwała się tędy nieraz na łyżwach. To też i teraz opiera się o wiosło z całej siły i oto już minęła szkopuł i znalazła się... tuż na wprost drugiego czółna z przeciwnej dążącego strony.
W czółnie znajdował się młody człowiek nieznany jej zupełnie. Wybrał się widocznie na przejażdżkę wodną i na polowanie, bo broń leżała na dnie czółna.
Natrafiwszy na tak nieprzewidzianą przeszkodę, dziewczyna wydała lekki okrzyk, a piękna jej twarzyczka pokryła się rumieńcem szkarłatnym. Młody człowiek, niemniej tem spotkaniem zdziwiony i pomięszany cokolwiek, machinalnie uchylił kapelusza i skłonił się w milczeniu.
Stali tak chwilkę oboje naprzeciwko siebie z wiosłami w rękach, a czółna ich stykały się z sobą.
Pierwsza przerwała milczenie dziewczyna.
— Jakżeż teraz będzie? — rzekła patrząc mu w oczy — wyminąć się tu niepodobna przecie, a ja muszę być we młynie.
— Ja pani ustąpię jak najchętniej, odpowiedział — cofnę łódkę, a na stawie będziemy mogli się minąć.
I z temi słowy zaczął manewrować wiosłem. Widocznie jednak nowicyuszem był jeszcze w tej sztuce, gdyż łódka nie poruszała się wcale.
— Niech pan podeprze z prawej strony — rzekła — mocniej! ach Boże! jakiż pan niezgrabny!
— Ma pani słuszność — co prawda jest to dopiero trzecia moja wodna wycieczka, więc nie mam jeszcze wprawy i widzę, że uwięznę tu chyba, ta łódź widocznie zaczepiła się o coś...
— Mówię, niech pan odpycha się wiosłem z prawej strony!
— Ależ na prawdę, to niepodobieństwo, ta łódka jest jak przymurowana — co tu zrobić? przecież niepozwolę, żeby pani miała mi z drogi ustępować.
— Więc ja panu pomogę ruszyć to czółno — rzekła — i z temi słowy przysunęła swą łódkę bliżej — i jednym zręcznym skokiem była już w czółnie nieznajomego.
— Przecież nie możemy tu obozować — mówiła — a chociaż mogłabym sama bardzo łatwo powrócić tą drogą, którą przybyłam, ale znowuż nie mogę zostawić pana uwięzionym w łodzi... bardzo rzadko tu można kogo spotkać, mógłby pan więc siedzieć przez dzień cały w tem miejscu.
— Jakżeż mam pani dziękować?!
— Najlepiej wcale nie dziękować, tylko przedewszystkiem przyczepić moją łódkę do pańskiego czółna; tam jest przybity łańcuszek, a ja tymczasem zobaczę o co się pańskie czółno zatrzymało. Ach! takie głupstwo! szczebiotała, w wodzie jest jakaś gałąź i o nią zaczepił się łańcuch od czółna. Stoimy więc na kotwicy! Teraz podsunąwszy wiosło pod czółno, łatwo nam się będzie uwolnić. O widzi pan, już jesteśmy wolni! Teraz proszę wziąć wiosło z mojej łódki i oprzeć je mocno z prawej strony o dno, ja to samo zrobię z lewej. Zaczynamy więc, raz! dwa! trzy! Widzi pan, że już płyniemy, niedługo będziemy na stawie, niedaleko grobli. No teraz jesteśmy już u celu, zwracam pańskie wiosło i przesiadam do mojej łódki.
Chociaż młody człowiek rad byłby przeciw temu protestować, nie miał jednak dość czasu. Zręczna dziewczyna bowiem w jednej chwili była już w swej łódce, odczepiła ją i wprawnem poruszeniem wiosła, odrazu oddaliła się o parę sążni.
— Niechże pani podziękuję przynajmniej! — wołał za nią.
Lecz ta udała, że tego nie słyszy, ukłoniła mu się tylko z wdziękiem i szybko popłynęła ku grobli. Niewprawny żeglarz probował ją gonić, ale napróżno. Dziewczyna kierowała łódkę z wielką wprawą i zanim ten zdołał kilkanaście sążni przepłynąć — ona już była u brzegu... i pobiegła do młyna.
Niewprawny żeglarz pocieszał się nadzieją, że ją raz jeszcze spotka. Wszakże sama mówiła, że śpieszy do młyna i musi niebawem powracać. Nie przybijał więc do brzegu, lecz lawirował po stawie...
Zajął stanowisko obserwacyjne i czekał. Co prawda niezbyt długo, bo po kwandransie może, już dziewczyna wskoczyła w łódkę i prosto przez sam środek stawu popłynęła ku rzeczce. Próbował ją dogonić — ale wioślarz debiutant nie mógł mierzyć się z wprawną kierowniczką łódki. Ograniczył się więc tylko na ukłonie, na który lekkim skinieniem głowy i uśmiechem odpowiedziała, a kiedy już zniknęła mu z oczu łódka pod cieniem olch przybrzeżnych, przypłynął do brzegu i przez groblę, powoli, udał się do młyna.
Tam się zapewne dowie, kto jest ta piękna, młodziutka nieznajoma?







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.