Przejdź do zawartości

Przygody czterech kobiet i jednej papugi/Tom II/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (syn)
Tytuł Przygody czterech kobiet i jednej papugi
Wydawca Alexander Matuszewski
Data wyd. 1849
Druk Jan Jaworski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Aventures de quatre femmes et d’un perroquet
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VIII.

Tym sposobem upływało życie Henryce i Tristanowi. Dnie podobne jedne drugim następowały po sobie. Była to jednostajność, ale nie jednotonności o którą tak często miłość się roztrąca.
Zrana bywała konna przejażdżka, a w dzień odpoczynek następował po muzyce. Henryka i Tristan trzymając się za ręce siadywali całemi godzinami, patrząc się na przelatujące ptaki, wieczorem zaś, u nóg swojéj ukochanéj Tristan przedzierzgał się w poetę, pokrywał kartki album Henryki wierszami ze swojej fantazyi, do których nazajutrz muzyka się. dorabiała.
Już dawno przeszła epoka, w któréj Ludwika powrócić mogła; z nikąd niebyło wiadomości o niéj, nawet czy żyje; czém więcéj czas naznaczony do jéj powrotu zbliżał się, tém bardziéj Henryka uważała Tristana, i jeżeli go postrzegła zamyślonym lub roztargnionym, co mu się rzadko zdarzało, bo umiał czuwać nad sobą, Henryka zaraz do siebie mówiła: „On ją jeszcze kocha.“ I wieczorem, ma się rozumieć z innéj niby przyczyny, były wylewane łzy w domu.
Jednakże Henryka przekonana, że mężczyzna kocha raczéj kobiety niż kobietę, starała się skupić w sobie kilkorakie usposobienia, to jest kilka rodzajów natur; i aby się nigdy jednostajnie nieprzedstawiać oczom kochanka, zmieniała się ustawicznie, wyjąwszy blond włosów, których czernić nie chciała; ten kameleon miłości, przybierał różne odcienie, niezatrzymując żadnego wyrazistego koloru i typu, tak, że nigdy w wieczór nie była tą co z rana. Dopiero jak ognista amazonka dokazywała na koniu, jak kochanka Centaura przesadzała rowy i płoty, to znów stawała się opuszczoną i niedbałą jak kreolka, udając leniwą i znużono, każąc się nieść do okna przez które powietrze przylatywało igrać z jéj włosami, jakby wykradać z nich nową i upajającą woń najmilszą; jednego dnia była pieszczotliwą. rozkochaną jak starodawna sławna Lais, nazajutrz zaś była czułą, skromną, wstydliwą jakby dziewica wybrana przez Maryę: czasem strzelała z pistoletów jak sam George, to znów śpiewała tkliwą pieszczoną melodyę Schuberta, albo też jak pusta, młoda, naiwna, dziewczyna, igrała i przewracała się ze swoją kozą po murawie.
Skutkiem tego, Tristan codzień doznawał nowego zdziwienia i zajęcia, a po tylu zmiennych przejściach, nie mógł zgłębić rzeczywistego jej charakteru. Henryka zaś postrzegła postęp i wrażenie, jakie różnością barwy na umyśle Tristana zrobiła. Nieszczęściem miłość mężczyzny składa się z dwóch rzeczy: z miłości własnéj dla siebie i z próżności dla drugich. Ażeby mężczyzna mógł rzeczywiście kochać, to jest kochać tyle ile jest w stanie kochać kobietę, potrzeba najprzód, ażeby wewnętrznie mógł sobie winszować, takiéj kochanki, powtóre, aby i drudzy mu winszować jéj mogli, i żeby zmuszeni byli z ciekawością zapytać go:
— A z kim to byłeś ostatnim razem na wielkiéj operze?
— Komu podawałeś rękę jakem cię spotkał?
— To pani K... potém pomału wymienia się nazwisko?
— Ah! mój drogi, winszuję ci, to prześliczna kobieta!
— Ale mój kochany, odpowiada szczęśliwy kochanek, wnosisz, sobie dziwne rzeczy.
— Eh! idźże sobie z twoją tajemnicą, odpowie pytający.
I wykręci się na pięcie, odchodząc ze złośliwym na ustach uśmiechem.
Kochanek tém zachwycony, bieży do swojéj kochanki, która znów niepojmuje, zkąd mu się wzięło tak raptownie zostać przyjemnym, dowcipnym i wytwornym. To też mężczyzna, zawsze w celu próżności swojéj, wynalazł sposoby milczenia, tysiąc razy bardziéj narażające sławę kobiety, niż gdyby po prostu zrobił prawdziwe wyznanie. Jeżeli przyjaciel wpiera w niego że ma kochankę, a on przysiągł że jéj imienia nie wymówi, i będzie dla niéj przy drugich ze czcią należną, znajdzie zaraz na odpowiedź: „Nie, zapewniam cię że się mylisz.“ albo: „Na honor! to fałsz!“ ale wymówi to takim tonem i głosem, że te słowa jogo, można następującym sposobem tłomaczyć: „Mój przyjacielu! to co mówisz jest wielka prawdą: ale że przysiągłem iż będę o tém milczał, rachuję na ciebie iż to wszędzie za mnie rozgłosisz.“
Otóż to jest tajemnica schadzek na operę i teatr włoski; bo jeżeli kobieta usycha aby się pokazać ze swoim strojem, mężczyznę pożera chęć pokazania swojéj kochanki. To dowodzi jednéj jeszcze prawdy: że kobiety nieuwodzące się obietnicą milczenia swoich kochanków, którym najmniejszéj wiary nie dają, przenoszą i cenią, bardziéj zalotność niż dobrą sławę, bo tę ostatnią pierwszéj poświęcają.
Nieszczęśliwie dla Tristana, nie było ani wielkiéj opery ani teatru włoskiego w Raveno: musiał się pocieszać tym cichym mało znaczącym szmerem sąsiadów wiejskich, rozsianym przez domowników; taki szmer jednak chociaż przestaje być pochwalnym dla mężczyzny, z przyczyny małego blasku który nań sprowadza, jest jednakże bardzo złym dla kobiety. Otóż tedy Tristan miał często w sercu i w myśli imię Ludwiki, zdawało mu się nawet, że ją przekładał i więcéj kochał niżeli Henrykę, w istocie jednak, przez samolubstwo wrodzone ludziom mającym chęć błyszczenią w wielkim świecie, byłby bez wahania się, poświęcił szczęście żony, dla téj próżności, aby mu kto mógł był tylko powiedzieć w Paryżu: „Tristan jest szczęśliwym kochankiem Pani de Lindsay.“
Z tém wszystkiém, żałował szczerze swojéj żony. Gdyby mu był kto powiedział: „możesz wrócić do Francy! i żyć na powrót z Ludwiką byłby to niezawodnie z chęcią przyjął, i zaraz do niéj pojechał; zapewnić jednak nie możemy, czy po piętnastu dniach pobyto z żoną, którą niby kochał, a co jednak potrzebuje potwierdzenia, czy po piętnastu dniach, nie byłby sobie wspomniał excentrycznéj Henryki, jak teraz przy Henryce wspominał Ludwikę, i czy nieskończyłby na żałowaniu pierwszéj, jak teraz drugiéj żałuje.
To są niezaprzeczone prawdy, które kiedy nie kiedy trzeba posiać w Romansach, aby dać do zrozumienia, że Romans jest nie tylko zbiorem rzeczy możebnych, zbliżonych do rzeczywistości, ale nadto, że jak zwierciadło, jest odbiciem rzetelném prawdy.
Przypuśćmy, że Henryka mogła mieć najgorętsze najnamiętniejsze uczucia dla Tristana, że to była pierwsza jéj miłość jak mówiła, o czém nie śmiemy zapewniać, właśnie dla tego że to powiedziała; w ogólności, ostrzegamy rozkochanych, chcących dowiedzieć się prawdy od swoich kochanek, aby wierzyli właśnie w przeciwną stronę téj rzeczy którą im kochanki objawiają. Jest zawsze w życiu kobiety, choćby najprzezroczystszém i jak tylko może być znaném, jakaś tajemnicza i ukryta miłość, znikniona i zagubiona w przeszłości, do któréj się nie przyznaje; bo używa przywileju danego miłości i polityce, to jest: że się odpowiada tylko za teraźniejszość, a nigdy za przeszłość i przyszłość.
Każdą kobieta zgrzeszyła myślą jeżeli nie czynem. Gdy jest młodą dziewczyną w klasztorze lub na pensyi, miłość jest przedmiotem tajemnicy między nią a jej koleżanką, która to towarzyszka wiernie dochowywa tajemnicy do czasu wyjścia na świat, bo tam, towarzyszka ginie, czyli ustępuje miejsca współzalotniczce.
Gdy jest kobietą, gdy ma już męża albo kochanka, a weźmie ją chętka rozkochać się, (bo wiadomo jak kobiety przez całe życie miewają swoje chimerki i zachcenia, które są doprawdy do wybaczenia, bo jak nie przychodzą z namysłu i wyrozumowania, tak samo też bez tych zalet giną i nikną), tajemnica na-ten-czas mieści się między nią a jéj służącą i ogromnym pakietem listów ukrywanych we wszystkich kryjówkach; jest jednak przekonanie, że te listy na to były pisane aby je czytano: a listy te przebiegają na prawo i na lewo, i zawsze dają się złapać kochankowi lub mężowi.
A więc, jakkolwiek excentryczną, otwartą i szczerą była Henryka, znaleźlibyśmy w jéj życiu, gdybyśmy sobie, chcieli zadać pracę, niejedną może miłoś, zalęgniętą, wychodowaną i umarłą potém, n. p. wczasach nie obecności Lorda Lindsay, a o których Tristan byłby się pewnie dowiedział, gdyby zamiast tkliwych uczuć, które jéj okazywał w Raveno, mógł był wystąpić z próżnością swoją w Paryżu; a których to miłości, nie mając do tego powodu i okazyi, nieopoiedziała mu Henryka. Zresztą ona go nie zwodziła, mówiła mu tylko: „Nie kochałam nigdy Tristanie, ty jesteś pierwszą miłością moją.“ Z tego ten sens wyciągnął można: iż gdyby Tristan znalazł kiedy jéj miłosne listy i dowody, że Henryka niezawodnie kochała, ona mogłaby mu odpowiedziéć, z wykręttem, fałszem, który miesza się prawie do wszystkich czynów kobiet: „Powiedziałam ci żeś pierwszą moją miłością, lecz nie zapewniałam cię, żeś pierwszym moim kochankiem.” Otóż tak to się dzieje na tym świecie, że do jakiejkolwiek i w jakimkolwiek położeniu, stopniu i wieku udasz się kobiety, czy ta będzie miała lat ośmnaście czy trzydzieści sześć, zawsze ci każda powie: „Jesteś pierwszą miłością moją.” Te słowa, wystereotypowane tą prasą serca, którą zowią ustami, wymawiają z przeszłości i nie są w niczém zobowiązującemi na przyszłość.
Lecz szczęściem czy nieszczęściem dla Tristana, bo któż może wiedzieć co jest szczęściem lub nieszczęściem w życiu ludzkiem? jeszcze nieprzyszło do tego z Henryką; z resztą choćby był miał co do wymówienia Henryce, nie byłby śmiał sobie tego pozwolić, kochanka jego bogatéj natury rzec można, piękna, dowcipna, szczęśliwa, oryginalna, umysłem, położeniem, szczęściem, zgoła wszystkiém; zdawała mu się wyższą od niego; czuł, że nie ma prawa innym sposobem wpływać do jéj życia, tylko aby choć chwilowo mógł jéj szczęście przynieść, choć chwilowo być dla niéj rozrywką. Jego położenie tak go od niéj oddalało, że kochał ją miłością łączoną z uszanowaniem, taką miłością, jakąby się kochało królowę któraby nas wybrała wśród tłumu i któraby przez kilka chwil złożyła berło i koronę przed nami: dla tego też Henryka nie znalazła w Tristanie nigdy najmniejszego przeciwieństwa ani oporu w swoich zadaniach, i że to życie podwójne ich obojga, jak się zdawało, nie mogło się zaćmić w swéj czystéj, światłej i nieskończonéj przezroczystości.
Trisian więc w obliczu téj przyrody, któréj każdy promień był myślą lub poezyą, stawał się artystą, a nauczycielem jego był sam Bóg. Śród dnia siadał przy łóżku Henryki, patrzył się na śpiącą kochankę, a ta przy obudzeniu, znajdowała kartki napełnione poezyą śpiewającą w koło siebie, którą płaciła uśmiechem albo pocałunkiem; i codzień poeta przedawał za tę same cenę pięknemu wydawcy nowe swoje poezye; Zresztą, śpiewał prześlicznie melodyą włoską, głos który sobie wyrabiał i doskonalił, nabrał miękkości, łatwości, i dźwięku, których nabyć nie można tylko w kraju gdzie słońce ma panowanie; a wieczorem jak się wozili po jeziorze, gdy im się zdawało, że ich tylko dwoje czuwa w całéj naturze, gdy już ptastwo ucichło i tylko szum wody i ruch wioseł kołysał ich, zaczynali we dwoje śpiewać jaką aryę pałającą jak miłość, a spokojną jak sen, na-ten-czas wiosła nawet cichły. Jest w tajemniczym gwiaździstym wieczorze taka poezya, że każda stworzona istota wciąga ją w siebie nie wyczerpując jéj bynajmniéj.
Ta poezya jest złożona z wszystkiego i z niczego, jeżeli wpłynie w serce i zatrzyma się, wówczas stajesz się zamyślonym, jeżeli przebieży przez nie i zacznie się ulatniać, stajesz się poetą, i tak jak posąg Memnona powtarzający tchnienie wiatru wkradającego się w zaklęsłości marmuru, ty zmuszony jesteś powtarzać śpiew wciskający się we wszystkie zakątki duszy twojéj, i z tego to tworzą się pieśni Homera, Dania i Szekspira.
Dla tego też wieczorem łódź czekała na Henrykę i Tristana, i nic nie mówiąc do siebie, nie uprzedzając jedno drugiego, tylko jak by na znak dany od Boga, rozrzucali pieśni swoje, które im się odbijały jak gwiazdy w jeziorze. O północy wracali i jak gdyby jaki geniusz w ich nieobecności zajmował się zbliżeniem ich dwóch domów, zdawało im się zawsze, że do tych dwóch mieszkań, jedne tylko do wejścia drzwi istniały.
Otóż złego wynika, że gdyby Tristan nagle znalazł się w Paryżu, zostałby człowiekiem bardzo w modzie: niktby lepiéj i piękniéj nie siedział na koniu w czasie rannych przechadzek w lasku, a wieczorem niktby tak zachwycająco i tkliwie nie zaśpiewał aryi w salonie.
Tak więc, gdy podług zwyczaju, jednego wieczora wozili się po jeziorze, znów postrzegli widok zamku Enghera.
— Mam wielką chęć odbyć pielgrzymkę do tego zamku, wymówił Tristan.
— To najmniéj co mu się od ciebie należy, odpowiedziała Henryka.
— Udam się tam jutro.
— Czy nieboisz się strachów?
— Nie, bo nie widziałem ich nigdy.
— Ale bo, śmiejąc się dodała Henryka, może tam cień Rogera się błąka.
— Zobaczymy jutro.
Ułożonem więc zostało: że dnia następnego Tristan uda się do zamku Enghera. W istocie rano, wsiadł do łodzi i kazał kierować do zamku na przeciwną stronę jeziora.
— Przez kogo zamieszkały jest ten zamek? zapytał wioślarza.
— Nie wiem panie, niedawno był do sprzedania.
— I został przedany?
— Tak jest panie.
— Któż go kupił?
— Nie wiem panie.
— Ale pewnie wolno jest go zwiedzić?
— O! pewnie że wolno.
Tak rozmawiając. Tristan powiewał chustką odpowiednio osobie białéj opartéj o balustradę koło Villi, która powiewała także swoją chustka; po trochu cień białéj osoby zmieszał się ze światłem, i Tristan nie mogąc już nic rozeznać, wszedł do pokoiku barki, położył się na poduszkach, może dla ochronienia się od słońca, a może dla oddania się rozmyślaniom. My co nie mamy zarozumienia, ani zbytniéj żądzy czytania w sercach ludzkich, albo sądzenia żeśmy odgadli co się w nich mieści, powiemy tylko: że nasz podróżujący zamknął oczy, jak człowiek który już śpi albo przynajmniéj do snu się zabiera; powiemy także i to jeszcze, że gdybyśmy byli na jego miejscu, tyle by nam myśli natłoczyło się i przebiegło przez głowę, że byłoby nam niepodobieństwem opowiedzieć je nawet w części.
Wiemy to tylko, że Tristan powiedział żeglarzowi, żeby się nie śpieszył, który jak to zwykle bywa, nadużył pozwolenia, a że miał pewnie także myśli które mu głowię zaprzątały, ztąd wynikło, że opuścił ze wszystkiem wiosło, jak ptaszek kiedy skrzydła przytuli, i że łódź zostawiona kaprysowi wiatru i biegu wody, tym razem zupełnie prawie płynąć przestała. Nareszcie, biedny chłopak posłyszał raptem wielki za sobą szum, turkot i pluskanie, które mu przerwało jego far niente: odwrócił się i ujrzał statek parowy, zbliżający się ku niemu jakby jaki potwór wodny, zdający się mieć chęć pochłonienia go, jeżeli jak najprędzéj nie uciecze. Porwał za wiosło i odzyskał czas stracony: w krótce potém przybijał do brzegu, a Tristan z łodzi wychodzi.
— Już przybyliśmy, zawołał wioślarz.
Tristan wyskoczył na ziemię.
— Czekaj na mnie tutaj, rzekł Tristan.
I zaczął wdrapywać się na górę.
Jeżeli jednak kto chce wiedzieć myśl naszą, którą w głębi sami dla siebie zachowujemy, (o przyznamy się, iż przekonani jesteśmy, że dla Tristana ta przejażdżka była tylko środkiem do wydobycia się z pod ciągłéj na niego uwagi, Henryki, która badała i podglądywała jego myśli.
Droga była nie powiem trudna i niedostępna, ale utrudzająca: nasz podróżny zadyszany, musiał czasami stawać i odpoczywać dla nabrania tchu i napatrzenia przedstawiającem się do koła widokom, a potém znów szedł daléj: pytając siebie samego: co też powie właścicielowi zamku i jaką da przyczynę, że wszedł do tego gniazda orlego, w którym orzeł mógłby go przyjąć udziobnięciem?
Przypomniał sobie legendę wymyśloną, przez Henrykę, i pomyślał, że od owego czasu zamek się bardzo zmienił, bo zamiast żeby się walił i przedstawiał starą ruderę, był odziany blankami i ozdobami nowszéj architektury, a szklanne szyby na które słońce świeciło, wydawały odblask jak gdyby blachy złote i srebrne; oczywiście jednak widać było, że to tylko dzienne światło słoneczne nadawało mu tę wesołość i lało weń życie sztuczne, chwilowe; bo w nocy, tak odosobniony, na wierzchołku góry, musiał tracić ten widok malowniczy, który miał z dala, i przywdziewał na siebie szatę ponurą, tajemniczą, przerażającą. Skoro Tristan doszedł do samego wierzchu, najpierwéj obszedł go w koło, potém namyślił się i zapukał do drzwi ciężkim wiszącym młotem; długo czekał, aż nareszcie usłyszał kroki starego sługi, który mu drzwi otworzył.
Tristanowi się zdało, że widzi starego Eryka.
— Czego pan żądasz? zapytał starzec.
— Chciałbym zobaczyć zamek, który mi się zdał tak pięknym zdala, żem aż tu zaszedł dla widzenia go.
Służący nic nic odpowiedział, tylko zrobił znak Tristanowi aby wszedł, i za wchodzącym drzwi zaraz zamknął; potém przeszedł dziedziniec po którym łaził pies ogromny i warczący, a nareszcie weszli do zamku. Wszystko w nim było smutne, aż dziwiło, że do niego chciało się słońcu przez okna zaglądać. Gdy już Tristan przeszedł zamek od góry do dołu, ujrzał ciemne i smutne drzwi prowadzące do pawilonu w którym nie był.
— Co to za drzwi? gdzie one prowadzą? zapylał.
— To do pokoju mego pana.
— Możnaby tam wejść?
— Niepodobna
— Dla czego?
— Pan nikogo nie przyjmuje.
— Nigdy?
— Nigdy, odparł starzec, z miną poddania się.
Tristan tdm więcéj nabrał ciekawości i chciałby był zobaczyć nieznanego i dziwnego właściciela zamku.
— To tém bardziéj mam słuszność, bo pragnę Pana twego przeprosić za niegrzeczność i natręctwo. Chciéj mój przyjacielu wejść do Pana i powiedzieć mu: że cudzoziemiec życzy sobie złożyć mu podziękowanie za pozwolenie zwidzenia jego zamku.
— Czy to panu koniecznie oto idzie?
— Tak koniecznie życzę sobie tego.
Starzec otworzył drzwi unosząc głowę i ramiona, jak gdyby chciał powiedzieć: „to co pan mi każesz zrobić, zupełnie się na nic nie przyda.“ Potém ukazał się znowu zimną tak zadziwioną, jaką miałby człowiek nic niepojmujący i nierozumiejący co się dzieje w koło niego.
— Możesz pan wejść, wymówił.
I oddalił się, zostawując drzwi otwarte, przez które Tristan mógł tylko postrzedz ciemność oświetloną lampą. Jeżeli powierzchowność była smutna, wnętrze mieszkania było tak straszne jak wiatr niosący śmierć lub zarazę; jednakże niewypadało wahać się dłużéj: popchnął drzwi, wszedł do ciemnicy i zamknął za sobą.
Znalazł się wtedy w obszernym pokoju, wybitym ciemną materyą: na wysokim kominie paliła się lampa formą starodawną, ale któréj światło nie mogło pokonać grubo roztoczonéj ciemności, oświetlała jednak w głębi człowieka bladego jakby umierającego, który siedział w dużym krześle z poręczami, przed oknem hermetycznie okiennicami zamkniętem i firankami zasłonionem. Tristan mimo jakiegoś instynktowego przestrachu, zbliżył się do tego człowieka ze spuszczona głową, zdającego się rozmyślać głęboko. Lecz w chwili gdy miał przemówić, krzyknął i ledwie nie upadł.
Bo spotkał się z Henrykiem de Sainte-Ile.
Najpierwszą rzeczą którą Tristan zrobił, było odsłonięcie jak najspieszniejsze firanek, odśrubowanie okiennic i wpuszczenie dziennego światła do pokoju. Henryk nie ruszył się, siedział zawsze, blady, ponury, i nieruchomy, jak posąg. Zdawało się, że tylko oczy żyły jeszcze w tym już trupie.
— Jakto! ty żyjesz? krzyknął Tristan.
— A! i pan także żyjesz? zimno odpowiedział Henryk.
— To pan się nie zabiłeś?
— A pan?
— Ja dla tego nie, że mnie uratowano.
— I mnie także.
— Ale któż pana uratował?
— A pana?
— To powtarzanie: pan, pana, wymawiane miarowo i lodowato, zaczęło ziębić Tristana.
— Mnie uratowała kobieta.
— A mnie Karol, odpowiedział Henryk.
— Karol, wykrzyknął Tristan, więc on nie umarł?
— I owszem.
— Tristan, który przez chwilę miał nadzieję ze Karol żył jeszcze, i że następstwem tego, będzie mógł wrócić do Francyi, upadł pognębiony na krzesło: zimny pot oblał mu czoło.
— Lecz jakże mógł pana wyratować?
— Ponieważ życie jego na tym święcie, na to zdaje się daném mu było, aby strzegł mego życia.
— Ale jednakże, jak to się stało?
— O to tak: że gdy usłyszałem huk twego wystrzału, natychmiast opuściłem się, czyli powiesiłem; wtedy ten nieszczęśliwy którego śmiertelnie raniłeś zerwał się, zbliżył do drzewa, a ponieważ ciało moje ciężarem swoim tak naginało gałęź że dotykałem się prawie murawy, miał jeszcze siłę pociągnąć mnie aż do saméj ziemi. Myślałem z początku że on mnie doduszał, ale przeciwnie, dobył noża z kieszeni i uciął postronek, chciał coś przemówić, lecz upadł obok mnie prawie już zduszonego.
— I cóżeś potém zrobił?
— Com zrobił? zebrałem wszystkie siły i upiekłem.
— Porzucając Karola?
— Karol już nie żył.
— Przynajmniéj winieneś był kazać go pochować.
— A gdybym się był przy nim został, gdyby mnie też tam znaleziono, gotowi byliby mnie poczytać za jego zabójcę, cóżbym na-ten-czas był zrobił?
— To sprawiedliwie, wymruknął Tristan, więc wyjechałeś?
— Natychmiast.
— I mieszkasz tutaj?
— Jak widzisz.
— I cóż robisz? czém się zatrudniasz?
— Nie mogąc umrzeć, pogrzebuję się.
— Mój Boże! mój Boże! pomrukiwał Tristan, ależ to sen chyba.
— Zupełnie nie sen, mówił Henryk.
— I ne zadziwiłeś się zobaczywszy mnie?
— Nic mnie już teraz nie dziwi.
— Od jak dawna jesteś tutaj?
— Od miesiąca.
— I nie wyszedłeś ani razu?
— Nigdy.
— Ależ ty nie będziesz mógł żyć takim sposobem.
— Tém lepiéj, to umrę.
— I na cóż chcieć umierać z taką zaciętością?
— Dla tego, że nienawidzę ludzi i że ludzie mnie nienawidzą.
— Jesteś waryat!
— Byłem nim, ale teraz już nim nie jestem.
— Ależ Fanny, ależ Karolina, ależ Nathalia.
— Umarły dla mnie.
— A inne kobiety?
— Umarły jak tamte.
Ta rozmowa jak widzicie, dziwny przybierała charakter dla Tristana. Raptowne przejście ze słońca w ciemnicę, ze szczytu szczęścia teraźniejszego swego życia, w najdziwaczniejszy byt Henryka, zrządziło to, że zdawało mu się chwilami, że zamek, góra, pustelnik, wszystko zgoła co widział, w jednym momencie, w jedném mgnieniu oka, w ziemie się zapadnie. Lecz nic się nie zmieniało.
Słońce zadziwione, zajrzało do pokoju od miesiąca jak grób zamkniętego, i mogło do woli oświetlać blade czoło i ciemno oczy ex-wisielca. Co do Tristana, nieruchomy, przygnębiony, pozbawiony prawie zmysłów, nie zrobił najmniejszego poruszenia, nie przemówił słowa; powiedzianoby, że się zamienił w posąg zadziwienia.
Nareszcie po niejakim czasie, przerwał milczenie, bo Henryk pozbawiony ciekawości, nie ruszający się, nie pytał go nawet jakim sposobem żyje.
— Musisz cierpieć tutaj? zapytał Tristan.
— Wielem ucierpiał, ale teraz już nie cierpię, mówił Henryk wstawszy i jak duch jaki przysunąwszy się zwolna do okna; gdy miesiąc temu postanowiłem pogrzebać się żywcem tutaj, pojąłem to, że aby niczego z życia nie żałować, nie trzeba było nic widzieć, ani słońca, ani nieba, ani ludzi którzy są życiem téj ziemi. Jednakże nie miałem jak Edyp odwagi wyłupić sobie oczy, To prawda, że jeżeli miałem występki do wyrzutu, to nie moje względem innych, ale innych względem mnie. To mi było bardzo boleśnie; przysięgam ci, że kiedym się pierwszych dni wiosennych zagrzebał w tym pokoju, do którego wejście słońcu zamknąłem, jak zamknąłem serce moje dla nadziei, cierpiałem dużo, myśląc o tém życiu jak w listku, o cieple, o światłości przepełniającej świat za tym pokojem, a od któréj dobrowolnie się wstrzymywałem. Jednak mając słabe serce jak wszyscy ludzie, obiecałem sobie, że co piętnaście dni ujrzę słońce. Opowiedzieć ci, z jaką żądzą i niepokojem oczekiwałem tego dnia, w którym postanowiłem otworzyć okno, jest niepodobieństwem; dwa dni naprzód miałem prawie obłąkanie, słyszałem w myśli mojéj ptaki śpiewające, tak jakby śpiewały w naturze, nie jadłem, ani spać nie mogłem, rzecz naturalna że czczość i bezsenność dodawały mi gorączki; ja zresztą żądałem tego: nareszcie dzień nadszedł: od czwartéj zrana, otwierałem okno, widziałem słońce wschodzące, i patrzyłem na wszystko przed sobą. Nie opuściłem przez cały dzień okna, wciągałem w siebie całą woń, cały pożywny aromat powietrza, ogarniałem wzrokiem wszystkie promienie i zrobiłem sobie w mojéj pamięci zapas natury na całe dni piętnaście. Późniéj, patrzyłem jak słońce zachodziło, śmiałem się jak waryat, płakałem jak dziecię, tak byłem szczęśliwy. O ósméj zamknąłem okno, i zamarłem jeszcze na dni piętnaście. Wczorajszy dzieli był drugim dniem szczęścia mego, mój drugi wydział życia, i od wczorajszego wieczora zamknąłem się znowu w wolę moją i w moje cienie, gdy przyszli powiedzieć mi że jakiś cudzoziemiec chce ze mną pomówić. Pan byłeś najpierwszym, pan możesz być ostatnim, bo Bóg przybywa gdy go się wzywa z duszy ale ludzie nie przychodzą. Prawda, że czasem ktoś pocieszy, gdy inni są tylko odbiciem nędzy. Pozwoliłem abyś Pan wszedł, bo też byłem smutniejszy niż zwyczajnie nim jestem, będąc wczoraj znów szczęśliwszym niż zwykle. Bóg pozwolił że to pan jesteś tym pocieszycielem: to jeszcze jeden dar Opatrzności.
Tristan zmieszał się.
— No! Henryku, wyrzekł, trzeba wyjść ztąd, tutaj doprawdy mógłbyś zmysły postradać.
— Ok! gdyby to być mogło! odpowiedział Henryk, wstrzymałbym się rok cały od patrzenia na słońce, gdybym za to przez jeden miesiąc mógł zostać waryatem. Ja tylko jednéj rzeczy na świecie żądam, to jest żądam, pragnę obłąkania, ale takiego, aby mi się zdawało że jestem szczęśliwy, przez które oświeciłby się mój pokój światłem piękniejszém jak bengalskie, aby serce nagle napełniło się nadzieją a myśli wesojemi pamiątkami. Zwarjować, to jest najwyższe szczęście i dobro na téj ziemi, co dzień Boga proszę aby na mnie zesłał waryacyą: pojmij tylko to dziwne szczęście, jakie się znajduje w możności zapomnienia tego co jest, aby uwierzyć w to co być by mogło. Nie cierpieć żadnéj boleści ziemskiéj, a marzyc tylko o szczęśliwości niebiańskiej! Oh! tak! chciałbym być waryatem.
— No! no! odrzekł sam w sobie Trisian, który na widok takiéj dziwaczności trochę za mocnéj, odzyskał całą swoją spokojność, i uważał to wszystko, jak jakie widowisko, jeżeli ten biedak spodziewa się zwaryować, musi być prawdziwie waryatem, kiedy tego nie postrzega że już nim został.
— No Henryku, wymówił do biednego samotnika, biorąc go za rękę, i jakby usiłując użyć ostatniego jeszcze sposobu: patrz przez to okno, które chcę otworzyć jakiem już firanki odsłonił, bo ja nie jestem jak ty, skazany na ciemnicę: spojrzyj, zobacz, czy cokolwiek w naturze tak robi, tak postępuje jak ty? przeciwnie wszystko mówi: „miéj nadzieję.“ Patrz na ten widnokrąg, patrz na to jezioro, patrz na te Ville rozłożone pod stopami twemi, czyż to wszystko nie bogate pięknością do zazdrości? czyż dla jakiegoś głupstwa przypadkowego, masz umierać codziennie? nieustannie? Czyż powinno się budować przyszłość na przeszłości? i obawiać się cierpienia dla tego że się już cierpiało? No! no! porzuć to wszystko, masz umysł utrudzone bezsennością, posłem, i pamiątkami; chodź ze mną, zaprowadzę cię do ślicznéj Villi: Już nikogo kochać nie będziesz, gdy tego nie zechcesz, nawet mnie możesz nie kochać, jeżeli to dogodniejszem zdawać ci się będzie. Lecz będziesz miał kwiaty, drzewa, ptaki, a przecież drzewa, kwiaty i ptaki, o ile wiem, nigdy ci nic nie zawinili. Pójdź ze mną: mówię ci, że będziesz jeszcze szczęśliwym.
Henryk słuchał Tristana z wlepionemi oczyma jak człowiek słuchający jakiegoś nieznanego mu brzęku: ale na te słowo: szczęśliwy, odwrócił się z najdziwniejszym uśmiechem na twarzy, i odpowiedział swemu gościowi:
— Chcesz abym powrócił do towarzystwa z ludźmi? No! patrzaj na ten statek płynący w dali, pędzony silą wiatru i wioślarzy! otóż ja tak w dalekości chcę tylko wiedzieć ludzi! Pogardzam niemi, lecz zdaleka patrząc na nich, przestają być dla mnie ludźmi, są tylko rzeczą ruszającą się i dopełniającą krajobrazu. Widzę tutaj cień tylko, co spada na drogę którędy przechodzą, a gdybym żył pomiędzy niemi, ujrzałbym cień z nich padający na życie moje. Gdy ten dzień nadchodzi w którym okno otwieram, postrzedz mogę wielu ludzi, którzy mnie niepostrzegają wcale: przechodził niezostawiając na umyśle moim więcej śladu, jak na drodze którą minęli. Niewiem zkąd idą, jak nie wiem gdzie dążą, i tych ludzi którychbym nienawidził, gdybym był zmuszony łokciem trącić o ich istnienie, teraz prawie kocham, dla tego że ich nie znam. Ty nie wiesz co to za szzczęście kiedy sobie powiedzieć można: „Nikogo nie kocham i nikt mnie nie kocha.“ Wszystko obok mnie zniknąć może bez kosztu jednéj łzy mojéj, bez wyrwania jednéj skargi z serca, ja mogę umrzeć nie psując jednéj nuty, jednego tonu w harmonij przyrody, w harmonij świata całego! Miłość dla kobiet, duma dla mężczyzn, dobijanie się o stopień i sławę: to wszystko kłamstwo. Nie ma prawdy w niczem, tylko w Bogu i przyrodzie, więc co piętnaście dni rozmawiam z Bogiem i zanurzam się w naturę. Ja jestem szczęśliwy. Czyż mam jaką rodzinę? Czyż mam ojca któryby mi ułatwiał żyć na świecie? a matkę któraby zrobiła mnie dobrym? brata któryby mi pomagał cierpić? serce kobiety któreby mi nakazywało modlić się? Nie! nie mam nikogo! Bóg mnie rzucił samotnego i nędznego na ten świat, muszę więc żyć tak jak Bóg mi przeznaczył, i wrócić się do niego takim jakim żyłem. Nie jestem ani wyrzutkiem, ani ziarnem nasienném, pochodzę z niczego, i nie powinienem nic utwarzać. Nie mam, ani punktu wyjścia, ani celu dążenia, jestem czém przeznaczenie chcę abym był. Otóż przeznaczenie rzuciło mnie tutaj, więc tutaj pozostanę. A ty Tristanie idź swoją drogą, nie troszcząc się i kłopocząc o mnie, tak ty dla mnie, jak ja dla ciebie, nic zrobić nie możemy. Dzisiaj sprowadziłeś mi trochę szczęśliwości, a ja w zamian dałem ci trochę smutku: przebacz mi a nadewszystko zapomnij mnie.
W rok, jeżeli tędy będziesz przejeżdżał, a ja nie umrę jeszcze, to wejdź na tę górę, a gdyby było takie zdarzanie, że przez cały rok nie ujrzałbym innego człowieka, to na-ten-czas cię przyjmy. Jeżeli już żyć nie bodę, znajdziesz mój grób, który sam sobie kopię, od północy do pierwszéj rano, jak trapiści. Rzucisz na mnie co będziesz miał w ręku, kamień czy kwiatek to wszystko jedno, aby jaką pamiątkę.
Tristan słuchał tego człowieka, pytając sam siebie, czy on był przy zmysłach czy też je postradał? i nie pojmował tego sposobu życia, tyle oddalonego od życia które przyjął dla siebie. Gdyby to postanowienie Henryka z powone było rzetelnym nieszczęściem, ciągłém cierpieniem; gdyby to grobowe więzienie było skutkiem nieustannéj boleści, byłby je odrazu miał; lecz to było okropnością pomyśléć że dla chimery losu którą inny człowiek byłby śmiejąc się znosił, Henryk skazał się na tę śmierć codzienną, gdy Tristan który w przeszłości swojéj doznawał ważnych i ciągłych udręczeń, przyjmował z życia wszystko co było dobrem, i ukrywał w głębi serca nadzieję jak ubogi ukrywałby djament.
— Więc to jest twoje nieodwołalne postanowienie? zapytał Tristan.
— Nieodwołalne.
— Ależ ty młodym jeszcze jesteś, a jeżeli ci Bóg zostawi życie i razem rozum, cóż ty zrobisz.
— Dokończę dzieła które zacząłem, tylko im więcéj czuwać będę, im więcéj zapomnę, tem więcéj będę mógł rozbierać życie, albo przynajmniéj to co z życia widziałem. Zostawię książkę w któréj rozkraję na cząstki moję duszę, boleść boleścią, i może jak Święty Augustyn, zostawię arcydzieło żalu, filozofii i skupienia ducha. Bądź zdrów!
— Bądź zdrów! przyjdę cię odwiedziéć.
— Za rok.
— Za rok, kiedy tak chcesz.
Tristan szedł ku drzwiom. Henryk udał się do okna które zamknął, a okiennice i firanki zasłonił; szedł tak zwolna jak posąg na teatrze; po tém wziął lampę, postawił ją na stole, i usiadłszy otworzył książkę. Ta postać blada i wychudzona, widziana, tak przy lampie była przerażającą jak strach. Tristan prawie doznał bojaźni, jakiś dreszcz go przeszedł jak gdyby do grobów wstąpił.
— Bądź zdrów! zawołał raz ostatni — bo prawie wstydził się wejść w życie innych.
Na niebie słońce świeciło. Tristan odetchnął jak gdyby po opuszczeniu duszącéj go zmory, przetarł sobie oczy, jakby budząc się ze snu mocnego, i gdyby nie miał rzeczywistości tak blisko przed oczami, byłby wątpił o prawdzie. Przy drzwiach wchodowych, zastał starego sługę, który zdaje się jakby pochylony wolą pana swego, był niemym jak posąg strzegący grobu; powiedzianoby sprawiedliwie, że zamek zamieszkały był przez umierającego, a strzeżony przez umarłego. Wioślarz spał, lecz Tristan go obudził i puścili się w drogę.
Noc już nadeszła była, a od czasu odwiedzin, zamek zdał się Tristanowi okropnym i strasznym, tym bardziéj teraz kiedy był oświecony księżycem. Niemógł oczu odwrócić od niego, chociaż czuł że nie uśnie bez marzenia o nim, na jawie i we śnie.
Wreszcie przybył do Villi Henryki, czekającej na niego na tarasie, a zarazem zdziwionéj co go mogło tak długo zatrzymać i powrót opóźnić.
— Wielką historyą mam ci do opowiedzenia, odezwał się do niéj za całą odpowiedź, ale doprawdy dziwną historyą.
— No! pójdź jedz wieczerzę, jedząc będziesz mi opowiadał.
Usiedli do stołu, a Tristan opowiedział wszystko co wiedział i słyszał w zamku Enghera.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (syn) i tłumacza: anonimowy.