Przy Morskiem Oku (Zachariasiewicz, 1894)/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Zacharyasiewicz
Tytuł Przy Morskiem Oku
Podtytuł Nowela
Pochodzenie Almanach Tatrzański, rocznik tatrzaństwa illustrowany 1894/95
Redaktor Jan Grzegorzewski
Wydawca J. Gażek
Data wyd. 1894
Druk Drukarnia Polska
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


JAN ZACHARYASIEWICZ.
PRZY MORSKIEM OKU
NOWELA.






I.

Przecież te dwie kobiety nie są siostry rodzone? Jedna wysmukła o twarzy gładkiej nieco podmalowanej, z resztkami minionej piękności sprawia wrażenie dobrze zakonserwowanej damy wielkoświatowej. Druga niskiego wzrostu, wcale nieładna, z twarzą pomarszczoną troskami. Włos na skroniach biały, a ręce szorstkie od pracy. Pierwsza ma bluzkę jedwabną i rękawy wysoko wystające, druga ubrana w kaftanik z materyi wełnianej, gładko skrojonej. A jednak są to siostry rodzone.
— Jesteś niepoprawna, moja Anetko, mówi starsza i brzydka, tyle pieniędzy poszło na te fantazye, a teraz jeszcze ci coś po głowie lata. Zkądże wziąć na to?
— Moja droga Dosiu, odpowiada Anetka, ty tego nigdy nie zrozumiesz. Jeżeli się ma córkę na wydaniu, to trzeba ją światu okazać. A przecież lepiej panna wygląda na balkonie pierwszorzędnego hotelu, przy tabldocie, w loży teatru, lub na wyścigach konnych, a wreszcie przy tomboli dobroczynnej w stolicy, niżeli w nizkich izdebkach odrapanego folwarku. Tam mogą za nią być miliony — a tu wiedzą sąsiedzi jak kto siedzi. Wiedzą ile długów zapisane w hipotece, a ile niezapisanych żydowskich.
Pani Dorota załamała ręce, aż palce jeden po drugim trzaskać zaczęły.
— Zapomniałaś, Anetko, rzekła po chwili, że to was zgubiło. Nieboszczka matka — świeć jej Panie — podzieliła nas na dwie kategorye. Tyś była od salonu i parady, ja od kuchni i gospodarstwa. Tyś się uczyła grać i śpiewać, ja musiałam masło robić i być przy podoju. Tyś miała zrobić wielki los na większym świecie, ja miałam wyjść za hreczkosieja i być skrzętną gospodynią. I cóż się stało?
Pani Aneta zawiesiła swoje podłużne niebieskie oczy w powietrzu, jakby tam na jaki obrazek patrzyła. Siostra jej rozpruła kilka oczek pończoszki, które się źle zawiązały.
— Pojechałaś z matką do wód morskich, prawiła dalej pani Dorota, a ja zostałam na folwarku, aby z pola zbierać, sprzedawać i wam pieniądze posełać. W Ostendzie poznałaś twego przyszłego męża. Przypominam sobie, coś mi o nim pisała. Zachwycałaś się jego pańską postawą, czarnym wąsikiem i świetną koligacyą. Mama była pewną, że jest bogaty, bo świetnie mieszkał i wiele pieniędzy wydawał. Z tem wszystkiem nie ubliżam jego pamięci — świeć mu Panie! Ale tego nie zaprzeczysz, że był lekkoduch, a mająteczek mały miał na schyłku. Nie było za co do morza jeździć, a kąpiel w Wisłoce wcale byłaby dobrą dla niego. Nie zły był zresztą człowiek, miał dobre serce, ale majątek puścił swój i twój — na chorobę matki i na pogrzeb musiałam z mojej cząstki wyliczyć.
Pani Aneta wstała i z szelestem przeszła po pokoju.
— Rozrywasz dawne blizny, rzekła z wyrzutem do siostry, chyba na to, aby mnie bolały, bo ciebie może to nie boli... A zresztą jakżeś ty wyszła nie odstępując gospodarstwa i kuchni? Nie wyszłaś za mąż, nawet hreczkosiej nie pokusił się o ciebie, zostałaś starą panną!
Zaiskrzyły się szare oczy pani Doroty.
— Zostałam starą panną z własnej woli, odparła gniewnie, — bom nie chciała być oszukaną. Nietylko hreczkosieje, ale nawet wcale pokaźni panicze kołatali do mego serca. Wiedziałam jednak, że każdemu z nich nie chodziło o mnie, ale o mój folwark. Po ślubie byłabym sprzętem niepotrzebnym. A inny szlachetniejszy człowiek nie zbliżył się do mnie, może dlatego, że nie byłam — ładną. Mówiono mi nawet, że pewien zacny człowiek, tylko dlatego o moją rękę nie chciał się starać, bo by go posądzono, że stara się tylko o posag. Trzeba się było z losem pogodzić, i w nieustannej pracy szukać ukojenia.
Pani Aneta z rozrzewnieniem patrzała na siostrę.
— Biednaś ty, moja Dosiu, rzekła po chwili, nie każda z nas może tak mężnie znosić swój los. Ubóstwiam twoją cnotę, ale sama niemogłabym być taką. Inne mamy poglądy, inne przeznaczenie. Byłam krótko — bardzo krótko szczęśliwą, a dzisiaj jedyną moją myślą — wydać Leoncię dobrze za mąż i umrzeć.
Wyjęła chustkę batystową i przyłożyła do oczu. Zaczęła płakać. Pani Dorota zerwała się z krzesła, wzięła ją w objęcia i przycisnęła do piersi.
— To twoje czułe serce zgubiło cię, mówiła ściskając i całując siostrę, czujesz za nadto wiele, za miliony, jak mówi nasz Adam. Ja tak tkliwego serca nie mam, tylko jak obaczę biednego żebraka, nędzną sierotę, lub babulkę ledwie dyszącą to mi się serce ściska. Daję co mam nie licząc, bo wiem, że przez to nie zubożeję, a innym łzy osuszę!... Ty co innego, ty jesteś jak mimoza, która się lęka dotknięcia. Ty czujesz boleść tam, gdzie żadne oko ludzkie nic nie widzi, biedna Anetko.
I ściskała ją dalej i tuliła do siebie, jak rozkapryszone dziecko.
— Cóż ja temu winna, szlochała pani Aneta, że mam tak tkliwe serce? Dziś, jak widzisz, nie śpię po całych nocach i o tem tylko myślę, aby moja Leoncia, ta młoda egzotyczna roślinka, znalazła godną siebie podporę, póki ja oczu nie zamknę.
I zaczęła znowu rzewnie płakać. Pani Dorota nie mogła sobie już dać rady. Uściski i pieszczoty już nic nie pomogły. Pani Aneta płakała konwulsyjnie.
— Bój się Boga, Anetko, wołała ze łzami pani Dorota, bo mi serce rozdzierasz. Czyż to ja taka zła, czy ci czego odmawiam? Przecież jestem twoją siostrą i życie chętnie za ciebie bym dała! Ty tylko jedna zostałaś mi z całej naszej rodziny!...
— Jeżeli tak jest jak mówisz, łkała pani Aneta, jeżeli mnie kochasz... dlaczegoż sprzeciwiasz się naszemu wyjazdowi za granicę?
— Chciałaś powiedzieć — dlaczego nie chcę dać na tę podróż pieniędzy?
Pani Aneta zasłoniła twarz chustką i płakała dalej.
— A, dać pieniędzy niechcę dlatego, że szkoda ich tak marnie wyrzucać. A to, co za te pieniądze tam kupić możesz, to będzie licha warte!
— Zostaw to doświadczonej matce, odpowiedziała z płaczem pani Aneta, a nie odbieraj mnie sposobności znalezienia szczęścia dla mojej jedynaczki.
— Czyż koniecznie chcesz Leoncię wozić po wystawach za granicę? Czyż Leoncia zasłużyła na to, aby ją nieznanemu kupcowi sprzedawać? Przysłowie gospodarskie mówi: konia z wadą ukrytą sprzedawaj jak najdalej, ale kupuj go jak najbliżej. Każdy tutaj wie, że to co mam będzie kiedyś Leonii. Według tego niech sobie wybierze, a co za granicą kupicie, to będzie pewnie licha warte.
— Wiem, siostrunciu, że jesteś dobra i zacna, niech ci to Bóg wynagrodzi. Ale powiedz mi, kto tu zobaczy Leoncię i kto byłby dla niej stosowny? Czy pan Walenty z Chwastów, który się po jarmarkach upija i na kredyt cienkiego węgrzyna u Arona bierze?... Czy pan Tomasz z Kartoflanki, który oprócz rodziców ma trzy ciotki rezydentki, a sam w jałowiczych butach chodzi?.. Czy January z Burakowic, który ma sześciu braci i trzy siostry niezamężne na jednym folwareczku?... Nie, Leoncia ma wychowanie wielko-światowe. Mówi po francuzku jak paryżanka, a w mojej obecności mówiła po angielsku z rodowitym anglikiem, który wprawdzie jej nie zawsze zrozumiał, ale dlatego jak się okazało, że był głuchy. Jej szyk i maniery zwracają uwagę wszystkich — ona może wielki los zrobić!
— Co mówisz, kobieto! tak mówiły nieraz nasze matki, babki i prababki i potraciły fortuny! Karawana nigdy nie idzie tym szlakiem, na którym widać kości pomarłych z głodu, pragnienia ludzi i wielbłądów! Czas już mieć rozum.
— Spuść się na mnie, mam doświadczenie, a nie odbieraj mi ostatniej nadziei szczęścia dla mojej Leonci!
I zaczęła znowu rzewnie płakać pani Aneta. Pani Dorota rzuciła pończochę i gorączkowo przebiegła pokój wszerz i wzdłuż.
— Karanie boże, — wołała łamiąc ręce. Ty wydzierasz mi serce z piersi! Nikt na mnie nie płakał i płakać nie powinien! Powiedziałam ci co myślę — a teraz powiedz mi.. ile ci dać pieniędzy na tę podróż? Czy wystarczy tysiąc?
Pani Aneta nie odpowiedziała, tylko płacząc zaprzeczyła ruchem głowy.
— Dwa tysiące!
Pani Aneta odsłoniła oczy i zaczęła łzy ocierać.
— Cóż i dwa tysiące nie wystarczą ci moja biedna Aneto? pytała dalej Dorota biorąc siostrę w objęcia: wieleż ci jeszcze setek dołożyć?
— Choćby pięć jeszcze, szeptała wśród łkania pani Aneta.
— Zgoda, bo mi serce rozdzierasz!
Pani Aneta zarzuciła teraz obie ręce na szyję siostry.
— Jesteś naszym aniołem opiekuńczym, wołała ze wzruszeniem, — jakież to szczęście, żeś za mąż nie poszła, bo któżby się biedną Leoncią opiekował. Niech ci to Bóg stokrotnie wynagrodzi!... Pobiegnę, aby Leonii zanieść tę wesołą nowinę.
Wybiegła z pokoju.
Pani Dorota patrzała na nią z rozrzewnieniem.
— Poczciwa Anetka, jak ona Leoncię kocha! A ja... nie mam nikogo, kogobym kochać miała!... Muszę ją kochać taką, jaką jest. Dla mego serca i to wystarczy.
Szybko otarła łzy, które się jej cisnęły do oczu, bo w dalszych pokojach słyszała szelest sukni jedwabnej.
Do pokoju wpadły matka i Leoncia.
Leoncia mogła mieć dwudziestą wiosnę, była podobna wysmukłym wzrostem do matki, miała jasne włosy, ciemne oczy i rysy twarzy klasyczne. Na pięknem czole zarysowało się kilka nieznacznych zmarszczków, jako ślady poważniejszych myśli. Extazy matki co do uzyskanych na podróż pieniędzy nie zdawała się podzielać, ale z uprzejmym uśmiechem zbliżyła się do ciotki i ucałowała jej szorstką rękę.
— Ciocia taka łaskawa, — rzekła z miłem wejrzeniem — nie wiem czy się kiedy będę mogła za to odwdzięczyć. Teraz mogę tylko przyrzec, że będę się starała wzbogacić mój umysł tem co zagranica ma najlepszego.
— Widzisz ją jaka senzatka, zawołała matka, ona nie da się złapać na muchę.
Pani Dorota otworzyła ramiona, a matka i córka rzuciły się jej w objęcia. Wycałowała je obydwie i spłakała się.
— Niech Bóg czuwa nad wami, zawołała wśród łez, a ja będę tutaj modlić się za was.

II.

Na dworcu kolei w Krakowie czekali podróżni na pociąg do Berlina. W sali pierwszej klasy siedziała dama w eleganckim ubiorze podróżnym i przez lornetkę o długiej rączce przypatrywała się ruchowi na peronie. Przy drugim stole przerzucała, podobna do starszej, blondynka, niedbale jakąś ilustracyę. Na stole stała elegancka zastawa herbaciana z przekąską. Blondynka miała suknię szarą, obszytą szkocką wstążką. Po lewej stronie widać było bukiecik z pączków żółtej róży przypięty do sukni. Na jasnych włosach unosił się mały okrągły kapelusik, ubrany w czarne kokardki.
— Dowiedz się Leonciu, zagadnęła starsza, co się dzieje z naszemi rzeczami.
Leonia wstała i poważnym krokiem wyszła, aby spełnić rozkaz matki.
Przechodząc przez restauracyę spotkała młodego mężczyznę, który nagle się zatrzymał, aby ją przepuścić i długo za nią patrzał.
Młody mężczyzna był elegancko ubrany, podług ostatniej mody. Na ciemnym żakiecie miał lekki paletocik, koloru żółto-piaskowego, a w ręku trzymał krótką trzcinę ze srebrną rękojeścią. Twarz miał sympatyczną, czarny wąsik po szwedzku do góry wykręcony. Gdy Leonia wracała, ustąpił jej znowu z drogi i znowu za nią patrzał.
Przed wejściem do pierwszej klasy, zatrzymał Leonię jakiś podeszły jegomość w długim raglanie.
— A cóż tu pani porabia? zapytał.
Leonia powitała uprzejmie dobrego znajomego.
— Jedziemy za granicę z mamą, odpowiedziała. Mama jest w pierwszej klasie, jeżeli pan chce z nią pomówić, to proszę ze mną.
Weszli do sali. Za nimi weszli i inni podróżni, którzy właśnie przybyli. Za podróżnemi wszedł także młody mężczyzna w piaskowym paletocie.
Jegomość w raglanie powitał panią Anetę i rozpoczął dłuższą rozmowę. Pytał o panią Dorotę, o urodzaj w Jaszczurowie... a Leoncię zapytał, czy ciocia Dorota dała jej znaczną sumkę pour les petits menu.
Pani Aneta odpowiedziała szeroko na pytanie jegomości w raglanie, mówiła o wyśmienitych urodzajach w Jaszczurowie i o spodziewanej tegorocznej intracie, której cyfra była wysoka, a co do sumki na drobne wydatki dla Leonci to, Leonci o to bardzo nie chodzi, bo ona wie, że cały Jaszczurów ze swemi zbiorami i z ciotką do niej należeć będzie. Jegomość w raglanie potwierdzał to wszystko i z uśmiechem dobrodusznym pytał Leoncię, czy już ma kogo, ktoby po pracą znużonej ciotce rentowne gospodarstwo Jaszczurowa dalej mógł prowadzić. Leonia odpowiedziała, że kandydatów do tej słodkiej pracy możnaby znaleść na kopy, ale że dotąd jeszcze nikogo nie upatrzyła.
— To właśnie jest nieszczęście, odpowiedziała pani Aneta, że Leoncia jest bardzo trudną — tres dificile, że chce kochać i być kochaną, a ma wielką skłonność do podejrzeń, że komuś tylko o złotodajny Jaszczurów chodzi. Na mnie więc cięży obowiązek uzupełnienia jej, i baczyć na to, aby to nie był kto bądź.
Jegomość w raglanie przyznał słuszność matce i córce i pytał dalej o cele podróży.
— Zabawimy się tydzień lub dwa w Berlinie, potem pojedziemy do Kolonii, Renem popłyniemy do Koblencyi, a z Koblencyi, jeżeli zdrowie pozwoli, przez Szwajcaryę do południowej Francyi. Chcemy się oprzeć o Biarritz, jeżeli nam co lepszego w drodze się nie zachce.
Pani Aneta mówiła dosyć głośno, że inni podróżni słyszeć mogli. Na jej twarzy jaśniało zadowolenie, że na obecnych sprawiła pewne wrażenie. Każdy spojrzał na szczęśliwe, które tak piękną podróż odbyć mogły. Słuchał także młody mężczyzna w paletocie piaskowym i podnosił coraz wyżej i tak najeżone wąsiki.
— Który hotel w Berlinie zaleca nam pan? zapytała pani Aneta.
Hotel Centrale, odpowiedział jegomość, jest najwygodniejszy i miewa codziennie w swoich salach królewskich znakomite koncerta, w którym jego goście biorą udział bezpłatnie, podczas gdy publiczność słono płacić musi.
W tej chwili przyszedł odźwierny z oznajmieniem, że pociąg się zbliża.
Goście zaczęli się ruszać. Pani Aneta wyszła w towarzystwie jegomości w raglanie, a za nią pospieszyła Leoncia. W drodze napotkała znowu młodego mężczyznę w paletocie piaskowym, który się jej grzecznie ustąpił, za co mu lekkim ukłonem i uśmiechem podziękowała.
Dzwonek na peronie ozwał się po raz drugi, sala wypróżniła się zupełnie. Został tylko młody mężczyzna w piaskowym paletocie i przez okno przypatrywał się jak pociąg gotował się do odjazdu.
Wreszcie ozwał się dzwonek po raz trzeci, pociąg jak olbrzymia gadzina zaczął się ruszać i powoli wysunął się z pod szklannego dachu.
Mężczyzna w piaskowym paletocie chciał właśnie odejść od okna, gdy nagle uczuł na ramieniu rękę niewidzianego dotąd towarzysza.
— Kogóż żegnasz, panie Alfredzie, zawołał głos dobrze mu znany, czy żegnasz jaką baletnicę warszawską?
Pan Alfred obrócił się i ujrzał młodego mecenasa, dobrego znajomego.
— Tym razem żegnam nieznajomą blondynkę, z nieocenioną mamą, odpowiedział mężczyzna o szwedzkich wąsach, która przed jakimś sąsiadem wyspowiadała się głośno, że jedzie do Biarritz, a jej siostra tymczasem gospodaruje w Jaszczurowie.
— A!... Pani Dorota z Jaszczurowa, poczciwa stara panna, która sama śmietanę zbiera i robi masło, aby jej kochana siostrzyczka mogła swoją córeczkę obwozić na różne wystawy za granicę.
— A czy im wystarczy na to?
— Matka Leonii już wszystko swoje przepuściła, szukając znajomości zagranicznych, ale Jaszczurów, którego właścicielką jest jej siostra, zapewnie dla niej się dostanie.
— Czy jest to znaczniejsza kondycya?
— Trzysta morgów dobrej ziemi bez długów.
— Zapewnie ciocia odda to siostrzenicy?
— Naturalnie. Bliższych sukcesorów nie ma, a obie siostry kochają się jak przykładne rodzeństwo.
Pan Alfred wziął młodego mecenasa pod ramię i obaj wyszli z dworca.

III.

Jakkolwiek to było lato, w stolicy Niemiec panował ruch nie lada. Hotele były zapełnione, na ulicy roiły się tłumy, rozmaite widowiska odbywały się codziennie. W »Hotelu Centrale« dawano codziennie koncerta, na których zgromadzała się wyborowa publiczność. Goście hotelowi mieli wstęp wolny na te koncerta. Królewskie sale hotelu były ozdobione egzotycznemi roślinami, pomiędzy któremi stały okrągłe marmurowe stoliki.
Przy jednym z tych stolików zwykła siadywać pani Aneta, przypatrując się przez lornetkę z długą rączką rozmaitym narodowościom. Przy niej siedziała Leonia najczęściej z książeczką w ręku, w której notowała sobie to, co przed południem ciekawego w stolicy widziała.
W kilka dni po ich przybyciu zaczął się w sali pojawiać młody mężczyzna o szwedzkich wąsach. Siadywał w pobliża nich i pilnie im się przypatrywał.
Pewnego dnia upuściła pani Aneta lornetkę na ziemie, i zawezwała Leonię, aby ją podniosła. Młody mężczyzna o szwedzkich wąsach poskoczył od sąsiedniego stolika i wyręczył Leonię.
— Za tę drobną przysługę, — ozwał się do pani Anety, pozwolę się przedstawić. Jestem Alfred Rogala Ilski z Księstwa. Od dwóch dni widuję tu panie i miło mi jest za granicą słyszeć język ojczysty.
— To nie było szlachetnie, odpowiedziała pani Aneta, tak długo nas podsłuchiwać, a nie przyznać się do wspólnej przynależności narodowej.
— Byłbym to pierwszego dnia uczynił, odparł pan Alfred, gdybym był spostrzegł, że popełniam niedyskrecyę. Ale tej nie dano mi popełnić, bo rozmowa pań odbywała się w granicach dla mnie nieprzystępnych.
— Znam Ilskich z Podola, zauważyła pani Aneta.
— To moi dalsi krewni.
— A Benedykt Ilski z Królestwa?
— To mój stryj, po którym kiedyś mam coś odziedziczyć, ale tak prędko tego nie pragnę, niech żyje lata Matuzalowe.
— A pan gdzie mieszkasz?
— Gospodaruję w Księstwie.
— Czy pan gdzie dalej jedzie?
— Prawdopodobnie będę musiał jechać aż do Biarritz, gdzie moja ciotka chora leży. Nie wiem jednak, czy się gdzie z nią w drodze nie spotkam.
— My także tam dążymy... Którędy pan jedzie?
— Na Kolonię, potem Renem, bo ciotka taką drogą wracać zamyśla, jeżeli do sił przyjdzie.
Pani Aneta spojrzała na Leonię, ale Leonia czytała właśnie coś w swoich notatkach.
— W takim razie może jedną rutą pojedziemy, rzekła po chwili pani Aneta.
— Bardzo się z tego cieszę, ozwał się pan Alfred, może w podróży wydarzy mi się sposobność wyświadczyć paniom jaką drobną przysługę... byle tylko moja ciotka temu nie przeszkodziła.
— W jaki sposób?
— Może umrzeć — a wtedy jedyny jej spadkobierca musiałby przy jej zwłokach do kraju wracać.
Leonia spojrzała teraz na mówiącego, którego twarz była uśmiechnięta. Przypominała sobie, że go gdzieś widziała, ale słodki uśmiech jego przy spodziewanych zwłokach ciotki nie dobrze ją usposobił. I spostrzegł to pan Alfred.
— Już to taki porządek na świecie, dodał szybko, że jedni umierają, a inni zmuszeni są ustawą z ich spadkobierstwa korzystać.
— Ale na ten przymus ustawy, pan się wcale nie gniewa? zapytała Leonia czytając dalej w swoich notatkach.
— Któżby się gniewał, jeżeli ładna wioska, bez długów spadnie na niego. Gniewamy się tylko, gdy jakaś cegła z gzemsu spadnie, ale nie gniewamy się, jeżeli to samo stanie się z trzech-piętrową kamienicą.
I zaśmiał się z własnego dowcipu.
— Już to jest taka nasza ludzka natura, dorzuciła pani Aneta, bo i na cóż zda się nieboszczykom nasz smutek ciągły? Po nabożeństwie żałobnem za naszych dobrodziejów, ocieramy łzy i — zasiadamy do obiadu.
— A obiad zazwyczaj jest tem wykwintniejszy, odpowiedział pan Alfred, im większe dobrodziejstwa wyświadczył nam nieboszczyk.
Uśmiech cyniczny podniósł wąs szwedzki do góry. Leonia patrzała na swój notatnik.
— Przecież nikt całe życie nie będzie płakać za tymi, których majątek się dziedziczy, dodała pani Aneta.
Orkiestra koncertowa zaczęła właśnie grać węgierskie rapsodye Liszta. Leonia odwróciła głowę, aby słuchać z uwagą.
Nastąpiła dłuższa pauza. Pan Alfred podciągnął swoje szwedzkie wąsy do góry i z ukosa popatrzał na Leonię. Pani Aneta przez lornetkę przypatrywała się gościom.
Gdy orkiestra grać przestała, zapytała pani Aneta:
— Jak się panu Liszt podoba?
— Liszta uwielbiam jako skończonego artystę, odpowiedział pan Alfred, umie on pojedynczą melodyę tak bogato zastosować, że trzeba całą uwagę wytężyć, aby wśród morza harmonijnych tonów odnaleźć jej wątek, który jak nić czerwona ciągnie się nieustannie. Ale to rozdrobnienie melodyi na nieuchwytne atomy, nie bardzo dobrze do mnie przemawia, bo w końcu nie wiem, co jest melodyą, a co jej podkładem. Wagner lepiej mi się podoba, bo on prawie melodyi unika, a ilustruje tylko tekst dzieła.
Pani Aneta spojrzała na Leonię, która z uwagą tych słów słuchała.
— Trafnie pan powiedziałeś, zagadnęła po chwili, bo metoda jest nieuchwytną, a słowa uwydatnione muzyką można lepiej zrozumieć.
— Pani zapewne z tem się nie zgadza? ozwał się pan Alfred zwrócony do Leonii.
— Dlaczego pan tak sądzisz? zapytała Leonia.
— Pani zapewno lubi to co mgliste, nieuchwytne, niedojrzane. Jestto właściwość młodej, bujnej, marzącej wyobraźni.
— Z czego pan to wnosi?
— Ztąd, że w zaraniu młodości goni wyobraźnia za czemś idealnem, czego uchwycić, ani dojrzeć nie można.
— Wyobraźnią naszą, odpowiedziała Leonia, wybiegamy tylko wtedy po za granice rzeczywistości, gdy nam ta rzeczywistość tego odmawia, czego właśnie pragniemy.
— Ciekawem byłoby dla mnie, czego pani od rzeczywistości wymaga.
— To już jest moją tajemnicą.
— W dalszym ciągu wspólnej podróży, zakończyła pani Aneta, może się coś o tej tajemnicy dowiemy.
Koncert się skończył, pani Aneta powstała.
— A więc do widzenia się, panie Ilski, rzekła pani Aneta z ukłonem, bardzo miło nam było poznać pana. Spodziewam się, że się wkrótce znowu zobaczymy.
— Może na przedstawieniach »Panopticum«. Proszę sobie wyobrazić, że przedstawia się tam człowiek, który na głowę bierze bryłę kamienia, ważącą ze dwa cetnary, a drugi wielkiem młotem rozbija ten kamień na dwoje!
— I głowa mu nie pęknie? zapytała pani Aneta.
— Wcale nie, zdrów jak ryba!
— Dowidzenia się.


IV.

Pani Aneta widocznie rada była nowemu towarzyszowi podróży, który teraz przez całe dni z niemi chodził. W hotelu uchodził on za »grafa« i tak go służba nazywała. Sypał za to jej bogate datki przy każdej sposobności, osobliwie, gdy razem z panią Anetą i Leonią obiad jadał. Również, gdy zwiedzali razem różne osobliwości stolicy, nieszczędził datków dla odźwiernych i cyceronów, a czynił to tak, że pani Aneta widziała. W rozmowie uderzał w tony wyższej sfery, a jeżeli jakie zdarzenie ze swego życia opowiadał, to zawsze był przy tem jakiś hrabia, albo przynajmniej baron. Gdy pani Aneta z Leonią zatrzymały się przy wystawie konfekcyi, i tę lub ową suknię, lub mantylę chwaliły, pan Alfred opowiedział zaraz obszernie, że podobne toalety widział na wieczorze u księcia S. lub na obiedzie u księcia R. Te dwa książęce domy Wielkiego Księstwa powtarzały się często w jego opowiadaniach, a tych, którzy używali tytułu hrabiów, nazywał zdrobniale imionami chrzestnemi. Słowem — występował jak człowiek żyjący na większym świecie, spokrewniony i zaprzyjaźniony z pierwszemi rodami.
Pani Anecie wielce to pochlebiało i z każdym dniem przyjaźniej patrzyła na pana Alfreda. Leonia nie bardzo się nowym towarzyszem zachwycała. Raził ją często widoczną blagą, a niekiedy źle ukrytym cynizmem, charakteryzującym człowieka wcześnie przeżytego. Jako towarzysz zaś i cicerone był nieoceniony. Wiedział, gdzie i jak się chodzi do muzeów i teatrów, wiedział, co kosztują bilety, a z dorożkarzami zuchwałymi dawał sobie zawsze radę. Była to wielka wygoda dla kobiet, był on dla nich żywym Bedeckerem, a zanim tydzień przeminął, tak się do niego przyzwyczaiły, jakby był ich najbliższym krewnym. Tym sposobem zawiązała się między niemi pewna poufałość, która ułatwiała ich wzajemny stosunek, z czego nie zaniedbał pan Alfred przy każdej sposobności korzystać.
Gdy raz po dłuższej przechadzce w zwierzyńcu, do hotelu wrócili, odźwierny oddał panu Alfredowi telegram. Odczytawszy spiesznie telegram, zawołał z wyrazem przestrachu na twarzy:
— Czyż to być może, aby los dla mnie miał być tak okrutny? To szatan mógł wymyśleń, aby mnie wśród rajskich rozkoszy wzywać do łoża umierającej ciotki?
— Jakto? — umiera? zapytała nagle pani Aneta.
— Jeszcze nie umiera, odpowiedział pan Alfred, ale jest w trakcie na drugi świat. Telegrafują, że mocno chora, że mnie chce widzieć jak najprędzej.
— W takim razie pan odjedzie, rzekła Leonia z małą chmurką na czole.
— Powinienem odjechać natychmiast.. obowiązek, a zresztą i wdzięczność tak każe, — ale wśród tak wyjątkowych okoliczności nie wiem, czy się zdobędę na to.
Pani Aneta spojrzała na Leonię, która zdawała się być z tego telegramu niezadowoloną.
— My pana nie zatrzymujemy, ozwała się po chwili pani Aneta, choć przyznam się, że ta niespodziewana nowina miesza nam nieco nasze szyki.
Leonia spojrzała chmurnie na matkę.
— Ułożyłyśmy sobie z Leonią, mówiła dalej pani Aneta, że zawadziwszy o znaczniejsze miasta w podróży, będziemy je zwiedzać w towarzystwie przygodnego naszego cicerona.
Pan Alfred schwycił się za czoło i zamyślił.
— Chodzi tu o moją własną przyjemność, rzekł po chwili, jeżeli tak skromnie nazwać można to błogie uczucie, jakiego doznaję w towarzystwie moich rodaczek. Sprobuję jednak, czy się nie da pogodzić wdzięczność spadkobiercy z osobistą jego przyjemnością. Zatrzymam się do rana, pięć razy będę telegrafował przez noc, dowiadując się o przebiegu choroby, a jeżeli pogorszenia nie będzie, to mogę mój wyjazd odłożyć.
— To będzie bardzo dobrze, pan wypełnisz swój obowiązek, a my na tem może skorzystamy.
— Więc żegnam do jutra rana, rzekł pan Alfred podając rękę pani Anecie.
— Mam nadzieję, odpowiedziała pani Aneta, że odpowiedzi na telegramy nie będą dla nas tak okrutne.
I z całą serdecznością uściskała mu rękę. Leonia uczyniła to samo, a pod wpływem konającej ciotki, uścisk jej był może także gorętszy.
Gdy obydwie kobiety w swoim pokoju były, rzekła pani Aneta po dłuższem milczeniu:
— Bardzo dobrze wychowany młody człowiek. Czuć w nim lepsze towarzystwo, w którem się obraca. Usłużny dla nas, jak rzadko to się dzisiaj u młodych ludzi wydarza. Zdaje się być także dobrze skoligacony... Czy ty, Leonciu, tego nie uważasz?
— I owszem, odpowiedziała Leonia, przyjemnie jest mieć kogoś koło siebie, który nam usłużyć może. Jest przyjemny towarzysz.
— Ale on coś często na ciebie patrzy?
Leonia zarumieniła się.
— Cóż w tem dziwnego? zapytała.
— Nic dziwnego, jak nie mniej w porządku był twój rumieniec, gdym o niego zapytała.
— Jak też mama na takie drobnostki uważa! zawołała, śmiejąc się Leonia.
— Z takich drobnostek składa się zazwyczaj nasze życie.
Pokojowa weszła teraz do pokoju, aby nakryć stolik do herbaty.
Przez otwarte drzwi słychać było głos pana Alfreda, który nakazywał posłańcowi, aby się spieszył z telegramem.

V.

Podczas gdy pani Aneta w Centralnym hotelu niemieckiej stolicy herbatę z wyszukaną przekąską popijała, a Leonia do swego notatnika coś wpisywała, zajechała przed dworek Jaszczurowa skromna bryczka, na której siedział młody mężczyzna w płóciennym płaszczu.
Pani Dorota pomagała właśnie służącej z maselnicy masło wyjmować, gdy jej zapowiedziano gościa. Zarzuciła chusteczkę na ramiona i wyszła.
Młody mężczyzna, który na nią już w saloniku czekał, mógł liczyć około lat trzydziestu. Miał czarny tużurek starannie zapięty, na głowie ciemne włosy dosyć niedbale rozrzucone, twarz sympatyczną, rzadkim zarostem ocienioną, i ciemne oczy rozumnie patrzące. Ujrzawszy przed sobą nie młodą już gosposię ze śladami nabiałowego gospodarstwa na rękawach, nie był pewny, czy przed sobą widzi dziedziczkę Jaszczurowa, czy też jej pomocnicę.
Upłynęła dobra chwila; oboje w milczeniu patrzali na siebie. Nagle krzyknęła pani Dorota:
— Toż to Władek mojej kochanej Stasi!.. Tak jest, podobny do fotografii przysłanej mi przed dziesięciu laty. Czy tak?
— Tak jest, odpowiedział młody człowiek, całując ją w rękę, jestem ów Władek, któregoś pani trzymała na rękach będąc w Zagonach u mojej matki.
Pani Dorota, bez względu na resztki śmietany, którą sobie rękawy udekorowała, rzuciła się na gościa, wzięła go w objęcia i serdecznie uściskała. Po chwili jakoby zawstydzona odstąpiła dwa kroki i rzekła:
— Nie — to już nie Władek, tylko pan Władysław w całem znaczeniu tego słowa mężczyzna... ale daruj starej przyjaciółce matki, że w pierwszej chwili potraktowała cię jak Władka... bo ty, panie Władysławie, nie wiesz jaka między nami, to jest mną a twoją matką była umowa.
Pan Władysław poczuł przy tych słowach rumieniec na twarzy, bo już od matki dowiedział się coś o tej umowie.
— Prawdziwie, zawołał, całując panią Dorotę kilkakroć w rękę, czuję się bardzo szczęśliwym, że życzliwość dla mojej matki przenosi pani na jej syna.
— A wiesz pan, jaka między nami była umowa? pytała pani Dorota, ocierając łzy fartuszkiem.
Pan Władysław zarumienił się po raz drugi, ale nic nie odpowiedział.
— Oto, mówiła dalej pani Dorota, będąc razem na jednej pensyi, jako serdeczne przyjaciółki, zawarłyśmy z sobą umowę, że nasze dzieci razem pożenimy.
Pan Władysław stał teraz czerwony jak alkiermasz.
— Ale cóż z tego — nie wyszłam za mąż, więc niemam żadnych dzieci. Nie mogę dotrzymać umowy!
Usta pana Władysława zadrgały, jakby chciał coś powiedzieć. Ogarnęła go nieśmiałość, spuścił oczy i milczał.
— O, dotrzymałabym umowy niezawodnie... gdybym miała dorosłą córkę, zarazbym ją tobie oddała. Podobnym jesteś do matki, panie Władysławie, więc jesteś zacny i poczciwy. Mam tylko siostrzenicę, ale...
Pani Dorota machnęła ręką. Obróciła się szybko, jakby czegoś na stole szukała.
— Panna jest w gruncie zacna i dobra, a nawet nie szpetna, mówiła szukając między papierami, ale cóż z tego?.. Matce się w głowie przewróciło. Ciągle za granicą siedzi, wszystko już stracili. Uroiła sobie, że córkę wyda za jakiego księcia, albo hrabiego. Ot, teraz musiałam im dać na podróż, aż do Hiszpanii. Żal mi tylko Leonci, bo to panna ładna, utalentowana i zacna. Moje perswazye nic nie pomogły!
— Czy panna Leonia wyjechała z matką za granicę? zapytał pan Władysław, a oczy jego ożywiły się.
— Już dwa tygodnie jak siedzą w Berlinie. Pisze mi Aneta, że ktoś tam kręci się koło Leonci.
Pan Władysław nieznacznie przybladł, chmurka zawisła na jego czole. Pani Dorota zaczęła teraz znowu po stole między papierami przerzucać.
— Miałam tu gdzieś fotografię Leonci, chciałam ci ją pokazać.
— Pannę Leonię — widziałem we Lwowie na wyścigach. Pokazywano mi ją, ale nie miałem szczęścia z nią mówić.
— Rozumna, bardzo rozumna panna! Ale matka ma głowę przewróconą. Tak ją wychowano, tak samo wydano za mąż, a dobrawszy sobie podobnego męża, nie mieli oboje nic pilniejszego, jak cały majątek na przejażdżki i zagraniczne konesanse stracić! Ciekawam, kogo teraz dla panny bez posagu na męża złapie!... Ale siadajże, panie Władysławie, rozgadałam się, bo to mnie boli, a o posiłku dla ciebie zapomniałam. Zapewne dobrej kawy z dobrą śmietanką nie odrzucisz, a potem co Bóg da i czem chata bogata.
Pani Dorota wybiegła z pokoju. Pan Władysław posunął ręką po włosach, jakby coś nie miłego chciał z czoła ztrącić i kilka razy przeszedł się po saloniku. Na twarzy jego malowało się jakieś niezadowolenie. Spodziewał się kogoś więcej tutaj obaczyć, a tymczasem nietylko, że nie obaczył, ale nawet dowiedział się gorszych rzeczy. Przywiodła go tutaj pewna ukryta myśl, czyli mrzonka, pewne pragnienie duszy, którego nawet przed sobą samym jeszcze nie wypowiedział. I w tym kwiatowym zawiązku spotkał go już zawód, a zawód tem boleśniejszy, że połączony z własnym wyrzutem. Czemuż nie przyjechał kilka tygodni wcześniej? Teraz, może już być za późno!
Za późno — te słowa są straszne, gorsze od samej klęski!
Szczęściem, że pani Dorota nie dała mu dłużej nad tem rozmyślać. Przyszła z serwetą, nakryła mały stolik, a za nią przyniosła służąca filiżanki i łyżeczki.
— Wypijemy tutaj kawuncię, rzekła rozpromieniona gosposia, bo w stołowym pokoju jest dużo rupiecia, na które gość nie rad patrzy. A teraz powiedz mi, co matka porabia i jak tam się u was dzieje. Od lat dziesięciu nic nie wiem. Nic dziwnego! Matka kręci się przy gospodarstwie cały dzień jak kołowrotek, ja także. Nie mam nawet czasu do zwierciadła się popatrzeć, bo jestem sama jak palec. Przed tygodniem dopiero spostrzegłam, że posiwiałam jak gołąb. Siadaj tu na fotelu.
Pan Władysław usiadł i rad był, że opowiadaniem może myśli swoje niemiłe przerwać.
Zaczął więc opowiadać o dziejach rodzinnego domu.
Historya tego domu była prosta i zwyczajna. Wioska niewielka, dwór stary, urodzaje często chybiały, podatki coraz większe, dzieci kilkoro i sporo długów. Ojca zagryzły kłopoty, a sama matka gospodaruje jak może. Dwie siostry nie wyszły jeszcze za mąż, a młodszy brat nie miał ochoty do nauk, w domu pomaga matce.
— Jako najstarszy, mówił dalej pan Władysław, nie chciałem być ciężarem w domu. Postarałem się o kawałek własnego chleba, aby siostrom i młodszemu bratu więcej zostało z rodzinnego majątku. Ukończyłem szkoły, uzyskałem nawet doktorat filozofii, a teraz jestem profesorem przy gimnazyum w stolicy. Przy tem zamierzam się starać o docenturę na uniwersytecie.
Pani Dorota słuchała go z uwagą. Patrzała na niego z uwielbieniem, a od czasu do czasu, pojawiły się łzy w jej oczach. Gdy skończył uściskała go i pocałowała w głowę.
— Zacny jesteś i poczciwy mój panie Władysławie, a takich ludzi nie wypuszcza Bóg ze swej opieki.
Małgorzata przyniosła teraz kawę i garnuszki ze śmietanką.
Z macierzyńską miłością nalała pani Dorota kawę do filiżanki wyzłacanej, uwieńczywszy dzieło swoje kożuszkiem na pół cala grubym.
W tej chwili zdawało się jej, że to syn ukochany, że nie jest bezdzietną.


VI.

Lipcowe słońce świeci na niebie. W przystani wielkiej rzeki panuje ruch niezwykły. Setki podróżnych czekają na brzegu, i patrzą na szeroko rozlane wody. Na falach wody snują się liczne łodzie, tam w dali rysują się niewyraźnie mgliste brzegi, ubarwione grupami zielonych drzew, z poza których wyglądają białe rozkoszne wille. Na lewo wznosi się grupa dachów, ponad które wybiegają ku niebu wieże i krzyże kościołów. Ponad wszystkie góruje okazała świątynia, której szczyty w ostrej sylwetce odcinają się od lazuru nieba. To Kolonia — to tum koloński.
Między podróżnemi, którzy czekają w przystani, wyróżniają się dwie kobiety. Starsza w sukni opatrzonej kwiatami, ma zarzutkę popielatą. Młodsza w sukni żółto-brunatnej, trzyma na ramieniu białą pelerynkę z kaszmiru. Młodsza patrzy wzruszona na wody Renu, nad któremi unoszą się kłęby dymu ze statków parowych. Starsza niespokojnem okiem patrzy na drogę ku miastu, po której toczą się doróżki z pakunkami na kozłach, każdą doróżkę prowadzi oczyma, aż do przystani, a nie znalazłszy czego szuka, z rosnącym niepokojem patrzy znowu ku miastu.
— Leonciu, odzywa się gniewnie do młodszej, ty masz lepsze oczy, czy to nie pan Alfred tam jedzie.
Leoncia zwróciła się ku miastu.
— To jakiś bankier z kasą Wertheima, odpowiedziała i zaśmiała się.
Kufer na koźle był rzeczywiście podobny do żelaznej skrzyni.
— Jak widzę za mało cię obchodzi pan Alfred, ozwała się pani Aneta z chmurką na czole, a ja ci powiadam, że z tego może coś być. Nie trzeba szczęścia odpychać gdy się samo do nas garnie.
— Gdzież mama to szczęście widzi, zapytała Leonia zwracając oczy na wody Renu.
— Rozumie się nie w tym mglistym pejzażu, na który patrzysz, nie w tych majakach, które tam po fali przebiegają, tylko w porządnym epuzerze, którego przypadek do ciebie przybliżył.
— Wczoraj mówiła mama, że to pan Bóg do nas go zesłał.
— To na jedno wyjdzie, dosyć że jest, a mnie się zdaje, żeś z tego powinna korzystać. Kto nie korzysta z okazyi, ten nie raz do śmierci robi sobie wyrzuty.
— A cóż mam uczynić?
— Przecież uczyć cię nie będę. Wiesz dobrze jak z młodym mężczyzną rozmawiać trzeba, jak się na niego trzeba patrzeć, kiedy trzeba się domyśleć tego, czego on nie wypowiada, a kiedy udać, że się nie słyszy, jeżeli powie.
— Ach mamo, na to potrzeba spokoju i dłuższych rozmyślań. W takim zgiełku, gdzie na tyle rzeczy patrzeć trzeba i je podziwiać, mąci się w głowie i jest się w nieustannej gorączce... Zresztą pana Alfreda znam dopiero od tygodnia. Jest miły towarzysz, w podróży pomaga nam w tem i w owem. Cóż więcej?
— Przecież co raz więcej zbliża się do ciebie.
— Nic w tem dziwnego, on młody i ja młoda.
— Wyróżnia cię przy każdej sposobności, widać, że jest tobą zajęty. Czy to nie on tam jedzie w doróżce? Ach, ta ciotka! nie miała kiedy chorować i umierać.
Leonia nie spojrzała na doróżkę, tylko na fale Renu i zamyśliła się. Zdawało się, ściga oczyma, jakiś daleki obraz, którego dojrzeć nie może. Tymczasem nadjechała dorożka z pastorem.
— Rozdarłabym kogo z niecierpliwości, mówiła dalej pani Aneta, patrząc ku miastu, tak nas zostawił w zawieszeniu.
— Może już go nigdy nie zobaczysz! Wielka szkoda!
Leonia zwróciła oczy na matkę. Oczy miała rozmarzone, malowało się w nich jakieś nieukojone pragnienie.
— Cóż ja temu winna, jeżeli nie przyjedzie. Zapewne tak bardzo mu się nie podobałam.
— Młoda i nieszpetna panna, podoba się każdemu, jeżeli tylko chce.
Leonia spuściła oczy i zamyśliła się. W głowie jej szumiało od wrażeń z podróży, w wielkich miastach widziała tyle ciekawych rzeczy, do których wiązało się także wspomnienie towarzysza, tyle zaszło drobnych wydarzeń, po których wspomnienie zostało!... Nie mogła jeszcze tego wszystkiego uporządkować, nie mogła jeszcze odróżnić wrażeń od własnych uczuć!... A miły towarzysz podróży zostawił je właśnie — jak powiedziała pani Aneta, w bardzo niemiłem zawieszeniu. Telegramy, które miał otrzymywać o przebiegu choroby ciotki pozwalały mu odkładać zostanie się z niemi od godziny do godziny. Ostatnie pozwoliły mu towarzyszyć aż do Kolonii. Teraz po zwiedzeniu tumu i po zakupnie kilku flaszek wody kolońskiej, odszedł na telegraf, aby z odpowiedzi telegraficznej dowiedzieć się, czy może dalej z niemi podróż nad Renem odbywać. Na każdy wypadek miał przybyć do przystani, aby im oznajmić, czy z niemi popłynie, czy tutaj je pożegna.
Ta niepewność działała na nerwy kobiet. Statek parowy czekał u przystani buchając niecierpliwie kłębami dymu. Część podróżnych już udała się na pokład, tragarze znosili kufry, dzwonek i świstawki odzywały się po kolei.
Pana Alfreda nie widać! Z każdą sekundą rosło niebezpieczeństwo, że go już nie ujrzą! Przebyte razem dni, drobne wydarzenia, rozmowy w długich wieczorach — wszystko to cisnęło się teraz do pamięci i stroiło się w jasne barwy. To co o sobie sam mówił, stawało się teraz prawdopodobnem, a nawet rzeczywistą prawdą. Dalekie domysły przybierały barwę rzeczywistości. Pani Aneta wierzyła teraz, że gdyby się o Leoncię oświadczał byłby świetną partyą. Ma przecież jaki taki majątek, koligacye świetne, jest sam comme il faut, miał rozległe wiadomości, wychowanie i maniery wyższego świata.
Dodawszy do tego ciotkę konającą, jej wioskę bez długów... Czegoż więcej potrzeba? A gdyby w ostatecznym razie to wszystko było illuzyą... od czegoż ciocia Dorota i Jaszczurów?
Takie myśli biegały teraz po głowie pani Anety. Qui ne risque ne gagne, rien! Można wielki los wygrać! A jeśli się nie zjawi?
Pani Aneta zacisnęła usta, bo tu kończyły się jej marzenia dni ostatnich.
A Leonia? W głowie Leonii szumiało ciągle. Fale Renu, rozkosze żeglugi na tych falach, spodziewane urocze widoki... a z drugiej strony wieżyce tumu kolońskiego, droga z miasta do przystani i coraz słabiej jadące po niej dorożki i rosnące z każdą chwilą prawdopodobieństwo, że towarzysza podróży już nie ujrzy wszystko to wprawiło jej nerwy w jakiś stan gorączkowy. Słowa matki dolały oliwy do ognia... Gdyby teraz pana Alfreda ujrzała, uścisnęłaby dłoń jego serdeczniej i goręcej niż dotąd.
Teraz ostatni tragarz zbliżył się do niej. Wziął z ich rąk podróżne torebki, parasolki i jakieś drobne sprawunki, odzywając się krótko, aby szły za nim, bo statek odpłynie. Rzuciwszy ostatnie spojrzenie na drogę do miasta, weszła pani Aneta na mostek. Za nią ze spuszczoną głową poszła Leonia.
Z pokładu statku wyszły na wyższy pomost. Statek zaczął się z wolna obracać. Ozwały się koła, srebrzysta piana wybiegła daleko na wodę...
Na drodze z miasta ujrzała pani Aneta przez lornetkę cwałem pędzące konie. Obaczył je prędzej gołem okiem sternik. Skręcił kołowrot z tyłu wstecz, a statek zbliżył się poraz ostatni do brzegu. Konie dopadły do przystani, wysunięto mostek — i pan Alfred z okazałym kufrem i pudłem na kapelusz wszedł uśmiechnięty na pokład.
Pani Aneta krzyknęła z radości i o mało co nie rzuciła mu się na szyję. Leonia zarumieniła się i z niezwykłą serdecznością uściskała dłoń jego.
— W ostatniej chwili otrzymałem telegram, który mi pozwala paniom jeszcze towarzyszyć do wieczora. Moja ciotka o tyle jest jeszcze przy siłach, że w towarzystwie lekarza wyjeżdża do Paryża, aby tam zasięgnąć rady specyalistów. Wzywa mnie, abym tam natychmiast przybył. W Koblencyi więc pożegnam panie. Dotąd możemy podziwiać razem urocze brzegi Renu, a pannie Leonii mogę nawet opowiedzieć o różnych psotach nadobnej czarownicy »Loreli«, która podróżnych na Renie swemi wdziękami tak czarować umiała, że się w odmęt rzucali.
Przy tych słowach spojrzał w oczy Leonii, która je natychmiast na pomost spuściła. Po jej twarzy przebiegł nieznaczny rumieniec.

VII.

Z powagą rozpoczął teraz statek bieg swój. Zwolna ale bez ustanku posuwał się przez fale, które mu drogę zagradzały. Uczucie niewysłowionej rozkoszy ogarnęło wszystkich, którzy podróż po raz pierwszy odbywali. Cichy jednostajny ruch, bez turkotu i hałasu przypominał mimowoli lot ptaka, któren z rozpostartemi skrzydłami sunie po modrem sklepieniu nieba. W dali w niewyraźnej mgle rysowały się przyszłe urocze obrazy. Z bijącem sercem patrzali na nią podróżni, ciesząc się nadzieją, że się do nich zbliżają i je w całej ich krasie oglądać będą. Stosownie do tych pragnień ugrupowali się podróżni po różnych miejscach. Nerwowi zamknęli się w salonie, aby przez małą szybę z wolna oglądać to, co ujrzane naraz, mogłoby ich nerwy zanadto podrażnić. Inni pozasiadali na dolnym pomoście, aby tylko widzieć to co mają przed sobą. Śmiali i niespokojni zostali na górnym, zkąd można było patrzeć na około i czuć przyjemne muskanie wiatru, jaki sam bieg statku wytwarzał.
Pani Aneta, lękając się zawrotu głowy została w salonie. Leonię wysłała na górny pomost, aby tam do woli pięknym widokiem nasycić się mogła. Pan Alfred towarzyszył Leonci.
Oboje usiedli na ławce, z której na oba brzegi był widok wspaniały.
Na Leonię sprawił ten widok dziwne wrażenie. Czuła, że się jej serce rozszerza rozkosznie, że tę rozkosz chciałaby z kimś podzielić i przed nim wysnuć to wszystko, co się teraz dziwnie w jej duszy mota.
Pan Alfred zwracał jej uwagę na te i owe piękności malownicze, mówił z przejęciem, jakby był artystą. Wypowiadał swoje wrażenia, które Leonia z nim podzielała, a on podzielał znowu wszystko to, co oczarowana widokami Leonia wypowiedzieć mogła.
Powoli nawiązywała się między niemi nić sympatyczna, jednako patrzali, jednako widzieli. Po niejakim czasie, gdy statek coraz dalej w górę rzeki zmierzał, a brzegi Renu z pewną romantyczną grozą, coraz wyżej ku niebu rosły, wziął pan Alfred Leonię za rękę, i jakby ją chciał przy kołysaniu się statku na ławce utrzymać. Leonia domyślając się takiego zamiaru nie wzbroniła ręki.
— Czy wierzysz pani, zapytał, w dzisiejsze objawy nadprzyrodzone, naprzykład w sugiestyę?
Leonia uwolniła rękę z jego dłoni.
— Obawiam się, rzekła z uśmiechem, abyś pan nie kazał mi to mówić co sam sobie życzysz.
— Czyż to sprawiłoby pani nieprzyjemność?
— Przynajmniej nie byłoby to moją własną wolą.
— O tej woli tak są dziwne dzisiaj pojęcia, że ostatecznie nie wiemy, czy ona jest wypływem naszej duszy, czy też urabia się pod wrażeniem tego co nas otacza. Ja naprzykład...
— Proszę dalej mówić.
— Naprzykład, w tej chwili chcę i pragnę czegoś, co uważam za jedyne szczęście moje.
— A w innem otoczeniu, w innem towarzystwie zapragniesz pan innego szczęścia.
— Oblewasz mnie pani zimną wodą.
— To z pod kół statka wypryska piana.
Pan Alfred zamilkł i z ukosa spojrzał na Leonię. Leonia zrozumiała to milczenie.
— Czy pan jesteś tak wrażliwy na te zimne krople wody?
— Jeżeli pochodzą z młodych ust, które żar rozniecać mają.
Lekki rumieniec przebiegł po twarzy Leonci.
— Czy znasz pani legendę o czarownicy »Lorelai«, która tam wyżej na skalistych brzegach tej wody ma królować?
— Słyszałam coś o niej. Legendy takie powtarzają się. U nas nazywa się Świtezianka.
— Dlaczegoż w tych legendach jest zawsze jedna i ta sama myśl, że piękna i czarująca kobieta, czarem wdzięków swoich, nielitościwie zabija mężczyznę?
— Najlepiej nie patrzeć na te niebezpieczne wdzięki.
— A jeżeli kto w ich sidła już ugrzązł?
Pan Alfred wziął Leonię za rękę i wycisnął na niej pocałunek. Zarumieniona cofnęła rękę.
— Patrz pani na ten siwy obłoczek, mówił dalej pan Alfred, który majaczy tam na krawędzi nieba... Tam przemieszkiwać ma owa nadreńska czarownica, a zanim jej śpiew zdradliwy usłyszę, niech pierwej usta pani wypowiedzą wyrok na mnie.
— Jaki wyrok?
Pan Alfred ujął namiętnie jej rękę.
— Czy będę mógł tę rękę jako zakład wiecznej przyjaźni w mojej dłoni zatrzymać na zawsze?
Ciemny rumieniec okrył twarz Leonci. Cofnęła rękę i szybko wstała z ławki.
— Mama w salonie sama tak długo siedzi, muszę iść do niej. Przepraszam pana.
I szybko jak widmo zniknęła z pomostu.
Pan Alfred wiedział co to znaczy. Chciała z jego oświadczeniem pójść do matki. Tam nastąpi narada co z niem zrobić. Pan Alfred nieobawiał się tej narady, bo wiedział dobrze, że matka mu sprzyja. Leonia stanowczej rekuzy mu nie dała, a to dawało mu nadzieję, że matka wyrok jej przechyli na jego stronę.
Tak sobie myślał pan Alfred i w dobrym humorze zaczął się przechadzać po górnym pomoście. Wietrzyk od górnego Renu muskał mu czoło i szeptał mu do ucha, różne dobre rzeczy. Był pewny, że prędzej czy później piękna turystka przyjmie jego oświadczenie.
A co potem?
Potem? Któżby teraz o tem myślał. Przecież u nas nie jest w zwyczaju, aby przed ślubem o czemś podobnem myśleć. Ubliżałoby to nawet pierwszym zachwytom miłości, a samą miłość zniżyłoby do prostego rachunku.
Podczas gdy pan Alfred w rojeniach swoich po górnym pomoście się przechadzał, w dolnym salonie toczyła się rozmowa prawie dramatyczna.
— Więc oświadczył się, mówiła pani Aneta rozpromieniona, trzeba go jakiś czas w niepewności zostawić. To zaostrza sentyment u mężczyzny. Mężczyzna w tym względzie jest podobny do osła, który się cofa, gdy go naprzód ciągniemy, a biegnie naprzód, gdy go w tył chcemy cofać.
— Ależ tu idzie o to, odpowiadała żywo Leonia, jak mu na to odpowiedzieć. Tak mało znamy go...
— Już ja go dobrze poznałam. Wiem kto go rodzi i jakie są jego koligacje. Ma wioskę, wprawdzie nie bez długów, ale któż dzisiaj jest bez długów.
— Zkądże mama wie o tem?
— Gdy córka buja po eterach niebieskich, to obowiązkiem matki jest dobrze rachować.
Tu wyjęła zwinięty papier, rozłożyła i przesunęła po pod oczy Leonii.
— Telegram! krzyknęła Leonia
— Tak jest. Telegrafowałam do mojej znajomej w Poznaniu.
— Dla Boga! Cóż mama uczyniła!
— Uczyniłam to, co było moim obowiązkiem.
Nastąpiło dłuższe milczenie.
Leonia była cała czerwona, oczy szkliły się w gorączce.
— Dzisiaj małżeństwa powinny się szybko zawierać, mówiła pani Aneta, bo inaczej wszystko się rozerwie. Minęły te czasy, w których para miłosna kochała się przez długie lata, zanim do stóp ołtarza zdążyła. Dzisiaj szkoda czasu na taką zabawkę.
— Ależ tak nagle.. nie mogę nawet przekonać się, czy kocham, albo czy on rzeczywiście mnie kocha?
— Zresztą, możesz mu przyrzec — a jeśliby się coś w dalszym trakcie lepszego znalazło — to przyrzeczenie jeszcze ciebie nie obowiązuje. Tysiące panien zrywają przyrzeczenia, narzeczeni nawet rozstają się, a nikt im tego tak bardzo za złe nie bierze.
Twarz Leonii poczerwieniała jak rozpalone żelazo.
— Jeżeli tak... to już wolę od razu przyrzec i zaręczyć się z panem Alfredem, niżeli miałabym znowu na rozkaz mamy robić słodkie oczy do francuzkiego markiza, jak to zeszłego roku w Ostendzie było.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

W godzinę później siedzieli wszyscy troje w dolnym salonie przy herbacie. Pan Alfred trzymał drobną rączkę Leonii i od czasu do czasu całował. Twarz Leonii pałała, oczy, na których były ślady łez iskrzyły się gorączkowo. Pani Aneta miała minę dyplomatyczną.
— Nie wiem, rzekła po dłuższem milczeniu, czy nie zawcześnie uległam waszej prośbie... Pan w Koblencyi nas opuścisz!
— Aby spieszyć do ciotki umierającej w Paryżu, odpowiedział pan Alfred, chciałbym jednak wprzódy utwierdzić tę pierwszą chwilę mojego szczęścia, aby ona wraz z mojem szczęściem w niepamięć nie poszła.
Rzekłszy to zdjął z palca złoty pierścień z pysznym turkusem.
— To pierścień zaręczynowy mojej matki, mówił dalej zwrócony do Leonii, czy pozwoli go pani włożyć na palec?
Leonia zawachała się, jakiś przestrach ogarnął ją.
— Przyjmij moje kochanie, rzekła pani Aneta, bo tak nasz starodawny zwyczaj każe.
I zdjęła z palca Leonii jej ulubiony pierścień ze szmaragdem. Leonia nie wiedziała prawie, co się z nią w tej chwili dzieje. Czuła tylko na swoim palcu inny pierścień.
— Jesteście zaręczeni, mówiła dalej pani Aneta.
Pan Alfred ucałował rękę, matki i córki.
— Pozwoli pani, rzekł po chwili, że zwyczajem europejskim, przeszlę o tem wiadomość moim krewnym i przyjaciołom?
Pani Aneta skinęła głową, a rozgorączkowana Leonia patrzała zamyślona w powietrze, jakby coś ujrzeć chciała, czego tam dla innych oczów nie było.
— Koblencya! zawołał sternik na pokładzie.

VIII.

Od tego czasu minął miesiąc. Pani Aneta uznała za stosowne skrócić metę swojej podróży dzisiaj już bezcelowej. Dopiąwszy celu postanowiła wrócić do kraju, na co się Leonia zgodziła. Chciała także i siostrze swojej, pani Dorocie, zrobić pewną przyjemność. Pani Dorota nieraz mawiała o tem, że włócząc się za granicą, nie znamy skarbów, które kraj nasz posiada. Otóż korzystając z resztek dni ciepłych i pozostałych pieniędzy, ułożyła sobie pani Aneta przed widzeniem się z siostrą, zwiedzić po drodze swojskie Tatry i »Morskie Oko«. Leonia przyjęła ten projekt z zapałem.
Jakoż w kilka dni potem ujrzała Leonia z bijącem sercem rysujące się na niebie polskiem grzbiety Tatrów. W Szwajcaryi widziała wyższe i dziwaczniejsze olbrzymy skał, ale na widok Tatr uderzyło jej serce żywiej, bo to własne góry nasze.
Pierwsze dni w Zakopanem przepędziła w gorączce. Z rozrzewnieniem patrzała na liczne grona rodaczek przybyłych tu z trzech dzielnic ziemi ojczystej, aby podziwiać ukochane Tatry swoje. Razem z niemi zrobiła kilka wycieczek mniejszych, które głęboko wryły się w jej pamięci. Zdawało się jej, że tu i ludzie inni, niebo inne i orły inne krążące w obłokach. Wszystko to było bliżej jej serca, niż owe wszystkie dziwy zagraniczne, bo było swoje. Cieszyła się jak dziecko z obiecanej wyprawy w liczniejszem towarzystwie do »Morskiego Oka«, która za dni kilka nastąpić miała.
Przed tem zapowiedziano w sali dworca tatrzańskiego odczyt »O naszych skarbach« na korzyść budującego się kościoła.
Zapowiedź ta ucieszyła wielce Leonią. Myślała nieraz o takich skarbach, ale jeszcze więcej usłyszeć chciała. Myślała także o nieznanym prelegencie, który o nich miał mówić. Miał już z góry jej sympatyą, bo jak widać czuł razem z nią i razem o tych skarbach myślał. Do tych myśli mieszała się jeszcze myśl inna. Pani Aneta zawezwała listownie pana Alfreda, aby tutaj do nich przyjechał. Chciała się pokaźnym narzeczonym swej córki przed swemi rodaczkami pochwalić.
Tymczasem nadszedł dzień odczytu. Sala dworca tatrzańskiego nie mogła wszystkich słuchaczy pomieścić. Stali w przedsionku, stali pod otwartemi oknami, aby choć nieco usłyszeć.
Pani Aneta postarała się o miejsca pierwszorzędne. Miała na sobie suknię lugduńską, podczas gdy Leonia odziana była w jakąś pajęczą tkaninę koloru blado-sinego. We włosach miała kilka skromnych szarotek.
Śród głuchego milczenia wszedł prelegent na wzniesienie, na którem stał stolik suknem nakryty.
Był to młody człowiek o twarzy sympatycznej. Ciemne, niedbale rozrzucone włosy, zdradzały poważnego pracownika. Lekki uśmiech na ustach, ocienionych ciemnym zarostem, okazywał pewność siebie i stanowczość. Zgromadzenie powitało go oklaskiem. Spojrzał z wdzięcznością po całej sali, ale jak się zdaje nikogo z obecnych nie widział, zajęty tem o czem miał mówić.
I zaczął mówić.
Głos jego był dźwięczny, twarz ożywiała się w miarę, gdy temat swój rozwijał, oczy połyskiwały często blaskiem brylantowym.
Mówił o Tatrach, o Morskiem Oku, o Gople, o Szczerbcu Bolesława Chrobrego, o Wiedniu i Grunwaldzie i innych wielkich wspomnieniach historycznych.
Zgromadzenie słuchało go w milczeniu, przerywanem od czasu do czasu szmerem zadowolenia i współczucia z prelegentem.
Leonia słuchała go z twarzą ożywioną. Pochłaniała każde słowo, widziała każdy gest białej ręki, jaki tym słowom towarzyszył. Sympatya jej rosła dla niego coraz więcej, im z większym zapałem mówił o skarbach i wspomnieniach dziejowych.
Wreszcie skończył. Posypały się oklaski, a tu i owdzie kwiaty. Leonia wyjęła ze swego bukiecika, którego miała na piersi pączek żółtej róży i rzuciła tak zręcznie, że upadł przed nim na stolik. Prelegent podjął go z lekkim uśmiechem, skłonił się zgromadzeniu, chociaż nie wiedział od kogo pochodził.
O tym świetnym odczycie mówiono nazajutrz dzień cały, młody prelegent był Jowiszem dnia tego.
Po południu tego dnia, gdy pani Aneta z Leonią na ganku góralskiego domku poobiedną kawę piły, zbliżył się do ganku nieśmiało młody człowiek i z niskim ukłonem przedstawił się paniom, jak twierdził na rozkaz pani Doroty.
Był to wczorajszy prelegent.
Zrazu zdziwiła się pani Aneta taką niespodzianką, a Leonia radośnie powitała gościa.
Zdziwienie pani Anety znikało powoli, gdy gość opowiedział, że był niedawno w Jaszczurowie, odwiedzając na życzenie matki dawną serdeczną jej przyjaciółkę. W Jaszczurowie dowiedział się o nich, że wyjechały do wód morskich, a teraz przychodzi, ażeby się od nich o pani Dorocie coś dowiedzieć, i o tem matce donieść.
Pani Aneta przypomniała sobie matkę zacnego prelegenta i wypytywała go o różne domowe sprawy. Leonia przypomniała sobie także, że będąc młodą dziewczynką widziała jego fotografię u cioci Doroty, przesłaną przez matkę.
Od razu zawiązała się poufna rozmowa. Pochlebiało to pani Anecie, że bohater dnia siedzi u niej na ganku, widziany przez wszystkich. Zatrzymała go więc tak długo jak mogła. Pomagała jej w tem Leonia, która z wielkiem ożywieniem rozmawiała z młodym profesorem. Rumieniła się tylko od czasu do czasu, gdy spojrzała na klapy surduta, w której tkwił pączek żółtej róży, który mu wczoraj na stół rzuciła. Nie śmiała jednak do tego się przyznać.
— Czy pan będziesz należał do naszej wyprawy do Morskiego Oka, zapytała pani Aneta.
— I owszem, odpowiedział pan Władysław, mam to postanowienie.
— Gdyby tylko pan Alfred mógł na czas zdążyć, rzekła pani Aneta zwrócona do Leonii.
Pan Władysław spojrzał na Leonię, po której twarzy przebiegł teraz lekki rumieniec.
— Mówiłam o narzeczonym mojej córki, uzupełniała pani Aneta, który ma z Księstwa w tych dniach tutaj przybyć.
Pan Władysław przygryzł usta i nieco przybladł.
— Już chłodno na ganku, rzekł po chwili, muszę panie pożegnać.
— Dowidzenia się.
Pan Władysław skłonił się nizko i odszedł.
— Bardzo miły człowiek, zauważyła Aneta.
— Ciocia Dorota coś raz mi o nim mówiła, dorzuciła Leonia.
— Z jego matką były obydwie na pensyi razem i przysięgły sobie, że swoje dzieci razem pożenią. Szkoda, że ciocia za mąż nie wyszła.
— Rzeczywiście, że szkoda, tak młody człowiek.
— Ale ty nie miałabyś Jaszczurowa.
Leonia zarumieniła się, usta jej zadrgały, jakby coś powiedzieć chciała — ale umilkła.

IX.

Z pierwszym brzaskiem dnia zaczęły się gromadzić przed dworcem tatrzańskim grupy turystów i turystek polskich. Niektórzy z mężczyzn przywdziali strój góralski. Zawiesili na ramieniu serdak, a na drugim czuchę. Opierając się na zgrabnie rzeźbionej ciupadze, podawali ramię młodym towarzyszkom, przebranym także za góralki w jaskrawe kolory. Przeróżne inne więcej europejskie kostyumy urozmaicały pochód. Przewodnicy wysunęli się naprzód, inni zaś górale nieśli prowiant i cieplejsze odzienia turystów. Malowniczy rozwinął się łańcuch snujący się pod górę; zwijał się i wyginał na krętych ścieżkach, a często urywał się i znikał, aby znowu z po za szarej ściany skalistej na widok wystąpić. Wesołe śpiewy rozlegały się echem od brył skalistych i płynęły gdzieś w dal na omgloną u stóp dolinę. Kiedy niekiedy zatrzepotał skalny orzeł długiemi skrzydłami i pomknął w górę, a zbudzony w zacisznej norze świstak usiadł na dwie łapki i z trwogą wychylił głowę czy mu nie grozi niebezpieczeństwo. Pierwszy z nich wysunąwszy się na brzeg skały dawał hasło pozostałemu w tyle obozowi.
Pani Aneta w kostyumie angielskiej turystki, wsparta na długim kiju postępowała odważnie naprzód. Za nią po prawej stronie w szarej bluzce, w czerwonej góralskiej spódniczce szła Leonia w towarzystwie pana Władysława, który niósł na ręku jej szal hiszpański.
Pan Władysław wskazywał jej najpiękniejsze widoki, wymieniał nazwy miejscowości i objaśniał, jakie legendy i podania do nich się wiążą. Leonia słuchała go z pewną gorączką, mówiła o widokach Szwajcaryi, przekładając pierwsze nad ostatnie. Rozmowa pogłębiała się coraz, więcej, wchodziła nieraz w sferę uczuć, które przez oko budzą się w głębiach duszy.
Leonia zauważyła, że jej towarzysz tutaj często rozmowę przerywał, zwracając nagle do innego tematu. Na jego czole zawisła wtedy jakaś chmurka, a usta zaciskały się, jakby doznawał jakiegoś nieprzyjemnego uczucia.
Na polanach odpoczywano. Malowniczo grupowało się towarzystwo w około olbrzymich saganów kwaśnego mleka, które z szałasów usłużne góralki wynosiły. Butelki z winem i różne przekąski zaczęły krążyć. Nie brak było i przekąsek duchowych. Wesołe koncepta i dowcipy krążyły w całej drużynie. Czyste jak kryształ powietrze, aromaty ziół tatrzańskich i podrażniający ozon przyspieszały tętna, rozgrzewały krew i budziły jakieś życie dotąd nieznane.
Po kilku takich wypoczynkach z posiłkiem przy różnych stawach, zdążano już nad wieczorem do celu podróży.
Ujrzano Morskie Oko.
Okrzykiem powitano tę drogocenną perłę gór tatrzańskich, a ci, którzy po raz pierwszy tu przybyli, zatopili się w głębokiem milczeniu. Ciemno-modra szyba stawu zaludniła się teraz tem wszystkiem co o nim słyszeli. Widziano cienie śmiałych opryszków i cienie zaklętych rycerzy Bolesława.
Rozłożono ognie, aby na noc ciepły posiłek przygotować. Kosodrzewina pryskała, z doliny wynurzała się coraz większa ciemność i powoli sunęła się po skałach i przepaściach na góry. A na niebie wybłyskiwały gwiazdy jedna po drugiej, i powoli zasiał się niemi cały strop niebieski.
Pani Aneta rozłożona na kobiercu, zabawiała jakąś niemłodą towarzyszkę opowiadaniem o górach i morzach zagranicznych. Leonia siedziała opodal oparta o wystającą skałę i rozmawiała z panem Władysławem, który stał poniżej.
Wiele, bardzo wiele przez całą drogę rozmawiali ze sobą. Poruszyli wiele tematów, a we wszystkiem byli jakoś zgodni ze sobą.
Gdy na ognisko nowego paliwa dorzucono, buchnęły iskry wysoko i oświeciły twarz pana Władysława. Leonia spostrzegła na tej twarzy jakiś smutek niezwykły.
— Czy zgodzi się pan ze mną, zagadnęła patrząc w ognisko, że zbyt przyjemne uczucia napawają nas jakimś smutkiem, którego powodu ani celu odgadnąć nie możemy.
Pan Władysław spojrzał przed siebie i milczał chwilę.
— Nieświadomość tego co nam grozi, odrzekł niby do myśli swoich, zastępuje często jakieś niedobre przeczucie, ale smutek świadomy swego źródła wpija się w duszę głęboko i gorszy jest od najgorszych przeczuć.
— Pozwoli pan siebie zapytać, czy to co widzę na twarzy pana należy do pierwszego czy do drugiego?
Pan Władysław spojrzał ze wzruszeniem na Leonię.
— Jeżeli pani dojrzałaś jakiś cień smutku na mojej twarzy, to przyznaję się szczerze, że należy on do tego drugiego rodzaju.
— Czy winni temu ludzie?
— Uchowaj Boże — sam jestem winien.
— O cóż pan siebie oskarżasz?
— O coś czego w sobie niedostrzegłem.
— Czy można zapytać coś pan teraz dostrzegł?
— Widzę, że jestem ułomnym człowiekiem, może ułomniejszym od innych. Uczułem w sobie zawiść.
— Zawiść?
— Zawiść i zazdrość do tych, których nawet nie znam, a którzy są szczęśliwsi odemnie.
Nastąpiła pauza. Leonia patrzała w pryskające iskry, a pan Władysław usiłował wydobywaniem cygara i zapałek sprawić sobie jakieś zajęcie.
— Czy widzisz pani, zagadnął, jak te kłęby dymu w dziwne kształty wiją się i rozwijają... jak ta szklanna tafla Morskiego Oka połyskuje się w fantastycznych światłach, jakby przez pryzmat przepuszczonych... jak te skały, urwiska, które podania zaludniają...
— Mówiłeś pan o zawiści, przerwała Leonia, przyznaję się, że niespodziewałam się jej u pana odkryć.
— Ułomna ludzka natura — ale poznać ją znaczy, w połowie zwyciężyć.
— Czy takie zwycięztwa są łatwe?
— Zależy od tego jak nas los wychował. Kto w życiu musiał walczyć i zdobywać, ten ma siłę zwycięztwa.
— Czasami może i lepiej jest — nie zwyciężyć.
— Może przyjemniej, ale nigdy lepiej. Cezar, gdy stał nad Rubikonem z rylcem w ręku mógł wiele marzyć, myśleć i pisać, ale rzuciwszy go do wody przeszedł Rubikon.
Tutaj ozwały się głosy nawołujące do wieczerzy. Wszyscy ruszyli się z miejsc swoich i ugrupowali w około improwizowanej zastawy biesiadniczej.
Leonia siadła przy matce. Przez cały czas wieczerzy była zamyślona. Pan Władysław przyłączył się do innej grupy i z nią rozmawiał. Zdawał się nawet być wesołym.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Gdy nazajutrz pani Aneta do swego domku wróciła, zastała tam gościa spodziewanego.
Pan Alfred przyjechał. Przywiózł cukry i kwiaty i wiele innych łakoci. Był w złotym humorze, opowiadał o ciotce, która jeszcze nie umarła, a testament już zrobiła, mówił o jesiennych wyścigach konnych, które się w Wiedniu przygotowują, a na które najznakomitsi hipofile z całej Europy się zjadą. Proponował paniom, aby się tam z nim udały, gdyż to będzie widowisko jakich mało.
Leonia przyjęła narzeczonego uprzejmie, mówiła z nim o różnych potocznych rzeczach i o wrażeniach, jakie na niej sprawiły swojskie góry tatrzańskie. Na jej czole pojawiała się od czasu do czasu chmurka zamyślenia, osobliwie, gdy o wieczornej biesiadzie przy Morskiem Oku mówiła.
Po wieczornej herbacie zaczęła rozmowa urywać się coraz więcej, co znużeniu po podróży przypisywano. Pan Alfred pożegnał się do jutra.
Nazajutrz rano otrzymała pani Aneta list z Jaszczurowa. Zdziwiło ją, że adres nie był pisany ręką pani Doroty. Szybko rozdarła kopertę. Spojrzała na podpis. Pisał ksiądz proboszcz z Jaszczurowa. Z rosnącą ciekawością zaczęła odczytywać niewyraźne litery sędziwego proboszcza.
Proboszcz pisał, że pani Dorota została przed tygodniem dotknięta wielką niemocą. Jakkolwiek z tej niemocy przyszła do siebie, z obawy jednak, że taki atak może się powtórzyć, i być śmiertelnym, podyktowała testament mianując go egzekutorem. Dalej donosił proboszcz, że w tym testamencie mianuje sukcesorką swoją Leonię, ale pod tym warunkiem, jeżeli wyjdzie za mąż za tego, którego w kraju pozna i ukocha. Inaczej Jaszczurów staje się własnością przytułku dla dzieci moralnie zaniedbanych.
Gdy pani Aneta to wszystko odczytała, krzyknęła na Leonię.
— Patrz, zawołała cała czerwona ze złości, co ta waryatka zrobiła! Była całe życie waryatką i taką umrze!
Leonia podjęła list i zaczęła czytać. Niezwykła treść listu podrażniła ją widocznie. Czerwone pręgi wystąpiły na jej twarz, brwi podniosły się do góry.
Po niejakim czasie zaczęła się uspokajać.
— Jakże o tem panu Alfredowi powiedzieć, wołała pani Aneta, może wcale nic nie mówić, tylko ślub przyspieszyć?
— Przeciwnie, odpowiedziała Leonia, trzeba mu natychmiast o wszystkiem powiedzieć.
— Gotów się przestraszyć i odstąpić.
— Lepiej, że to zrobi prędzej niż później.
— Ja mu tego nie powiem.
— Ja się z nim rozmówię.
Nadszedł pan Alfred. Zaraz po przywitaniu, wyszła pani Aneta do swego pokoju a Leonia, wziąwszy list proboszcza do ręki, rzekła:
— Muszę na dzień dobry przywitać pana niedobrą nowiną. Niech pan przeczyta.
Pan Alfred wziął list i zaczął go czytać. Czoło jego marszczyło się, usta zacinały. Zbladł, a wyraz przykry przebiegł po tej bladej twarzy.
Po chwili zaczęła się ta twarz rozjaśniać i zwykły spokój a nawet i uśmiech zapanował na niej.
— To jest zabawka starej kobiety, zawołał, koncept pod wpływem proboszcza. Nic łatwiejszego jak taki testament zwalić, a raczej obejść, wyprawiwszy drugie demonstracyjne zaręczyny, jeżeli nie przy Morskiem Oku, to przynajmniej przy Jaszczurowie!
— Wszak urzędowe karty o zaręczynach posłałeś pan i do Jaszczurowa.
Pan Alfred syknął jak wąż.
— I ręczę, że zacny proboszcz, odparł ze złością, włożył tę kartę do testamentu!
— Panie Alfredzie, zaczęła Leonia z powagą, największem nieszczęściem u nas bywają owe rozczarowania poślubne co do majątku. Nie odwołując się do żadnych przyszłych procesów, oświadczam panu, że majątku żadnego nie mam, a znając stanowczość mojej ciotki i nieugiętość egzekutora jej testamentu uważam Jaszczurów dla mnie za stracony. Jeżeli pan taką biedną, jaką dziś jestem zechcesz poślubić, wezmę to za wielki dowód przywiązania ze strony pana, i wyznaje naprzód, że potrafię być na mniejszem oszczędną gospodynią.
Pan Alfred zaczął się niepokoić na krześle. Próbował coś odpowiedzieć, ale słowa mu się nie kleiły.
— Widzisz pani, mówił zwolna, materyalnej pozycyi nie trzeba nigdy lekceważyć... Ciotka moja może żyć w nieskończoność... mój majątek, jak każdy inny, nie jest bez ciężarów.. a ciężary te wyrastają nieraz po nad nasze siły... w takim razie...
— W takim razie zechcesz pan zapewnie odebrać swój pierścionek.
Szybko zdjęła pierścionek i położyła mu tuż przy ręce, którą na stole trzymał.
Pan Alfred machinalnie wziął pierścionek i zaczął się nim bawić.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

W kilka dni potem siedziała pani Aneta przy herbacie mocno podrażniona. Leonia z ożywioną twarzą podawała filiżankę gościowi, którym był pan Władysław.
— Ależ to fałszywe koty, tygrysy nie ludzie! wołała pani Aneta, wioskę przed dwoma miesiącami sprzedał komisyi kolonizacyjnej — ciotki żadnej nie miał w Paryżu — podły świat cały, bezwstydna nikczemność na każdym kroku... Jutro odjeżdżamy do Jaszczurowa!
Pan Władysław nierozumiał dobrze tych wykrzykników podrażnionej matrony. Byłby chętnie świat cały i ludzkość wziął w obronę przed atakiem pani Anety, gdyby Leonia zagadkowym uśmiechem nie była go oderwała od tego.
— Jutro odjedziemy do Jaszczurowa, wołała dalej zacietrzewiona pani Aneta, a pan, panie profesorze, pojedziesz z nami. Moja siostra zaniemogła ciężko, a nawet już o testamencie coś nam donoszą. Wypada, abyś pan przyjaciółkę matki swojej odwiedził.
Pan Władysław spojrzał na Leonię i znowu spotkał się z jej uśmiechem nieodgadnionym..

∗                    ∗

Cóż więcej pisać? Łaskawe czytelniczki już się reszty domyśliły. Ale o jednej rzeczy jeszcze nie wiedzą.
Gdy pan Władysław po drugiej czy trzeciej wizycie w Jaszczurowie, przy swojej narzeczonej siedział, a ona z kwiatka szczęście mu wróżyła, ozwała się pani Dorota:
— Wróżcie sobie co wam się podoba, ale ja powiadam, że o prędkim ślubie ani mowy, od litery mego testamentu ani na włos nie odstąpię. Przy Morskiem Oku zawiązała się miłość wasza... a właśnie o ten klejnot naszych gór tatrzańskich toczy się spór, że ono do naszej ziemi nie należy. Mam nadzieję, że przeciwnik nam go nie wydrze, ale dopóki ten spór się nieskończy i Morskie Oko w nasze posiadanie nam nie będzie oddane, poty o ślubie ani myśleć. Twoim jest obowiązkiem mości profesorze, szermierzyć słowem i czynem o tę perłę gór naszych, aby się nie stała obcą ziemią, o jakiej w testamencie jest mowa.
Dotąd para narzeczona żyje w nadziei. Autor mniema, że ich nadzieja spełni się.

Zakopane, Luty 1894. W Zakładzie dra Chramca.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Chryzostom Zachariasiewicz.