Przez Syberyę i Mandżurię do Japonii/Mandżurya

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Przez Syberyę i Mandżurię do Japonii
Pochodzenie Na daleki wschód. Kartki z podróży
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1904
Druk Drukarnia Rubieszewskiego i Wrotnowskiego
Miejsce wyd. Warszawa — Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Mandżurya.

Kraj piękny, obszerny, urozmaicony, na północy i zachodzie słabo sfalowany, stepowy, trawiasty, ku południowi górzysty, na wschodzie lesisty, spiętrzony wysokimi szczytami, pocięty wąwozami i spławnemi rzekami; kraj bogaty, żyzny, w znacznej części gęsto zaludniony i doskonale uprawny; kraj obfitujący w złoto, żelazo, miedź, glinkę porcelanową, w węgiel, w drzewo przedniego gatunku, jak: dąb, buk, klon, cedr, modrzew, sosnę, w drzewa owocowe i drzewa morwowe; kraj pełny zwierzyny: kóz, jeleni, danieli, antylop-cerenów, dzikich osłów (kułanów), lisów, wilków, dzików, niedźwiedzi, tygrysów; kraj zdawna ukochany przez ptactwo wodne, ojczyzna bażantów i siwych gołębi, ojczyzna berkutów i sokołów; kraj zamieszkany przez ludność potulną, wielokrotnie zawojowywaną i przyzwyczajoną do zaborów — Mandżurya przedstawia bardzo ponętny kąsek dla zdobywcy.
Dwa razy zawojowały ją Chiny; był czas, że znaczna część jej należała do Korei; w XIII wieku panowali w niej Mongołowie; wreszcie w XVII stuleciu utworzyło się z plemion mandżurskich rdzenne, tubylcze państwo, które z kolei zawojowało Chiny i dało początek obecnie panującej dynastyi mandżurskiej.
Nurchaci, książę plemienia Niuczej, był pierwszym z tej dynastyi władcą. Północną stolicę miał w Hirynie, a południową w Mukdenie, gdzie w skarbcu cesarskim dotychczas zachowują jako relikwie jego odzież, pieczęć, i gdzie stoi jego złocony tron.
Byłem może ostatnim Europejczykiem, który te rzeczy widział. Małoletni syn Nurchaciego został po jego śmierci ogłoszony przez wuja zdobywcę za „Szu-an-di“, t. j. chińskiego bogdochana. Oto początek dynastyi mandżurskiej
Ale wszystko to są jedynie zmieniające się nazwy i tytuły. Mandżurya zawsze była i jest kolonią chińską, zamieszkaną gdzieniegdzie przez nieliczne i rozsypane plemiona koczownicze, pasterskie, rybołówcze i myśliwskie. Chińczycy pochłonęli je, przerobili, na wszystkiem wycisnęli swe twórcze piętno. Chińskie ręce uprawiły ziemię, chińscy pionierowie wytknęli drogi, chińscy budowniczowie pobudowali miasta i fortece; nawet Hiryn i Mukden istniały na wiele wieków wcześniej, niż Mandżurowie namyślili się utworzyć samodzielne państwo, nauczyli się rządzić i panować od Chińczyków; i ów przepiękny tron i odzież Nurchaciego są doskonałymi wzorami sztuki starochińskiej, pałac mukdeński chińskiej jest architektury, biblioteka pełna chińskiej mądrości, przetłómaczonej jedynie na język mandżurski. Obecnie i język ten znika i Mandżurów nie zostanie ani śladu. Lud chiński, największy ze zdobywców świata, lejąc wyłącznie własną krew, uczynił to, czego nie mógł uczynić ani Aleksander Macedoński, ani Atylli i Tamerlana pułki. Mandżurów niema i innych ludów, zdobytych przez Chiny drogą pokojowego zaboru, też już niema.
Ta trocha Mandżurów, która nie zlała się z nimi, zachowała koczownicze obyczaje, nie różni się prawie od sąsiadów Mongołów; ci zaś, którzy mieszkają we wsiach i miastach, trudnią się handlem, rolnictwem, służą w wojsku czy administracyi, przejęli obyczaje i odzież od Chińczyków. Wprawne jeno oko dostrzeże różnicę w typie, w postawie i w twarzy. Mandżurowie mają zwięzłą, smuklejszą figurę, suche, garbate nosy, drapieżne, zawiędłe twarze, oczy mają węższe, ukośne.
Chińczycy są mięsistsi od nich, często roślejsi, lecz mniej zgrabni, twarze mają owalne, oczy dość duże i wcale nie skośne, o łagodnem, smutnem spojrzeniu.
Mandżurowie koczownicy zamieszkują przeważnie północno-zachodnią, przyległą Mongolii część Mandżuryi. Są to Daurowie, Soloni, Menegrzy i Oroczoni. Koczują oni zmieszani z Mongołami i Buryatami. Jedynie Oroczoni, górale, słynni z odwagi i obyczajów zbójeckich, trzymają się na uboczu w swych jarach.
Miasteczko Chajlar jest ogniskiem handlowem i administracyjnem mandżurskich koczowników. Tu mieszka „ambań“ (gubernator), tu były dawniej świątynie, ściągające pobożnych, i tu odbywały się kilka razy w roku wielkie jarmarki z igrzyskami i gonitwami. Otoczony glinianą ścianą kwadrat chińskiego miasteczka i rezydencya gubernatora okrążone były naówczas wiankiem jurt wojłokowych, których zbierało się pono do 10,000 i z których znaczna część pozostawała tu rok cały. Nie zastałem już jurt, odpędzono koczowników; obie świątynie, które były za miastem, u wrót północnych i południowych, obdarto i zburzono w czasie wojny; nawet piękne i ciekawe freski na ścianach zniszczono; bożków metalowych i drewnianych zabrano, a glinianych potłuczono; pozłota, barwna laka, rzeźba i majolika pootłukiwana wszędzie, gdzie tylko mogły dosięgnąć ręce ludzkie. Wojna!
Burzliwe jej dźwięki brzmiały jeszcze w powietrzu, gdym tu zawitał. Wypędzony z miasta ambań chajlarski mieszkał w poblizkiej wsi daurskiej. Wogóle stosunki były przykre, naprężone. Po kilku dniach pobytu spostrzegłem z łatwością, że ta mała, nawpół zburzona mieścina była węzłem politycznych, daleko sięgających intryg. Chińczycy podejrzliwie śledzili Rosyan i Mongołów, Mongołowie donosili na Chińczyków, Daurowie przyglądali się wszystkiemu z pozornym spokojem, nie okazując, na którą przechylają się stronę.
Ni stąd, ni zowąd zjawiały się zatrważające wieści; to mówiono, że ambaniowi z Pekinu przysłano chorągiew wojenną, to znowu, że Tuan z 80000 żołnierzy ruszy z wiosną z południa ku Amurowi, aby odciąć odwrót armii rosyjskiej. Pokazywano mi nawet obozowisko Daurów i Solonów, składające się wyłącznie z kobiet i dzieci, które pono uciekły z przypuszczalnej drogi Tuana, aż do Dalaj-Noru.
Gdzie się podzieli ich mężowie i bracia, nikt nie wiedział, i one same jakoby opowiedzieć nie umiały. W pewnych odstępach czasu zjawiały się dziwne karawany z odległych krańców Mongolii, gościły kilka dni lub kilka tygodni i znikały bez śladu. Podczas jednej z wycieczek w stepy, trafiliśmy na kilku przyjezdnych Czipczi-bargutów, przybyłych aż od granic Tybetu, a przed samym moim wyjazdem włóczyła się po ulicach Chajlaru, prowadząc za sobą kosmate wielbłądy, banda Chałchasców, jednego z najpotężniejszych plemion mongolskich. Mówili, że przybyli mąkę kupować, ale oficer, który tę wiadomość powtórzył, uśmiechał się ironicznie.
Rzecz wiadoma, że Mongołowie nienawidzą Chińczyków i oddawna marzą o utworzeniu samodzielnego państwa, pod protektoratem Rosyi. Duchowieństwo (lamowie), cieszące się wielkim wśród tego ludu wpływem, podtrzymuje te dążenia w nadziei, że im się uda stworzyć rząd teokratyczny, coś w rodzaju drugiego Tybetu z Urgińskim Chutuchtą na czele. Ostatnia wojna wznowiła te dążenia. Waleczna konnica mongolska opuściła pułki chińskie w chwili decydującej; część ich uciekła podobno w pierwszej bitwie, reszta wróciła do domów z gór Chingańskich, tłómacząc odstępstwo obowiązkiem służenia bogdochanowi wyłącznie w granicach swej ojczyzny.
Raz po raz przez stepy z namiotu do namiotu przepływają jakieś prądy, jeźdźcy na rączych konikach rozwożą jakieś wieści, w ułusach odbywają się tajemnicze narady. Chińczycy nie śmieją im obecnie przeszkadzać otwarcie, śledzą więc tylko pilnie, a następnie... zjawiają się ni stąd, ni zowąd w okolice chunchuzi, i kilku Mongołów traci życie!
Okolice Chajlaru uchodzą za niebezpieczne; w wycieczkach w stepy towarzyszył mi zawsze liczny konwój, ale wydały mi się te obawy trochę przesadzonemi i jakby umyślnie robionemi dla przybyłego z Europy podróżnika. Widziałem jadących bezpiecznie w stepie kozaków Zabajkalskich, którzy przybyli aż z Curuchtaju; widziałem tabory z towarami bez straży, idące nocą przez pustynie pod opieką kilku ledwie furmanów. Spotkałem nareszcie w chacie Daura jakiegoś Osetyńca, który sam na sam z Chińczykiem wybierał się na długo w stepy, zdaje się... kopać złoto.
Wogóle w Mandżuryi zbyt lubią straszyć i siebie i innych.
Głowy tu wciąż lecą, lecą codzień nieledwie, lecz dla ścinania ich używani są obecnie już chińscy oprawcy. Sądy chińskie nie żartują i nikomu nie uchodzi płazem oglądanie oblicza sędziego.
Dziwna rzecz: gdy zamykam oczy i pragnę w jednym obrazie uogólnić wrażenia mandżurskie, nikną stepy chajlarskie i ciche, srebrne, miesięczne w nich noce, nikną lesiste, posępne, lecz wspaniałe zbocza Chinganu; nikną fijoletowe góry Bochaty, skąpane w gorącej, słonecznej mgle, nikną wioski, drzemiące wśród ślicznie zoranych pól, w cieniu gajów ilmowych; nikną miasta gwarne, rojne, bogate z rogatemi basztami, ze świątyniami pełnemi strasznych bóstw, z błękitnym, pracowitym na ulicach tłumem, z koronką barwnych, złoconych szyldów... wszystko niknie, a widzę natomiast rozkrzyżowanego, klęczącego człowieka na łańcuchu, a potem wśród piaszczystych wydm za miastem, w kłębach kurzawy, widzę mały plac z kałużą krwi, widzę kata odchodzącego z pachołkami, a na uboczu małą, podłużną kupkę świeżo poruszonej ziemi.


Okrąg Chajlarski i geograficznie, i klimatycznie, i etnograficznie należy całkowicie do Mongolii. Przedstawia płaskowyżynę, wzniesioną przeszło 1010 stóp nad poziom morza; klimat wskutek tego, pomimo nieco południowego położenia, ma surowy. Mrozy w zimie dochodzą do —30° R., a przejmujące wiatry powiększają ich działanie. Dnia 18 marca widziałem tam nietkniętą jeszcze oponę śniegu; jeziora i rzeczki przebywaliśmy po mocnym, twardym lodzie. Ale w końcu marca zaczyna się wiosna i przebiega w szalonem syberyjskiem tempie: w kwietniu już sieją, w końcu maja panują upały, w czerwcu termometr wskazuje +26° do +28° R. w cieniu, a na słońcu sięga +36° R.
— Wszystko zrzuciłbyś z siebie, a nie można, gdyż jedynie dobra, barania bermyca chroni od słonecznego porażenia — opowiadał mi jeden z dawniejszych chajlarskich gości.
Do najgorętszych miesięcy należy lipiec. Termometr rzadko wtedy spada poniżej +16° R. w cieniu, a między godziną 11-tą a 3-cią po południu Europejczyk powinien strzedz się słońca, jak wroga. Mongołowie jednak chodzą, nieraz nawet i śpią na spiekocie z gołą głową. Widziałem ich również, jak z gołą głową chodzili i stali na mrozie i wietrze. W połowie lipca gorąco się zmniejsza. Jesień zaczyna się wcześnie. We wrześniu już liście więdną i opadają, trawy żółkną. W południe bywa do +30° R. na słońcu, ale w nocy zdarzają się przymrozki. Wszyscy zgodnie twierdzą, że jest to najpiękniejsza pora nietylko w okręgu Chajlarskim, ale i w całej Mandżuryi.
Płaskie, trawiaste doliny chajlarskie, pożółkłe w czasie skwarów letnich, po kilku deszczach ulewnych znowu zaczynają zielenieć; wszędzie tryska moc kwiatów, kamieniste koryta wązkich rzeczułek napełniają się szumiącymi potokami wody. Ptactwo i zwierzyna wychodzą z ukrycia, w wysokich trawach wędrują bażanty, kuropatwy, skaczą zające; w błotnych szuwarach gospodarzą kaczki i gęsi. Gdy mi o tem opowiadano, z łatwością wyobrażałem sobie przebieg tutejszych pór roku i życia, gdyż widziałem to wielokrotnie w stepach syberyjskich i zabajkalskich. Kraje te są bliźniaczo do siebie podobne. Jedynie ku zachodowi, ku jezioru Dalaj-Nor, pustynia przybiera odmienny charakter, zjawiają się obszary jałowych, słonych sapowisk, smugi piachów bezwodnych i nagich szczerków. Jest to przedsionek Gobi.
Ludność gnieździ się przeważnie na brzegach słodkich jezior, oraz nie wysychających rzek i rzeczułek. Zwykle niedaleko od gaju czerwonej wikliny lub szuwarów wysokich trzcin, służących również na opał, czernieje kilka kopulastych, wojłokowych namiotów, przed nimi stoją „arby“ na dwóch wysokich kołach, z podniesionemi do góry hołoblami, zawsze ogarnięte, podwiązane, gotowe do drogi, gdyż lada chwila Bóg wie co może stać się w stepie, a człowiek przezorny wciąż powinien być gotów do dalekiej i bezpowrotnej podróży...
Opodal włóczą się samopas tabuny koni, rogate bydło dąży za nimi, wreszcie w pobliżu pasą się stada nieprzeliczone czarnych owiec z białemi głowami. Strzegą ich konni jeźdźcy z długimi batami i wielkie, szare psy, złe i kudłate jak wilki.
W lecie wszystkim się dzieje niezgorzej. Paszy i wody w bród, mleka dużo; nietylko jest co jeść, ale można wypędzić cokolwiek „araki“ dla rozproszenia dukuczliwego smutku. Choć Mongoł sam nigdy nie zabija sztuki większego bydlęcia i zadowala się co najwyżej co czas jakiś baranem, ale Bóg, troskliwy o swe dzieci, raz w raz zsyła jakiś wypadek na krowę lub konia, że trzeba go dorznąć i zjeść. Opowiadali mi kolejarze, że Mongołowie formalny bunt podnieśli, gdy przejechane przez pociąg krowy chciano zakopać w ziemi...
— To nasze szczęście!... Bóg chciał, żebyśmy to zjedli, a wy chcecie, żeby zgniło — dowodzili z przekonaniem.
Lamaistom religia zabrania przelewu krwi; są okresy, w których nawet w obronie własnego życia nie wolno im przekroczyć tego zakazu.
— Można go wtedy obrać ze wszystkiego, a on palcem nie ruszy!... — dowodził mi konduktor.
Szamanistów zakaz taki nie obowiązuje, ale mimo to przestrzegają go; wyjątek stanowią jedynie owce i barany, które i lamaiści i szamaniści rzną i jedzą przy lada okazyi; dość przybycia bardziej poważnego gościa do ułusu, aby nóż był w robocie. Podziwiałem zręczność rzeźniczą koczowników: kropla krwi z owcy nie przepadnie, włosek jeden...
W mgnieniu oka nieledwie zwierzę jest odarte ze skóry, pocięte na ćwierci i już gotuje się w kotle, powieszonym na drążkach lub postawionym na wielkim, żelaznym trójnogu. Ten sam kocieł służy do gotowania herbaty, budy (proso), mleka i, zdaje się, że nigdy nie bywa płókany. Brud Jakutów jest wysokim stopniem czystości w porównaniu z brudem mongolskich koczowników. Przyzwyczajeni do oszczędzania wody, nie myją się i nie kąpią nigdy, nawet na brzegach rzek. Brud łuszczy się nieraz i opada kawałami z twarzy i szyi: wtedy przez te okienka widać śniadą, zdrową, rumianą płeć kobiet mongolskich, wcale nie brzydkich, lecz zwykle szczęśliwie umalowanych przez czas na kolor starego sagana.
Wogóle koczownicy tutejsi, czy to Mongołowie, Daurzy, Soloni lub Buryaci, wyglądają najlepiej na koniu i... zdaleka. Jeżdżą wybornie: pochyleni naprzód, siedząc na samych prawie łopatkach, zdają się wyprzedzać swych rączych wierzchowców, unosić ich i podniecać. Rozwiewająca się długopola odzież, a u kobiet wstęgi barwne przy czapkach, zwiększają ich podobieństwo do latających ptaków lub stada centaurów, gdyż głowa konia znika gdzieś w ogólnym zarysie odległego jeźdźca. Jeżdżą zwykle kłusa, i konie ich, nawet po bezdrożu, w zimie po śniegu, mogą przebyć bez wytchnienia wiorst trzydzieści i więcej.
Mongołowie i koczownicy mandżurscy sympatyczne sprawiają wrażenie: śmiali, prości, weseli, usłużni bez lokajstwa, szczerzy bez przesady, mogą się w obcowaniu podobać mimo brudu i nizkiego poziomu potrzeb. Kobiety ich nie robią wrażenia niewolnic, nie pierzchają przed przyjezdnym mężczyzną, nie kryją się, zasiadają w namiotach w kole mężczyzn i śmiało biorą udział w rozmowie. Pyszne są dzieci, pucołowate, tłuste okazy rodzicielskiej miłości, rezolutnie mieszające się do wszelkich spraw domowych i publicznych i zawczasu gromadzące skarby swej oddzielnej własności. Mają one, nie odrósłszy jeszcze od ziemi, krowy, konie i owce, które rodzice uważają za ich własność, co zresztą nie przeszkadza głowie rodziny sprzedać lub zarznąć bydlęcia w razie potrzeby.
Jeden z takich małych posiadaczów z dumą pokazywał mi swój worek; były tam lalki, kostki, kamyki, kawałki szkła, elementarz mandżurski i kilka błyszczących drobnostek. Prosiłem go, aby mi ustąpił kilka laleczek i dawałem w zamian kilka drobiazgów, ale nie zgodził się, pomimo nakazu rodziców; zresztą moje podarunki zabrał i ogromnie posmutniał, kiedy kazano je zwrócić. Wogóle koczownicy nic mi sprzedać nie chcieli.
— Oni uważają cię za czarownika, za „kułaka“ (boksera-sekciarza), który jak weźmie co od człowieka, to razem zabiera i duszę, który z konia papierowego może zrobić żywego, a z żywego może zrobić umarłego. Oni są dzicy! — tłómaczył mi kupiec Chińczyk z Chajlaru.
Zresztą i u podmiejskich, osiadłych Daurów też nic kupić nie mogłem, ale tu działały prawdopodobnie inne przyczyny. Skoro tylko przyjeżdżałem do wioski, zjawiał się niezwłocznie sołtys miejscowy, wypytywał mię po co przybyłem i już więcej nie opuszczał.
W obejściu jego ze mną, grzecznem, uprzedzającem, przebijała ukryta trwoga i niepokój. Doskonale je zrozumiałem, gdy jadąc dalej przez step, widziałem przy drodze sterczące kominy czarnych, zburzonych, opalonych fanz.
Daurzy, zamieszkali w pobliżu miast i stanowiący nawpół osiadłą ludność, trudnią się rolnictwem, hodowlą koni i handlem. Do namiotów przenoszą się tylko na lato. Zimę spędzają na folwarkach, w tak zwanych „fanzach“. Fanza stoi zawsze w głębi dziedzińca, po którego bokach mieszczą się szopy, składy, chlewy i śpichlerze. Frontem jest zwrócona do wrót i przedstawia zwykły czworokątny, podłużny dom murowany lub obmazany gliną, nakryty daurskim dachem płaskim, lub chińskim rogatym z rurowatej ciemnej dachówki. Po obu rogach domu wznoszą się stożkowate kominy dymników, odprowadzające dym z pieców, płonących wewnątrz domów. Kominy stoją zupełnie osobno i są połączone z domem jedynie kanałami, rzecz wielce praktyczna, gdyż zmniejsza niebezpieczeństwo pożarów, oraz czyni wysokość komina niezależną od wysokości domu. Z podwórza wchodzi się przez niewielkie drzwi do dużej, ciemnej sieni. Tuż u wejścia mieszczą się po obu stronach ogniska, na których gotują strawę i grzeją wodę. Kanał ogniowy idzie dołem od jednego ogniska do męskiej połowy domu pod pryczę, zwaną kanem, na której zwykle siedzą goście i pan domu; kanał ogniowy drugiego ogniska (na lewo od wejścia, jeśli się zwrócić twarzą do drzwi) przechodzi do żeńskiej połowy domu, gdzie ogrzewa taką samą pryczę — kan. W sionce stoją naczynia, sprzęty mniej kosztowne, w dalszych jej kątach są małe śpiżarki i schówki na bydlęta, dobytek, oraz komora dla służby.
Drabina prowadzi na strych, gdzie leżą konopie, pęki traw, maty oraz inne przedmioty i zapasy większej objętości. W sionce stoją olbrzymie kadzie gliniane na wodę, na olej, wiszą na kołkach siodła, uprzęż, łuki i strzały.
Domy zamożniejszych Daurów różnią się jedynie rozmiarami; rozkład zostaje ten sam. Ale widziałem fanzy, składające się z jednej izby, które nie miały żeńskiej połowy. Żona, córki i dzieci zajmowały jedynie na lewo od wejścia osobny kan, nawet nie zakryty zasłoną i oddzielony od męskiego kanu tylko niewielką drewnianą przegrodą.
Pośrodku izby stoi zawsze fajerka, u ubogich gliniana, u bogatych bronzowa i pięknie rzeźbiona. Za naszem przybyciem napełniono ją przedewszystkiem nowym żarem z cieniuchnych gałązek ilmowych lub wierzbowych, płonących jak słoma bez swędu i dymu, lecz mało dających ciepła. Duże okna, zaklejone papierem, nie przysparzały ciepła. W mrozy, w fanzach daurskich panuje przykre zimno. Co do czystości, przyznać muszę, że nie jest czysto, ale przytoczę słowa rosyjskiego włościanina, który bywał w Chinach i Mandżuryi:
„Znacznie czyściej, niż u nas. W chacie Daurzy i Chińczycy nigdy nie trzymają bydła; nie palą, więc niema dymu; nie plują na podłogę, zamiatają ją codzień przynajmniej raz, a często i więcej razy, i codzień wietrzą. Pościel zrana wynoszą na dwór. Mają więc wskutek tego w chatach o wiele czyściejsze i lepsze powietrze, niż nasz chłop... Zapach tylko inny, gdyż inną jedzą strawę: oni ubóstwiają czosnek i różne zioła. Stąd inny zapach...“
W domu naczynia, meble, obrazy, ozdoby, wszystko chińskie. I ubiór mieszkańcy miasta i podmiejscy noszą chiński... lecz mają Daurzy inną kołyskę, i kobiety daurskie nie kaleczą swych nóg. Ulubioną barwą daurską jest dla mężczyzn barwa szara, a dla kobiet fijoletowa lub niebieska w czerwone, różowe, żółte i białe wzory; lubią oni, jak i Chińczycy, haft gładki na brzegu odzieży, ale nie mają własnych, oryginalnych już wzorów. Zatracili je dawno.
Gdyśmy wchodzili do fanzy, podawano nam niezwłocznie filiżanki świeżo zaparzonej herbaty, przykryte spodkami. Pić ją należy przez szparkę między obu naczyniami, dla uniknięcia pływających w niej listków. Podawano nam również słodycze i cukier, chiński cukier trzcinowy, brudny i niesłodki.
W jednym domu trafiłem na śniadanie i spróbowałem budy (prosa): obrzydliwa, gorzka kasza, którą jedzą bez soli i żadnej okrasy. Jest to główny pokarm ubogich tubylców, zwłaszcza w północnej części Mandżuryi.
Okrąg Chajlarski wraz z całą Mongolią służy obecnie za główny magazyn zapasowy bydła, koni i owiec, nietylko dla południowej Mandżuryi i Chin, lecz i dla przyległych części Syberyi. Tutaj to zakupują Chińczycy hurty opasowych wołów, które utuczone następnie na Południu, przy gorzelniach, odpadkami i sieczką, są z wielkim zyskiem sprzedawane w miastach chińskich i rosyjskich.
— Wszystkich nas utrzymuje przy życiu mąka, mięso i włoszczyzna chińska! — mówił mi kupiec z Chabarowska. — Gdy w czasie wojny tego zbrakło, cierpieliśmy głód. Nawet za duże pieniądze nic nie można było dostać. Dla wojska też z Chin bierzemy.
Jest to jeden z powodów, przytaczanych przez stronników zupełnej aneksyi Mandżuryi.
— Zdaleka, w Rosyi będąc, również sądziłem, że zabór ten nie jest potrzebny, że nietylko południową Mandżuryę, ale i prowincyę Che-lu-niańską (Cycykarską) powinniśmy niezwłocznie zwrócić Chinom. Ale na miejscu przekonałem się, że wcale to nie jest rzeczą ani prostą, ani łatwą. Nad Amurem niema po naszej stronie ani łąk, ani pól zdatnych do uprawy, jedynie las i skały. Uprawne grunta znajdują się wyłącznie na chińskim brzegu (prawym), i dotychczas kozacy i ludność nadrzeczna korzystała za zgodą Chińczyków z ich gruntów, po części darmo, po części za małe wynagrodzenie. Powstały nawet wioski rosyjsko-chińskie w granicach Chin. Stada, bydło, konie kozackie pasły się u Chińczyków. Trwało to do wojny ku zobopólnej wygodzie. Lecz obecnie zmieniło się położenie. Rząd chiński zabronił dzierżawić grunta, nałożył cło na bydło i natychmiast ceny mięsa w Błagowieszczeńsku podskoczyły do 25 kop. za funt. Chińczycy śpieszą się z kolonizowaniem pobrzeża Amuru. Obecnie my się temu opieramy, zmusiliśmy ich znieść cło od bydła i zboża, lecz z wycofaniem wojsk tłumy Chińczyków zaleją pogranicze. Wystarcza, aby Chiny zamknęły pogranicze, a ludność nasza i nasze wojska znajdą się w ciężkiem położeniu. Tymczasem dolina Amuru pochłonęła dużo naszych sił i kapitałów. Jest tam znaczny procent ludności rosyjskiej, są bogate kopalnie złota, są miasta, fabryki, parowce... wreszcie przyzwyczailiśmy się uważać tę ziemię za naszą... Niełatwo rozwiązać tę kwestię, gdyż każda rzecz ma swoją konsekwencyę. Ma ją również i zabór... ten pierwszy, początkowy zabór... Obecnie nie mamy wyboru. Albo musimy wyrzec się kolei, portów i straconych na nie pieniędzy, ustąpić z nad Amuru, z kraju Usuryjskiego, zerwać z polityką kolonizacyjną, albo zatrzymać Mandżuryę... Cała rzecz w tem: jak tu zrobić?
Powyżej przytoczone zdanie jednego z wyższych urzędników rosyjskich jest zdaniem większości. Różnica istnieje tylko co do... sposobów. W Mandżuryi, ile mogłem zauważyć, ścierają się dwa wrogie sobie prądy: cywilny i wojskowy.
Wojskowi chcą zupełnego i formalnego wcielenia Mandżuryi w granice państwa.
— Zbyt wiele nas ona kosztowała krwi i trudów! — powiadają.
Cywilni pragną jedynie zachować ją w sferze wpływów.
— To przedewszystkiem taniej kosztuje. W kraju tak obszernym i ludnym, jak Mandżurya, trudno bardzo zorganizować własną policyę i administracyę i utrzymać porządek. Zresztą co nam po tem? Znacznie dogodniej, gdy to robią sami Chińczycy. Przedewszystkiem powinniśmy się starać rozwinąć tu nasz przemysł i handel... Mamy już kolej, mamy własne miasta, w nich należy utrzymać garnizony, zaprowadzić wzorowe urządzenia, wzorową policyę. Gdy życie tam będzie płynęło spokojnie i dobrze, Chińczycy będą się garnęli do nas, wpływ nasz wzrośnie, i nastąpi zabór trwały, naturalny, duchowy... Wojska trzeba wyprowadzić, aby życie mogło wrócić do zwykłego koryta...
Zdaje się. że ta partya miała przewagę; zgodnie z traktatem, wojska (w czasie mego przyjazdu) opuszczały południową Mandżuryę. Na jednej ze stacyi spotkałem 10-ty pułk, który wyszedł z miasta Kao-jań, gdzie stał 3 lata.


W stepach Chajlarskich i na Chinganie panowała jeszcze zima, mróz dokuczał, i zdarzały się nawet zawieje, lecz skoro tylko pociąg nasz zbiegł zygzakami w dolinę Buchaty, wionęło na nas wiosną. Im dalej uciekaliśmy od kopcowatych, półkolem na północy spiętrzonych gór, tem robiło się cieplej. Płatki śniegu bielały ledwie gdzieniegdzie na uboczach; środkiem doliny wartko płynęła rzeczułka; krzewy przydrożne świeciły nabrzmiałymi pączkami; wesołe twarze robotników chińskich zdawały się wciąż mówić sobie i innym, że zimy już niema, że ubyła jedna troska i bieda.
Skały, miejscami bardzo malownicze, w ukośnych promieniach poranku rozchodziły się coraz szerzej, łagodniały, błękitniały, dolina rozszerzała się, zjawiały się na niej zarośla i gaje szarej jak srebro ilmy, czarnych dębów i czerwonawej jak złoto olszyny. Na górach tu i owdzie zieleniały sosny, a na mokradłach strzelały wysoko z dymku bezlistnej jeszcze gęstwiny ciemne wieżyce kosmatych świerków. Dołem przelewała się woda, błyskając na słońcu; kaczki kąpały się w bajorach czarno-srebnych, niby starodawna laka, i obrzeżonych kędziorami brunatnych, przeszłorocznych traw, żywcem wziętych z chińskiego obrazka. Już zdarzało się i pole uprawne, i wioska szara, płaska, zbudowana z kamieni, a wśród niej zawsze prawie jeden, dwa lub cały szereg osmolonych rumowisk, czarnych szkieletów pogorzelisk, wstrętnych jak wyrzut sumienia.
Ale ludzie zapomnieli o cierpieniach. Dzieci bawiły się na zwaliskach, kobiety prały bieliznę w potokach wiosennej wody, unosząc jeno na chwilę oczy od pracy, aby spojrzeć na przebiegający pociąg. W błękitnych dalach pól widać było błękitnych chińskich oraczów. Chłodna, sinawa barwa dalekich gór zwolna stawała się gorącą, liliowo-różową, fijoletową. Słońce piekło. Tłum na stacyach i w pociągu nagle się zmienił. Europejczycy gdzieś znikli; z okien zwłaszcza trzeciej klasy wyglądały wyłącznie żółte twarze Chińczyków w czarnych, okrągłych czapkach z kolorowemi gałkami. Chińscy przekupnie roznosili owoce, gotowane jaja, smażoną rybę, pieczony drób, jakieś słodycze, ciastka i pierożki, których dziwaczną nazwę dźwięcznym wykrzykiwali głosem.
— O, to jeszcze nie Chiny. Zobaczy pan dalej. Tu pusto! — rzekł mi jeden z tamtejszych bywalców, widząc, że raz w raz wychylam się z wagonu z aparatem w ręku.
Istotnie, wiosek i pól czarnych było niewiele. Przeważały obszerne, stepowe łąki, porosłe wysoką i grubą trawą, którą właśnie palono.
— Gdyby jej nie spalić, nie pozwoliłaby się nowej trawie przebić, step pozostałby czarnym — objaśniał mię ten sam towarzysz podróży.
Czerwony wąż ognia biegł z hukiem i trzaskiem często tuż obok kolejowego nasypu i, trafiwszy na bujniejszą kupę paliwa, na zarośla lub szuwary, buchał nagle wysoko skłębionym płomiennym wytryskiem, uwieńczonym smolną grzywą dymu.
Chwilami zdawało się, że zjadliwe jego języki dosięgną pociągu i wpiją się weń, lecz on biegł szybciej od ognia, mijał go, przecinał, wpadał w nowe pierścienie i biegł spokojnie po rozległych, opalonych i dymiących jeszcze obszarach.
Pożary te są tu rzeczą zwykłą, nikt się ich nie lęka, a zaskoczony przez nie w drodze podróżnik wypala poprostu dokoła siebie pewną przestrzeń, zapala przed sobą trawę i czeka, aż lawiny płomieni wpadną na się i zduszą się wzajem.
Pociąg nasz opóźniał się, i dopiero wieczorem zatrzymałem się na stacyi Cycykar, aby stamtąd ruszyć dalej do miasta Cycykaru, odległego o 20 wiorst.
Odradzano mi stanowczo podróżować po Mandżuryi w nocy, zresztą nie znalazłem na stacji nic, coby mi taką podróż umożliwiało: ani wozu, ani konia, ani nawet tragarzy. Musiałem nocować, lecz i nocować nie było gdzie. Stacyę Cycykar, jak większość stacyi kolei Mandżurskiej, dopiero budowano. Nie miała dworca, nie miała pokoju dla podróżnych; kancelarya naczelnika i telegraf mieściły się w jakiejś brudnej dziurze, bufet w ciemnej, nędznej lepiance. Krążyły wprawdzie pogłoski, że istnieje gdzieś jakiś zajazd, ale bardzo sprzecznie mówiono o tem, a nikt nie umiał go wskazać. Byłem więc zmuszony udać się do komendanta stacyi. Ludzie mrukliwi, gburowaci, jak większość przyjezdnych w Mandżuryi, niechętnie, półgębkiem dawali mi objaśnienia. Pobrnąłem więc na chybił trafił, w rozpaczliwie ciemną noc, ku rozrzuconym i słabo migającym w oddali światełkom. Wpadłem do jakiegoś dołu, następnie psy mię opadły, aż wreszcie trafiłem na dwie rosłe figury, śpiewające pijanym głosem hulaszczą piosenkę.
— Gdzie tu mieszka komendant?
— He?! a co?
— Gdzie mieszka, pytam?
— A ktoś ty taki?
— A co ci do tego? Wiesz, czy nie wiesz, gdzie mieszka komendant?
Figura zbliża się i tuż przy mojej twarzy zaciąga papierosem; słaby blask oświetla mię na chwilę. Widocznie lustracya wypadła na moją korzyść, gdyż figura mówi już łagodniejszym tonem:
— Gdzie ma mieszkać? Tu mieszka! — pokazuje budynek, czerniejący niedaleko na wzgórku.
Za chwilę znalazłem się w jasno oświetlonym, schludnym pokoiku, za stołem zastawionym przyborami herbacianymi, z szumiącym samowarem na boku.
Przegawędziliśmy wesoło cały wieczór; gadaliśmy nawet o Warszawie.
Przenocowałem w etapie wojskowym, wraz z przejezdnym kozackim oficerem, a nazajutrz komendant dał mi wierzchowca i dwóch przewodników kozaków.
— Niech pan nie żartuje! Gdyby pan sam pojechał, mogłoby się z panem co zdarzyć. Zresztą nie trafiłby pan. Radzę panu również wziąć moją burkę, bo będzie zimno — radził komendant.
Istotnie przejmujący, gwałtowny wiatr poprostu z konia spychał.
— A to myśmy wczoraj pana spotkali! — rzekł jeden z moich towarzyszów, poprawiając mi strzemię.
— Głos wydał mi się znany, a obrzękła twarz i duży, czerwony nos, przekonały mnie ostatecznie.
— Wesołoście się wczoraj bawili?!
Kozak uśmiechnął się pod wąsem.
— Nudno! Na śmierć nudno. Sam piach. Nawet upić się trudno. A jak się upijesz, to nic niema do roboty, jeno spać... Wertep!
Choć wiatr dął nam w twarz i wzdymał moją burkę kaukaską, jak olbrzymi żagiel, rącze konie rwały się naprzód, i całą drogę lecieliśmy kłusem, a miejscami nawet galopem. Okolica była posępna, piaszczysta, naga. Zaledwie tu i owdzie czerniały na widnokręgu kępy drzew, koło szarych, płaskich wiosek. W połowie drogi przecięliśmy taką wioskę. Były to znane mi już fanzy, otoczone murami zbitej gliny. Na podwórzach i ulicach pracowali wieśniacy, wożąc i przerzucając z kupy na kupę komposty. Komposty, przygotowane widocznie w czasie zimy, były porządnie złożone w wielkie pryzmatyczne wały. Wogóle na ulicy i na podwórkach było o wiele porządniej, niż w zagrodach naszych chłopów, i słynne chińskie niechlujstwo zmalało trochę w moich oczach. Nie pachną oni, to prawda, bo bieda wogóle nie pachnie, ale... do wszystkiego można się przyzwyczaić.
W tej wiosce była piękna, buddyjska świątynia, którą chciałem obejrzeć. Nie znalazłszy żywego ducha na podwórzu i słysząc gwar głosów dziecinnych w bocznem skrzydle, zajrzałem tam. Była to szkoła wioskowa. Dwudziestu kilku bębnów darło się w niebogłosy, wykrzykując lekcye. Naprzeciw wejścia, na tapczanie, za nizkim pulpitem siedział nauczyciel. Kilku dorosłych, poważnych jegomościów, siedząc koło drzwi na tej samej ogólnej pryczy (ławie), co dzieci, czytało książki. Dzieci, spostrzegłszy mię, natychmiast przestały krzyczeć, wskazały mnie nauczycielowi i, porzuciwszy książki, otoczyły mię. Bez cienia zaambarasowania każde z nich witało mnie najpierw nizkim „koteu“, poczem bez żadnej już ceremonii oglądały mię na wszystkie strony i dotykały odzieży. Nauczyciel, który niezwłocznie podszedł, próbował je odpędzić, lecz niebardzo go słuchały. Gdym zaś zajrzał do ich kajetów i, podniósłszy duży palec, powiedział „hao“, radość, a w parze z nią wrzawa, nie miały granic. Chciały mnie gromadą oprowadzać po świątyni, lecz nauczyciel stanowczo się już temu sprzeciwił. Dzieci zostały w szkole, choć długo jeszcze po mojem wyjściu wysuwały głowy przez drzwi i wołały: „hao!“
Świątynia była zwykłą buddyjską świątynią, zdaje się jedyną zamiejską, która ocalała w pasie pochodu wojsk. Laka zachowała się jeszcze dość dobrze, ale była grubej i brzydkiej roboty. Widziałem potem o wiele ładniejsze. Nauczyciel puścił mię nawet do ołtarza, ale prosił, abym za kilka groszy kupił świeczek (pałeczki z rdzenia sitowianego) i spalił je. Dałem mu kilka groszy na świeczki i kilka dla niego. Zapalił świeczki, wstawił je w bronzową wazę, pełną popiołu, i podziękował głębokim ukłonem.
Zawierucha nabrała tymczasem takiej siły, że w tych kłębach siekącego, ostrego piachu, tamujących oddech, ślepiących oczy, przeciskających się pod odzież, miałem przedsmak wichur niedalekiej Gobi. Mimo to, w miarę zbliżania się do miasta, droga zaczęła się zaludniać. Z niewidzialnych wiosek, z za wzgórków, z jarów, śpieszyły po krętych drożynach oddzielne postaci pieszych, jeźdźców, tragarzy i zlewały się w jeden, coraz liczniejszy potok ludzi. Jedni szli ku miastu, inni wracali, wioząc towary na dwukołowych wozach, zaprzężonych cugiem we trzy lub cztery muły. Zaprząg chiński jest tego rodzaju, że każde zwierzę jest przywiązane samodzielnie do tego samego punktu na tylcu woza. Tworzy to przy większym zaprzęgu całą sieć sznurów, ale jest ekonomiczne. Środkowe zwierzę zaraz w hołoblach; przyprzężek zwykle dwie, trzecia i czwarta na przedzie w cugu. Furman z długim batem siedzi na hołoblach, tuż przy ogonie pierwszego muła. Ładowanie wozu wymaga umiejętności, aby równowaga była zachowana. Pod hołoblami wiszą podpórki na wypadek, gdyby zwierzę upadło. Z tyłu pod wozem wisi gliniana maźnica ze smarami. Wozy chińskie nie skrzypią jak mongolskie lub buryackie arby, choć są z konstrukcyi bardzo do nich podobne. Koło chińskie obraca się wraz z osią, a jest zbudowane z kawałków drzewa zbitych na płask i okutych ogromnymi gwoźdźmi. Łebki gwoździ, przystając do siebie, tworzą obręcz. Wóz chiński trzęsie niemiłosiernie, jest ciężki, niezgrabny, ale mocny, da się łatwo reparować i dla dróg tutejszych, haniebnych dróg, jedyny. Jaki pan, taki kram.
Na takich wozach przelatywały mimo nas cwałem całe gromady wesoło śmiejących się Chińczyków. W ładniejszych i starannie zakrytych budkach wozów widziałem malowane Chinki z dziećmi i pierzynami. Z niektórych wyglądał otyły kupiec lub wyschła twarz urzędnika. Zresztą urzędnicy jechali przeważnie wierzchem, na pięknych mułach, które tu są stanowczo ładniejsze i roślejsze od koni. Jakichś trzech młodych zuchów próbowało się nawet ścigać z jednym z kozaków, którego gorący, źle objeżdżony koń ciągle ponosił. Lecz byli sromotnie zwyciężeni; za to ponosił osieł jakiegoś poważnego profesora w okularach, który jechał zamyślony ze zwojem papierów w ręku; zaryczał i ruszył z kopyta, ku wielkiej uciesze tłumu.
Chińczycy jeżdżą wybornie. Wogóle nie jest to lud bynajmniej śmieszny lub niezgrabny; zwykła ich odzież nie jest zbyt długa i nie krępuje ruchów, a warkocz... do warkocza trzeba się przyzwyczaić. Jest on niedogodny jedynie dla swego posiadacza, który, nawet kładąc się do snu, musi o nim pamiętać, i aby go nie pognieść, przekłada na drugą stronę drewnianej poduszki lub nawet opuszcza z łoża na dół. Dlatego to Chińczycy śpią zwykle głową ku krawędzi łóżka. Powiadają, że chunchuzi, wdarłszy się do oberży lub domu, wiążą przedewszystkiem śpiących razem za warkocze, a następnie dyktują warunki. Byłem w czasie nocnych rewizyi w kilku domach chińskich i istotnie widziałem na krawędzi ogólnej pryczy rzędy głów chińskich ze zwieszonymi ku ziemi warkoczami. Śpią Chińczycy zupełnie nago; ubranie kładą z boku i w nogach, a pod materac nieodzowną fajeczkę, kapciuch i torebkę z krzesiwem lub zapałkami; kołdry mają watowane, poduszki — drewniane podstawki lub plecione z bambusu elastyczne wałki. Na te podstawki zamożniejsi kładą małe pierzane lub włosiane poduszeczki.
Na znacznej jeszcze odległości od miasta wiatr przywiał fatalny odór martwicy. Myślałem w pierwszej chwili, że spadnę z konia, spazmy ścisnęły mi gardło. Po kwadransie jednak oswoiłem się z tem trochę i wśród tumanów kurzu dostrzegłem przyczyny zapachu, małe stożkowate kupki mogił chińskich, nieprzejrzane ich pola, otaczające ścisłym wiankiem każde miasto chińskie. Na niektórych stały nagrobki — małe słupki kamienne, lecz większość nie miała żadnych znaków. Chińczycy nie kopią wcale dołów, lub kopią nadzwyczaj płytkie. Trumnę z wierzchu zasypują gliną. Nie widziałem żadnych szczególnych oznak poszanowania dla tych mogił. Wiele z nich wiatr rozwiał, inne rozmyły deszcze, a trumny przegniłe i rozbite sterczały na wierzchu. Widać było nieboszczyków; odzież ich i piszczele wystawały nazewnątrz, wiatr trzepał nimi... Psy, świnie, szczury i wrony gospodarowały wśród mogił, wcale nie zwracając uwagi na gwarny tłum, idący drogą.
Wśród tych pól śmierci, które ciągnęły się daleko, jak okiem sięgnąć, one były wyłącznymi gospodarzami. Ani jednej ludzkiej postaci nie dostrzegłem wśród smutnych pagórków. W jednem tylko miejscu ukazała się idąca z miasta procesya biało ubranych ludzi, niosących nieboszczyka.
Chińskie miasta, otoczone zębatym murem z rogatemi basztami i wysokiemi bramami, zwykle zdaleka już widać na widnokręgu, niby mglisty rysunek na starej zmierzchłej porcelanie. Ale Cycykar od strony kolei zakryty jest drzewami i wzgórkami. Niepostrzeżenie znaleźliśmy się przed pierwszą bramą miasta u świątyni Spotkania. Jest to piękna świątynia poważnego bóstwa Caj-szou z długimi wąsami i zwie się Caj-imm-mjao. Po lewej ręce ma on w osobnym ołtarzu „żonę“, piękną chińską panią, po prawej jakiegoś sędziwego pana z siwą brodą... Nie jest to świątynia buddyjska, ale jaka? — nie mogłem się dowiedzieć. Widziałem następnie w Cycykarze kilka świątyń, poświęconych temu bóstwu: były zupełnie do siebie podobne. Świątynia u Wrót Północnych różniła się od nich jedynie obfitością ślicznych drzew na dziedzińcu i za tylną ścianą.
Przed świątynią, bokiem do wjazdu, stały kamienne pomniki; jeden w kształcie bramy o trzech odrzwiach „Phaj-lo“, postawiony cnotliwej wdowie, drugi w kształcie niszy z wysokim kamieniem, pokrytym napisami w głębi: „Phei-i“, pomnik cnotliwego dziań-dziunia (wielorządcy). Szczególnie ładny był pierwszy pomnik, ozdobiony oryginalnemi rzeźbami. Na cokóle jego siedziały po rogach zadumane małpki, objąwszy rękoma kolana. Pomników takich jest kilka w Cycykarze. Stawiane są na rozkaz bogdochana wdowom, które przez lat dziesięć dochowały wierności nieboszczykom, lub takim, które dobrowolnie zapragną umrzeć, aby się z nimi połączyć. Taka wdowa desperatka bardzo jest honorowana: dygnitarze ją odwiedzają i wyprawiają jej sutą ucztę przed zgonem... W końcu uczty musi połknąć złotą gałkę, która ją dusi... Bywały jednak wypadki, że w ostatniej chwili takie uhonorowano ofiary się cofały i wychodziły szczęśliwie za mąż za jednego z poznanych przy tej okazyi dygnitarzy...
O drugim „Phaj-lo“, który stoi w mieście u bramy wewnętrznej, opowiadano mi ciekawą historyę.
— Ten pomnik niedawno, bo zeszłego roku, postawiono pewnemu urzędnikowi, jednemu z pomocników (Si) cycykarskiego dziań-dziunia, który przewidział, do czego doprowadzi wojna, i opierał się jej wszystkiemi siłami. Dziań-dziuń nie mógł sobie dać z nim rady, posłał go więc z takiem zleceniem do innego miasta, że urzędnik tego zlecenia nie mógł spełnić. Wtedy go uwięziono, majątek zabrano, pozbawiono stopni naukowych, i wielce poniżony umarł w więzieniu. Dopiero, kiedy wybuchła wojna i miasto wzięto, przypomniano sobie nieszczęśliwego „Si“, wrócono mu cześć i postawiono pomnik... Powinien ci się jego pomnik podobać, gdyż ten „Si“ był przyjacielem Rosyan!
Pomnik istotnie był ładny, choć nie miał zadumanych małpek na cokóle, lecz srogie lwy. Na nieszczęście, po sprawdzeniu, okazało się, że jest pomnikiem nie cnotliwego urzędnika, lecz cnotliwej wdowy.
Nie mogłem się nawet dowiedzieć, czy istniał ów zdecydowany przeciwnik wojny, czy też historya była wymyślona naprędce dla przekonania mnie o wielkiej lojalności mieszkańców miasta Cycykaru...
Cycykar wzięto szturmem... t. j. strzelano kilka razy z armat i karabinów do nadchodzących wojsk. Co się tu działo, nie mogłem się dopytać, ale nieraz w głuchych ulicach takie na mnie z tłumu padało spojrzenie, że mrowie brało. Pozornie jednak stosunki były jak najlepsze.
W dzień chodziłem po ulicach z tłómaczem, nawet sam, i zaglądałem do odległych pustych zaułków — nie spotkało mię nic złego; widziałem na targu i na ulicach samotnie chodzących Europejczyków, nawet kobiety europejskie... lecz gdym wracał skądkolwiek w nocy, z urzędu dodawano mi... dwóch kozaków.
Następujący wypadek zdarzył się w czasie mojego pobytu: W środku miasta, niedaleko nawet od mieszkania wojennego komisarza, gromada Chińczyków złapała dwóch przybyłych niedawno do miasta Rosyan, zawlokła ich do pustego domu i, związawszy, zaczęła dręczyć, podsmalać płonącym papierem, ranić, wymagając okupu. Dręczeni wysłali list na stacyę Cycykar z prośbą o pieniądze. Zabrawszy im pieniądze, zegarki, odzież, porzucono ich związanych. Jęki nieszczęśliwych usłyszał ront wojskowy, patrolujący ulice. Oswobodzono uwięzionych, a uwięziono Chińczyków, na których ślady naprowadziły sprzedawane rzeczy i zegarek. Właśnie sąd konsularny z władzami chińskiemi roztrząsał tę sprawę, gdym odwiedził cycykarskiego konsula.
Miasto Cycykar nie jest piękne. Nie posiada wcale ogrodów, ani w śródmieściu, ani w okolicy, z wyjątkiem małego ilmowego gaju za południowo-zachodnią bramą koło starego cmentarza znakomitych Mandżurów. Cycykar uważany jest za miasto mandżurskie; istotnie dużo Mandżurów tam mieszka, lecz wyznaję, że nie mogłem ich odróżnić od Chińczyków, mimo pewnego doświadczenia, nabranego w Chajlarze. Odzież ich i obyczaje stały się zupełnie chińskiemi. Chińska myśl i chińska mimika urobiła nawet twarze ich na chińską modłę; krzyżowanie w małżeństwach do reszty zaciera różnice.
Tu, w Cycykarze, wyrabiają się i stąd rozchodzą się po stepach te wszystkie przedmioty potrzeby, zbytku i czci religijnej, jakich nie mogłem nabyć ani u koczowników, ani w Chajlarze. Tu kazano mi ich szukać, i tu je znalazłem. Nie znalazłem tylko szamańskich ongonów, kawałków płótna ze srebrnym księżycem i złotem słońcem, naszytemi po rogach, z trzema figurkami złotemi i dwiema srebrnemi pośrodku, z kawałkami futra nad niemi i rysunkiem lisa u dołu. Skłamał więc koczownik Daur, u którego znalazłem ich aż 12 w ołtarzu domowej kapliczki (stała poza ogrodzeniem domu na rogu i była zupełnie podobna do buddyjskich, nawet obrazki buddyjskie wisiały na ścianach, chociaż właściciel jej był szamanistą).
Jeden jedyny malarz obrazów świętych, którego w Cycykarze odszukałem, był buddystą i malował na zawołanie z pamięci wszystkich buddyjskich i nawet nie buddyjskich świętych: należało mu tylko wymienić nazwę; ale ongonów malować nie umiał. Miał pewne artystyczne zacięcie, i kupiłem od niego ładny szkic bohatera, wielkości prawie naturalnej, który wisiał w pracowni na ścianie. Oddał go za rubla.
Ruch na ulicach Cycykaru ogromny. Szczególnie zrana, kiedy napływają wieśniacy z okolicy, przytłoczyć się niepodobna przez błękitno ubraną ciżbę pieszych z nosidłami na plecach, oraz woźniców, prowadzących bawoły na kółkach w nosie lub muły na lejcach. Gwar, krzyk, wymyślanie, gdyż prostak chiński nie może żadnej sprawy ulicznej załatwić bez przekleństw. Przekleństwa chińskie zdrożnością i wymysłem nie ustępują europejskim. Rozbrzmiewają nawoływania przekupniów, dzwonią dzwoneczki balwierzy, stukają młotki trawiarzy, mędlujących pod ścianami słynną trawę „uła“, która „chroni nogi od ran w najdalszej drodze“. Istotnie: wyborna trawa do opakunków. Wieśniacy mandżurscy owijają nią nogi, a na wierzch nadziewają skórzane ciżmy „uła“, obuwie nieznane w Chinach. Nad tłumem powiewają w powietrzu i iskrzą się w słońcu barwne, często złocone znaki handlowe. Odrzwia sklepów i gzymsy nad nimi również malowane jaskrawo: czerwono, niebiesko, zielono, co na szarych ścianach, pod czarnymi i szarymi dachami wcale ładnie wygląda.
Na straganach po obu stronach ulicy wystawione najrozmaitsze towary, poczynając od włoszczyzny i jarzyn a kończąc na mięsie. Wszystko to nie przykryte kurzy się i brudzi w obłokach pyłu, wzdymanego przez wiatr i ruch tłumu. Do wyrobów miejscowych należą: wyroby z krwawnika, agatu i opalu, które z nad Amuru z gór przynoszą koczownicy. Tutaj wyrabiają z nich pierścienie, breloki, gałki do czapek, flakoniki do tabaki, guziki, oraz inne drobiazgi, nieraz bardzo ładne, ale zawsze bardzo drogie. Zauważyłem zresztą, że dla mnie, t. j. wogóle dla Europejczyków, istniała wszędzie w Chinach inna cena, przewyższająca niekiedy w trójnasób ceny dla tubylców.
— Ty kupisz u nas raz tylko, a oni wciąż kupują —tłómaczyli mi kupcy. — Gdy będziesz kupował często, i dla ciebie cena zmaleje!...
W zasobniejszych sklepach zapraszano mię do małego pokoiku za sklepem, podawano mi zaraz herbatę, pokazywano próbki towarów oraz fotografie nie zawsze... przyzwoite. Uderzyło mnie to, że nawet w porządnych sklepach te fotografie, oraz odpowiednie rysunki wisiały zupełnie otwarcie obok luster, bukietów ze sztucznych kwiatów, wazonów porcelanowych i innych ozdób, nieraz nawet w sąsiedztwie ołtarzy opiekuńczych duchów.
Dowiedziałem się następnie, że często w dzień Nowego Roku przyjaciele posyłają sobie wzajemnie podobne rysunki z życzeniami. Nikt nie uważa tego za rzecz zdrożną, nie kryje się z tem, ani wstydzi. Kobiety i dzieci patrzą na to zupełnie spokojnie, gdy tymczasem Chinka spłonie ze wstydu, gdy obcy mężczyzna zobaczy u niej gołą stopę, a Chińczyk miesza się, gdy go ktoś o żonę zagadnie. Przypuszczam, że rysunki te nie są oznaką jakiegoś szczególnego zepsucia — nie jest ono większe tu, niż u nas, — lecz jest pozostałością starożytnego kultu, który łączył pewne wyobrażenia z pojęciami szczęścia, powodzenia, pomyślności, bogactwa... Stary pasterski i rolniczy kult...
We wszystkich sklepach widziałem ogromną liczbę subjektów; grzeczni, usłużni, nie wyrażali najmniejszego niezadowolenia, gdym, przerzuciwszy ogromną moc towaru, odchodził nic nie kupiwszy. Za to były i takie sklepy, w których mi odmawiano sprzedaży przedmiotów, wystawionych w witrynach. W takich razach nie odpowiadano mi nic, patrzano na mnie spokojnie, lecz tak obojętnie, jakby w tem miejscu, gdzie stałem, była próżnia.
Wszyscy, którzy mieli trwalsze i dłuższe stosunki z chińskimi kupcami, nachwalić się nie mogą ich uczciwości, słowności, solidności.
— Chińczyk wytarguje co się da, ale po zawarciu umowy nigdy nie oszuka. Przy spełnianiu zaś zobowiązań przez innych zawsze weźmie pod uwagę okoliczności łagodzące, i jeśli były słuszne, ustąpi lub poczeka. Czy pan uwierzy, że oni po wojnie zgłaszali się do nas do banku i deklarowali swoje długi, choć wiedzieli, że weksle poginęły i że wielu ksiąg brakowało! Z wyjątkiem Chińczyków nikt tego nie zrobił... Ale na Chińczykach nie straciliśmy, chyba na tych, których zabito... — mówił mi dyrektor filii banku Rosyjsko-Chińskiego.
Kredyt w Chinach bardzo jest rozpowszechniony. Kupcy dają dość znaczne nawet sumy na słowo, bez wekslu. Każda mieścina, nawet wioska większa, ma coś w rodzaju kasy zaliczkowej. Również rozpowszechnione są lombardy, które służą właściwie za składy rzeczy cennych dla mniej zamożnych rodzin. W tych lombardach, na licytacyach, można dostać piękne okazy starej sztuki chińskiej i rzadkie przedmioty.
Cycykar ma około 70000 mieszkańców. Sam nic nie wytwarza. Jak już wspomniałem, okolica dość jest jałowa, piasek, wymagający dużo nawozu. Sieją przedewszystkiem proso wszelkiego gatunku (budę), bób, groch, sadzą kartofle, włoszczyznę. Rzepa dorasta ogromnych rozmiarów, ogórki również, czerwona rzodkiewka przeradza się w olbrzymią rzodkiew, marchew jest olbrzymia, ale buraki się nie udają. Nie widziałem ich wcale na targu. Widziałem natomiast dużo pysznej, chrząstkowatej sałaty, którą jedzą na surowo lub gotują z mięsem zamiast słodkiej kapusty. Cycykar jest przedewszystkiem punktem tranzytowym: tu krzyżują się drogi z Hirynu, z Mukdenu, z Aziche i Władywostoku, nareszcie z Błagowieszczeńska, dokąd wkrótce ma być przeprowadzona odnoga kolei żelaznej. Taka odnoga połączy kolej Mandżurską i z Hirynem.
Na północ idzie stąd zboże, masło bobowe i lniane, hanszyn (wódka z prosa), bydło opasowe, wszelka manufaktura, broń, wyroby żelazne, obrazy, siodła, galanterya, garnki, porcelana, wyroby miedziane...
Handel hurtowy z Mongolią i Amurem tu ma swe składy i kantory. Miasto bardzo brudne, zakurzone, wietrzne... Wiatr wieje tu wciąż i wznosi tumany pyłu nawet w kilka godzin po deszczu. Stąd szara barwa miasta, nieba, ludzi, budowli i wątłych, rosnących gdzieniegdzie drzewin. Pośrodku miasta jest rodzaj małej forteczki, otoczonej wysokim murem. Miasto też jest otoczone murem, a prowadzą do niego ogromne bramy, zamykane dawniej o zachodzie słońca, z wielkiemi wieżycami nad sklepieniem. Wchodzi się do bramy wprost, ominąwszy murowany przyczółek. Mury, jak wszędzie w miejskich bramach, bardzo grube i bardzo wysokie, mogły w dawnych czasach służyć za doskonałą obronę przeciw najezdnikom stepowcom. Obecnie żadnej nie mają wartości. Chińczycy doskonale to rozumieją, i stąd to zaniedbanie murów i ich ruina.
W Cycykarze dużo jest świątyń. Zwiedziłem niektóre z nich. Wszystkie, zarówno buddyjskie, jak i innych wyznań, mają ten sam charakter; nawet meczet mahometański zbudowany jest w tym stylu. Różnica polega jedynie na wewnętrznem urządzeniu. W meczecie niema ani ołtarzy, ani posągów. Jest to obszerna, nizka sala, podparta dwoma szeregami drewnianych lakierowanych słupów; w głębi wisi tablica z napisem z Koranu, i leży Koran na małym stoliczku. Ze stropu zwieszają się lampy. Mahometanie ogromnie się ucieszyli, gdym ich powitał muzułmańskiem „salam-alej-kum“ i pozwolili mi nawet sfotografować wnętrze meczetu. Z pośród obecnych ci tylko nie dali się sfotografować, którzy mieli na głowach białe zawoje. Mahometanie zamieszkują w Cycykarze osobną dzielnicę, zdaje się, południowo-zachodnią. Słyną z odwagi i buntowniczego ducha. Głowę noszą hardo i patrzą śmiało. Do tego stopnia nienawidzą Chińczyków innych wyznań, że sprzyjają nawet cudzoziemcom. Skarżyli mi się, że nie pozwalają im wznieść mineratu.
Świątynie buddyjskie, daurskie, oraz inne zawsze mają w głębi ołtarze. Często świątynia składa się wyłącznie z takiego ołtarza i wielkiego krużganka dla modlących się. Przed ołtarzem stoi stół z kadzielnicami, ze świecznikami, z emblematami, a na ziemi na podstawkach stoją bębny, dzwony, gongi oraz inne instrumenty muzyczne, w ich liczbie nieodzowna, drewniana trupia głowa, czerwono lakierowana.
W świątyni Lisa (Chu) uderzyła mnie przedewszystkiem ogromna liczba tablic z napisami; wiszą one w krużganku oraz na murach dokoła. Objaśniono mię, że to są napisy dziękczynne ludzi uzdrowionych lub wspomożonych przez Lisa. W ołtarzu, który, jak i inne, miał trzy przedziały, dostrzegłem te same siedzące poważnie chińskie postaci złocone i malowane, co w świątyni „Szou“ lub „Fo“ (Buddy). Główna figura trzymała w ręku coś w rodzaju ludzkiej piszczeli, co w zestawieniu z upiększeniami narożników w kształcie łbów słonich wskazywało jakby indyjskie pochodzenie kultu. W lewym ołtarzu po lewej ręce bałwana siedziała kobieta, w prawym jakiś sędziwy jegomość. Nigdzie nie znalazłem wizerunku lisa, ale szukając po kątach, spostrzegłem z boku w ścianie naśladowaną norę lisią, przed którą i w której palono świece i składano ofiary, co widać było z resztek papieru i popiołu.
W świątyni u wrót północnych widziałem osobną kapliczkę na osobnem podwórku, ogrodzonem kamiennym murem, gdzie w małej, drewnianej altance rzeźbionej i jaskrawo czerwono malowanej stała tabliczka ze złotymi hieroglifami panującego obecnie bogdochana.
Obok tej świątyni mieścił się teatr, w którym od 11-ej zrana do wieczora grała muzyka i aktorowie w maskach i bogatych strojach dawali przedstawienia. Tłum zbity stał tam wciąż, i nie było sposobu się przezeń przedostać. Skorzystałem więc, że pewnego rana nikogo nie było, i zwiedziłem teatr. Otwarta scena, wzniesiona na 8—9 stóp nad ziemią, nie miała wcale dekoracyi. Za kulisy wiodło dwoje drzwi po obu stronach, zakrytych zasłonami. W małym przedziale na prawo mieściła się kuchnia i kipiały imbryki. Jakiś aktor malował pośpiesznie białą farbą afisz dzisiejszego przedstawienia. W sąsiedniej obszernej izbie znalazłem dużo aktorów, zwykłych chińskich prostaków, którzy pili herbatę, głośno rozmawiali i kręcili się po szopie. Przyjęli mnie dość wrogo, i tłómacz ciągnął mię za rękaw, szepcząc: „Chodźmy, to hołota!“
Ale chciałem jeszcze obejrzeć ubrania i broń, które leżały porządnie złożone na półkach. Były to wszystko świetne stroje z taniej materyi, szychu i złotego papieru. Cudaczne maski wisiały rzędem na ścianach, a w rogu na ziemi stały instrumenty muzyczne: bębny, gitary, arfy i gongi. Kobiet wcale nie było; powiedziano mi też, że nocować, wogóle spać w budynku teatralnym nie wolno, że aktorzy mieszkają gdzieindziej.
Tego dnia po obiedzie zwiedziłem więzienie. Mieściło się w smutnej, bezludnej ulicy, gdzie szary mur wznosił się wysoko po obu stronach, jak skały, wąwozu. Przez małe drzwiczki wszedłem do sieni odwachu. Na prawo było pomieszczenie dla żołnierzy: brudne, zasłane matami, ubogie „kany“. Na ścianach tanie rysunki; zapach opium, spite i odpychające twarze żołnierzy... Nigdzie nie dostrzegłem broni. Z odwachu przez małe podwórko szło się do właściwego więzienia, zamkniętego mocnemi drewnianemi drzwiami z małem okrągłem okienkiem; na lewo były drugie takie drzwi do kobiecego więzienia. Weszliśmy na dość obszerny, pusty dziedziniec. Kilka wątłych ilm rosło na nim. Znaczną część zajmowało jakieś obszerne rumowisko; w głębi stała nizka murowana szopa, której zewnętrzna, zaklejona papierem ściana zabita była kratą z grubych, dębowych palów. Kilku więźniów wyszło na nasze spotkanie. Jeden spał na garści słomy, a słońce piekło mu obnażoną głowę i ciało. Naczelnik straży więziennej nie chciał mię puścić do wnętrza i nie chciał mi towarzyszyć. Gdym wszedł, ujrzałem szopę czarną, straszną, brudną, cuchnącą, pełną ludzi; stali tłumnie w wązkiem przejściu, leżeli na nizkich tapczanach po obu stronach lub siedzieli tam szyjąc, wiążąc coś, pracując... Nie byli zakuci, ale nad głową każdego wisiały kajdany... Skarżyli się, że mało im jeść dają i prosili o pieniądze. Kilku leżało chorych, zdaje się, na tyfus, oczy im w gorączce płonęły; jeden, skazany na śmierć, siedział koło słupa z głową opartą bezwładnie, z oczyma nawpół przymkniętemi i drżał drobnym ruchem febrycznym. Widocznie osławiona obojętność Chińczyków wobec śmierci nie jest prawem ogólnem...
Większość więźniów byli to ludzie rośli, tędzy, o posępnem spojrzeniu. Długie, stargane włosy, czarne od brudu twarze i strzępy wiszących na ciele łachmanów potęgowały wrażenie odpychające i pełne grozy...
— Pan się nad nimi lituje, a to są zbóje, okrutnicy... każdy z nich już niemało pomordował ludzi... — mówił mi tłómacz, gdym się stamtąd wydostał.
Wśród więźniów znalazłem oroczona, którego wieźli w jednym ze mną pociągu. Miał skute ręce i nogi, a pilnujący go Mandżur wiódł go za łańcuch, zamknięty obrożą na szyi. Uprowadził podobno 160 koni i spełnił rozmaite gwałty. Skazano go na śmierć, a prawą rękę w czasie badania zupełnie mu opalono i ogołocono z palców. Gdyśmy wychodzili, wielu więźniów powstało i wyszło nazewnątrz; a było ich tu 70 ludzi. Brama była otwarta, straż bezbronna i nieliczna, coś pięciu ludzi; dziwiło mię więc, że ci, nic nie mający do stracenia ludzie nie rzucają się na nas i nie uchodzą. Stali spokojnie, niezadowoleni, że ich fotografujemy. (Chunchuzi nie pozwalają się fotografować z obawy, aby ich nie poznano). Powiedziano mi, że nie zawsze tak bywa, że przed kilku tygodniami 30 zbrodniarzy uciekło z tego więzienia. Dlaczego nie uchodzą wszyscy? — pozostało dla mnie tajemnicą. Przy takim dozorze nasi zbrodniarze europejscy dnia jednego nie zostaliby w więzieniu.
Do żeńskiego oddziału więzienia nie chciano mię puścić. Twierdzono, że tam nikogo niema, lecz... drzwi się zlekka uchyliły, i wyjrzała z poza nich straszna, siwa głowa. Prosiłem stanowczo, aby mi drzwi otworzono, opierając się na pozwoleniu dziań-dziunia. Znalazłem tam dwie kobiety: starą, nawpół obłąkaną, wyschłą, jak szkielet, która tu już siedziała od niepamiętnych czasów, i młodą, dość przyjemnej powierzchowności kobietę. Była ogromnie wystraszona i zmieszana widokiem tylu obcych mężczyzn. Męża jej podobno zabili chunchuzi, lecz ponieważ nie było świadków, zapodejrzano ją o udział i zamknięto w więzieniu do wyjaśnienia... Za co siedziała stara, nikt nie umiał objaśnić. Bełkotała coś, tocząc po nas wzrokiem błędnym i wylękłym...
Znów siedzę w wagonie, który bądź co bądź, tu, w Mandżuryi, jest miejscem wypoczynku dla podróżnika. Noc wietrzna i zimna. Ciemna, słabo sfalowana równina ledwie odrzyna się na bezgwiezdnem, zasępionem niebie. W taką noc przyjemnie jest mieć elektryczne światło nad sobą i siedzieć z książką w ręku na miękkiej, czystej sofie. Podróżnych pełniutko. Jadą Niemcy, Anglicy, Francuzi, znalazłem nawet dwóch Polaków, z którymi los szczęśliwie pomieścił mię w jednym przedziale. Przeklinają kolej za brak wygód i porządku, wymyślają na Mandżuryę.
— Piękny kraj, niema co mówić, piękny kraj! Prócz gołego stepu i gór nic nie widzieliśmy dotychczas! Tu, zdaje się, nikt nie mieszka. Nawet ptactwa, z wyjątkiem kawek, nie widać! Gdzież te osławione bażanty?
— Przed wojną było tu ludno. Teraz Chińczycy odsunęli się od kolei, a z Chińczykami odeszły i bażanty. One trzymają się zbóż!
— Aha, rozumiem wybornie i Chińczyków, i bażanty. Właściwie po co im ta kolej?
Zaczyna się długa ekonomiczno-polityczna rozmowa.
Trzecia klasa pełna Chińczyków. Przypuszczam, że nie robią tego przez skąpstwo, lecz unikając... towarzystwa Europejczyków. Widziałem też, jak na jednej stacyi jakiegoś bardzo przyzwoitego Chińczyka „dla braku miejsca“ nie puszczono do klasy drugiej, choć miał do niej bilet.
Przestrzeń między Cycykarem a Charbinem uważana jest za niebezpieczną. Na stacyach i miejscami na linii widzę patrole, szczególnie koło mostów na rzekach. Miejscowość tutaj nizka, błotnista, w lecie gęsto porasta szuwarem, gdzie doskonale pono chowają się „chunchuzi“.
Legenda chunchuska ogromnie jest dogodna. Pociąg się wykoleił — chunchuzi; popełniono śmiały rabunek lub morderstwo, złoczyńcy nie ujęci — chunchuzi; dostawca zatracił gdzieś po drodze towar — chunchuzi; spłonął sklep wysoko zaasekurowany — chunchuzi. Podobno są; pokazywano mi ujętych, ale grasują wyłącznie wśród Chińczyków: są to rabusie i złodzieje o wiele lękliwsi i mniej pomysłowi od europejskich. Pod względem bezpieczeństwa Mandżurya nie jest gorsza od Kaukazu i Syberyi.
Za główne źródło przygód i niepowodzeń należy tu, jak wszędzie, uważać nieznajomość języka. Kto umie po chińsku lub ma dobrego tłómacza i dobry w kieszeni rewolwer, śmiało może puszczać się w podróż po Mandżuryi do najdalszych nawet jej zakątków. Poznałem ludzi, którzy samotni z towarami docierali do bardzo odległych wsi i miasteczek. Było to co prawda przed wojną, ale wyprawy te dowodzą, że charakter mieszkańców z gruntu nie był ani okrutny, ani dziki, ani Europejczykom wrogi. Wojna popsuła stosunki. Znowu wspominam o niej, gdyż w wagonie spotkałem się z cywilnym jej uczestnikiem, który uciekał do granicy z obozem, ściganym przez Chińczyków. Cierpieli chłód, gdyż bali się palić ogni w nocy, aby ich nie wystrzelano; zabrakło im jedzenia i nabojów, padły zwierzęta pociągowe; wlekli się ledwie żywi; byli z nimi starcy, kobiety i dzieci... Kto został, o tym już nikt nigdy nie usłyszał.
— O jednej tylko kobiecie, żonie telegrafisty, ranionej kulą w piersi, doszły potem pogłoski gorsze od śmierci... Chińczycy znaleźli ją umierającą i wyleczyli... Potem ten pierwszy, który wziął ją do niewoli, sprzedał ją drugiemu, tamten po niejakim czasie trzeciemu, i tak przechodziła z rąk do rąk, aż doszła wieść do naszych wojsk już na południu, że jest w niewoli u Chińczyków. Zażądano jej zwrotu — wróciła, aby umrzeć w szpitalu na chorobę straszną, jak trąd... Nie chciała mówić, co się z nią działo; tylko płakała, powtarzając: Pocoście mię wykupili? pocoście mię wykupili?
Przelatywaliśmy długi most na skutej lodami Sungari; przez okna wagonów widać liczne, świeżo zbudowane lub budujące się gmachy i domy... Wśród nich uwija się mrowie ludzkie. W oddali słychać łoskot pracujących machin, syk pary, gwizdawki. To Charbin, miasto kolejowe, węzeł północnej linii Mandżurskiej, południowej i wschodniej. Tu jest prócz tego wielka przystań na Sungari. Dworzec obszerny, ale brudny i brzydki, natłoczony przejezdnymi. Przed dworcem stoi długi szereg dorożek, ale żaden dorożkarz nie chce jechać, gdyż podejrzewa, że pasażer blizko wysiądzie.
— Niech pan ma litość; za 20 kop. stracę kolej, a tyle czasu czekałem. Niech pan weźmie z końca!
Ale i z końca nie chcą jechać. Nareszcie jeden się zgodził. Śpieszę więc do głównego zarządu kolei, aby zmienić bilety.
Miasto bardzo rozrzucone, niezregulowane, nieporządne. Nie ma wodociągów, ale ma... operę, gdzie w tych dniach miano dawać... Tannhäusera. Łatwiej tu o dobrego szampana, niż o dobrą wodę. Drożyzna niesłychana. Kurz, śmiecie, brud, wapno, cegła, budulec zwalone kupami i pomieszane bezładnie. Zanosi się na coś potężnego, czuć rozmach w planie. Punkt wybrany bardzo umiejętnie.
Za Charbinem pola uprawne już ścielą się nieprzerwaną płachtą. Lód jeszcze miejscami błyska w kałużach, ale wieśniacy już krzątają się na roli, czernieje nawóz rozłożony niewielkiemi kupkami w szachownicę co kroków kilka. Coraz częściej na dolinie zjawiają się nizkie, szare, z błota budowane wioski, a wspaniałe ilmy wznoszą wysoko nad niemi swe cienkie, węzłowate gałązki. Małe kapliczki, często ubrane kwiatami, bieleją wśród pól.
Coraz częściej też dostrzegam cmentarze rodzinne. Jakże odmienne sprawiają wrażenie od niechlujnych, zaniedbanych miejskich cmentarzy! Są to zazwyczaj grupy małych, odarniowanych pagórków, ocienione drzewami, sosną lub świerkiem — żałobnem drzewem Chińczyków. Miłe, czyste, widocznie troskliwie pielęgnowane — wcale nie zajmują tak dużo miejsca, jak o tem krzyczą Europejczycy. Na każdym działku wieśniaczym jest taki maluchny zakątek umarłych. Rozumiem Chińczyków; przyjemnie myśleć o tem, że się będzie spoczywało po ciężko przepracowanem życiu wśród ukochanych pól, w pobliżu ukochanych istot.
Ciche wzgórki nieboszczyków nabierają szczególnego wdzięku wśród tych niw uprawionych z tak skrzętną zabiegliwością, wśród tych wychuchanych ogrodów, gdzie cal ziemi nie przepada... Mówią one o jakichś wyższych potrzebach, silniejszych nad biedę i wyrachowanie... Nie należy sądzić Chińczyków z ich miejskich obyczajów i osobników. Miasto chińskie, nawet najstarsze i najbogatsze, ma zawsze według zdania Chińczyków charakter targowiska, zajazdu, jarmarku, chwilowego pobytu człowieka. Jedynie na wsi człowiek pracuje dla przyszłości, pewien, że żaden wysiłek jego nie pójdzie na marne. I pojęcie to odbija się w najmniejszym szczególe wiejskiego i miejskiego życia... Weźmy najzwyklejsze przydrożne drzewo. I w mieście Chińczyk drzewa nie zrąbie, gdyż uważa to za przestępstwo hańbiące człowieka, lecz nie widać na tych drzewach tej pieczołowitości, co na drzewach wiejskich, zawsze w porę podciętych, oczyszczonych i leczonych, gdy są uszkodzone.
To samo przebija się w innych rzeczach, w ładzie i porządku, jakie widzimy w wioskach, szczególnie na oddzielnych fanzach — folwarkach, i nieładzie, nieporządku i brudzie miast, jakie spotykamy nawet w zamożnych domach. Wieś jest ogniskiem chińskiego życia, miasto jest tylko do niego dodatkiem. Europejczyk, przyzwyczajony do wręcz odmiennego porządku, często fałszywie sądzi o chińskich zwyczajach.
Okolica staje się znów górzystą. Mijamy Czentu-fu z jego czerwonemi, poszarpanemi skałami. Wiosna w całej pełni. Górą w błękitach lecą klucze ptaków przelotnych. Na czerwonych, dymiących się w słońcu polach widać luźne figury niebiesko odzianych wieśniaków; orzą małymi pługami lub kopią motykami glebę. W kilku miejscach widziałem nawet siewców (26 marca), siejących rzędem ziarno za pomocą dziurawych tykw. Na drogach szeregi wozów i pieszych podróżnych, niosących na nosidłach ciężary i kosze. Jadą lub wracają z miast, których mgliste kontury rysują się w dali za siatką drzew, za szeregami wiosek. Zdradzają je tylko rogate baszty i pagody i smuga jednostajnie ciemnego muru. Poznać też łatwo po tych dachach rogatych świątynie wioskowe. Domy zwykłych wieśniaków mają dachy płaskie. Przed świątyniami stoją szeregi wysokich żerdzi dla chorągwi, wrota świątyń są czerwono malowane z niebieskim i zielonym gzymsem. Pięknie to odbija na szarem tle wioski i roli. Rogate dachy i smok w ornamencie są tak nieodzowną częścią miejscowych budowli, że dostały się nawet do kolejowych domów i stacyi. Trochę zabawnie one tam wyglądają, ale cóż robić, skoro Chińczycy nie wypalają innej dachówki?
Pociąg przebiega tuż koło dużego miasta Tielin nad spławną rzeką Czaj-che. Ma 60,000 mieszkańców. W pobliżu znajdują się kopalnie żelaza, które dały miastu nazwę: Tie-lin — żelazny. Niegdyś dobywano tu srebro. Tielin prowadzi handel zbożem i drzewem. Widziałem niedaleko stacyi kolejowej szereg ogromnych, cylindrycznych, plecionych z trzciny składów gaolianu (rodzaj prosa). Każda taka budowla miała ze 7 sążni wysokości i ze 3 sążnie w przecięciu. Nakryte były stożkowatym daszkiem. Są to bezwarunkowo prototypy naszych elewatorów. Pociąg leci dalej. Mija na drodze resztki rozbitych niedawno wagonów i lokomotywę, leżącą kołami do góry. Słońce stoi wysoko i rzuca cień krótki. Po obu stronach doliny ciągną się góry, szafirowe pod słońcem i liliowe naprzeciw. Zauważyłem, że brózdy chińskich pól nie zawsze trzymają się prostej linii, czasami zataczają półkola, nawet zygzaki, zależnie od słońca i spadku wody. Chińczycy nawet cień brózdy wyzyskują i sadzą w nim rośliny nie lubiące słońca. Na dwa przejazdy pod Mukdenem musieliśmy czekać godzin kilka, gdyż jakiś dygnitarz kolejowy przejeżdżał i jadł obiad w Mukdenie. Wskutek tego zamiast po południu dostałem się do Mukdenu o zachodzie słońca.
Tłum Chińczyków rzuca się na mój bagaż i ciągnie ku swym wózkom. Są to słynne japońskie „dzinrykisze“ w skróceniu „ryksze“, które się przyjęły na całem tutejszem pobrzeżu. Jest to lekki, lakierowany wózek na dwóch kołach, z ceratową budką od deszczu, w który wprzęga się człowiek i wiezie. Wolałem jednak zwykły trzęsący wóz, ciągniony przez konia, uprzejmie mi ofiarowany przez towarzysza podróży — doktora.
Znów fatalny kurz i zapach cmentarzy podmiejskich.
Ale gdym wjechał na główną ulicę Mukdenu, byłem nagrodzony za tę małą przykrość. Słońce już zgasło, i zacieniona ulica wyglądała jak ciemne rojowisko. Ponad tem, w górze, w promieniach zorzy gorzał słoneczny tuman złoconych znaków kupieckich, rozwiewały się czerwone i żółte chorągwie, kołysały barwne latarnie. A poza tem w dali majaczyły mgliste, rogate wieżyce. Oczu oderwać nie mogłem od tego cudownego, oryginalnego obrazu, nie wiedząc czemu się przyglądać: czy mierzchnącym szybko deseniom światła w górze, smokom i okapom wygiętym, czy świetnym wystawom sklepowym, dziwacznym, jaskrawo ubranym postaciom, przesuwającym się w dole. Jechali i szli, konni, piesi, na wózkach i „rykszach“. Ubrani w jedwabne powłóczyste stroje, wyszyte bogatymi, barwnymi haftami, przewijali się przez tłum szary i niebieski zwykłych przekupniów i robotników, jak barwny szlak gzymsów w ich świątyni przewija się w zmroku zacienionych pował. Dotychczas nie widziałem jeszcze takich procesyi znakomitych, bogatych i wytwornie odzianych Chińczyków. Poczułem, że jestem w jednem z ognisk ich cywilizacyi... Mylę się: nie było to ognisko, lecz skarbiec, gdyż myśl i serce Chin, rozdrobnione na miliony cząsteczek, spoczywają i pracują po wsiach. Dlatego to można zawojować i zniszczyć miasta chińskie, ale niepodobna zmienić i zniszczyć Chin.
Za wskazówką doktora udałem się do „Hotelu Mukden“, jedynego w mieście. Była to dziura tak obmierzła, brudna i cuchnąca, że czemprędzej się cofnąłem. Przypuszczam, iż żadna chińska oberża nie byłaby mogła przewyższyć niechlujstwem tego pokoju, który mi pokazali. Innego nie mieli gdyż pozostałe trzy zajmowali „artyści“. Wychodząc z hotelu, usłyszałem rozmowę, która ostatecznie wyjaśniła mi sytuacyę.
— Ach, to pan! Myślałam, że pan już nie przyjdzie... Mężczyźni tak są zmienni...
Wojska opuszczały miasto. Wywołało to dużo ruchu i zamętu. Pałac cesarski był już zapieczętowany i zwrócony Chińczykom. Aby go zwiedzić, musiałem uzyskać specyalne pozwolenie władz wojskowych i dziań-dziunia (gubernatora).
Nim to nastąpiło, włóczyłem się po rozmaitych dzielnicach miasta, zatrzymywałem przed kupami pomarańcz, od których biła żółta łuna jaskrawa, zaglądałem do warsztatów złotników, gdzie na drżących listkach złota i srebra zręczne ręce chińskie naklejały barwne piórka ptasie i śliczną emalię; zachodziłem do kuźni, do warsztatów stolarskich, garbarni, farbiarni, tkalni. Wszędzie proste niezmiernie narzędzia, wielka zręczność i wielka pracowitość robotników. Każdy pracuje w domu; większych zakładów mało. Fabryk nie widziałem wcale. Wiem, że są dwie fabryki porcelany, że są gorzelnie i fabryki broni, widziałem nawet w Cycykarze porzuconą mennicę z wysokim kominem... ale wszystko to dotychczas wcale nie wpływa na charakter pracy i przemysłu Chińczyków. Znalazłem to, o czem wiedziałem oddawna z opisów — Chiny, państwo wieśniacze i rękodzielnicze. Zauważyłem jedynie w wystawach sklepowych bardzo dużo wyrobów europejskich oraz zupełny brak dobrych obrazów, rysunków, przedmiotów chińskich... Wszystko to wykupiono, zabrano i wywieziono do Europy. Za pozostały brak przekupnie żądają szalonych sum...
Zwiedziłem znakomite świątynie, między innemi słynną świątynię „Sądu ostatecznego“, gdzie liczne figury wyobrażają losy, czekające grzeszników. Wydało mi się, że słyszę opis tego „sądu“ w jakimś zapadłym polskim kościołku: płaczą baby, wzdychają chłopi... mimo to grzech uparcie gnieździ się w ich sercach.
Kazałem się zaprowadzić do świątyni „Nieba i ziemi“, zwanej tu „Phy-tha-ten-ty-fo“, ale to nie była ta świątynia, której szukałem. „Daj-miao“, chińska świątynia narodowa, gdzie cesarz odprawia nabożeństwo. Była to zwykła, nawpół rozwalona buddyjska świątynia z olbrzymim strasznym czerwonym „Gniewnym Buddą“ na ołtarzu. Bóg trzymał w objęciu kobietę i był otulony żółtym płaszczem, który zresztą za kilka groszy zgodził się bonza usunąć. Po obu stronach ołtarza na ziemi stały wielkie drewniane i gliniane malowane figury geniuszów i demonów. Równolegle z ołtarzem na kilkunastu stopniach stało kilkaset wyobrażeń Buddy. Bonza mówił, że ich jest 1000.
Świątynia była niewielka, niegdyś pewnie ładnie utrzymana i odwiedzana, obecnie w zaniedbaniu; murowane ogrodzenie rozwala się, skrzydła boczne z glinianemi figurami rozpadły się. Pozostały jedynie piękne sosny i bardzo piękny pomnik starożytny, gdzie na marmurowej tablicy, niesionej przez wielkiego kamiennego żółwia, spisana była cała kronika.
Pomnik, według słów przewodnika i miejscowego bonzy, był postawiony za dynastyi Min, jak również piękny pomnik ze lwami i banią na wierzchu, stojący obok świątyni. Pomnik ten bardzo mi kształtem przypomniał mongolskie „obo“. Taki sam pomnik widziałem i bliżej pod miastem. Chińczycy zwą je „tatarskimi“, a świątynię, którą oglądałem, „mongolską“. Leży ona o dwie wiorsty przeszło za miastem, niedaleko drogi, wiodącej do grobowców cesarskich (bliższych).
Znacznie ciekawszą wydała mi się świątynia „Lisa“ u południowo-wschodnich wrót miejskich, w malowniczym, zacisznym zakątku, gdzie z murów zwieszają się stare drzewa, gdzie niema ani kramów, ani przechodniów, tylko roje dzieci bawią się nad brzegami samotnej sadzawki. I w tej świątyni znalazłem to samo, co w cycykarskiej: na podwórku i w portyku wrót dużo tablic dziękczynnych. W głębi wyłożonego taflami podwórka, w małym budyneczku, stał ołtarz, przed nim naczynia buddyjskie, lichtarze, emblematy buddyjskie (ale nie wszystkie) i wielka czasza miedziana z popiołem, do wtykania zapalonych świeczek z drzewnego rdzenia. Towarzyszący mi oficer chiński, Ciuj-szań-siań, wcale przyzwoity, miły i ogładzony chłopak, który służył mi za tłómacza, ukląkł przedewszystkiem w świątyni, trzykrotnie czołem mierzył przed ołtarzem, poczem wrzucił pieniądze do skrzyneczki, wziął pęczek świeczek, zapalił je, znowu czołem uderzył, przyczem obecny bonza uderzył w bęben; potem bonza podał memu oficerowi naczynie z drewnianemi bierkami. Temi bierkami oficer potrząsał, potrząsał, aż wypadła jedna na ziemię. Wtedy, według znajdującego się na niej napisu, bonza odszukał odpowiedni listek w zeszytach wyroczni, wiszących koło wejścia na prawo.
— Długo będzie — powiedział z westchnieniem Ciuj-szań-siań.
Poprzedniej nocy okradli biedaka, i teraz oto chciał się dowiedzieć, jak rzeczy znaleźć. Wyrocznia ciemna, jako jej przystało, obiecywała dać wskazówki dopiero w lecie.
O Lisie (Chu) Ciuj nic mi nie umiał powiedzieć; twierdził, że to nie buddyjski święty.
— Był sobie taki lis, który nikomu nic złego nie zrobił i za to został człowiekiem — objaśnił mię wreszcie.
Za to pomógł mi Ciuj wystarać się o obrazy „Pięciu braci lisów“; były to bardzo poważne osoby z chińskiemi twarzami i w chińskich strojach; z „Lisa“ nie zostało śladu. Choć nie: został drobny ślad; szperając po kątach i zaułkach świątyni, znowu znalazłem z boku w ścianie podobiznę nor lisich, pełnych ofiarnego popiołu.
Podobno w świątyni, leżącej w pobliżu Portu-Artura w Ciń-szou-tin zachowują jako relikwię czerep zwierzęcia. Są to ciekawe zabytki kultu, niegdyś szeroko rozpowszechnionego w tym kącie Wschodu.
Jest on w Korei, jest w Japonii, gdzie w każdej prawie szintoiskiej świątyni można znaleźć kapliczkę „Cie-nia“ „Szoriczi-inali (dziń-sia)“[1] z dwoma co najmniej posążkami lisa (ki-cu-ne). Czasami jest ich tam bardzo dużo na małym drewnianym ołtarzyku w szafeczce, cały tłum lisków rozmaitej wielkości z porcelany, bronzu, złoconej gliny i drzewa.
Nazajutrz zwiedziłem pałac cesarski, a raczej jego ruiny. Kryty polewaną żółtą dachówką, suto ozdobiony laką czerwoną, niebieską, zieloną, złocony, rzeźbiony, ze ścianami wyłożonemi śliczną majoliką, musiał on niegdyś stanowić piękny okaz chińskiej architektury. Obecnie wszystko to opadło, pokruszyło się, poblakło; obszerne dziedzińce gęsto porosły zielskiem kolczastem; lwy kamienne potraciły nosy, majolika połupała się, laka poczerniała. Nawet piękna baszta „Feniksa“ wygląda jedynie jak zrudziały szkic ślicznego pawilonu. Wewnątrz pusto: śmieci, opadłe tynki, kurz. Cenne przedmioty: rękopisy, obrazy, odzież, insygnia i regalia, zamknięte w pudła, spoczywają w szafach, niby w sarkofagach. Nikt z nich nie korzysta, nie widzi ich, tleją zwolna, nie słysząc nawet głosów ludzkich, gdyż nikt tu nie chodzi, z wyjątkiem dziań-dziunia, który z obowiązku to czyni raz na rok. Teraz na chwilę wydobyły je nazewnątrz ręce zdobywcy, i znów obecnie opisane i ponumerowane, pokładły się na dawne miejsce, umierać w spokoju.
Są tu cenne portrety najstarszych protoplastów panującego obecnie domu, są śliczne naczynia z nefrytu, porcelany, bronzu, albumy starych monet, sięgające niepamiętnych czasów... Biblioteka pełna ciekawych dzieł, wszystko marnieje bez użytku w starym pałacu, gdzie zaciekają sufity i walą się ściany. Szczury jedynie mają wielkie używanie.
Smętne myśli przychodzą do głowy, gdy się patrzy na tę byłą wielkość. Gdy wyjrzały na mnie z mroku wspaniałe, złocone smoki Nurchaciego, odtworzyłem sobie w myśli czasy, gdy tu roiło się od dygnitarzy w jedwabiach i złotogłowiu, gdy nici polityczne połowy Azyi tu się zbiegały, gdy chińscy posłowie Hań-ciuń prosili o pomoc, nie mogąc sami dać sobie rady w domowych rozterkach, gdy bitne wojsko mandżurskie obradowało na placu „Ośmiu Znamion“ przed okrągłym pałacem. W bibliotece, skąd śliczny otwiera się widok na zamglone miasto, władca naradzał się z mędrcami, pytał o wskazówki, kazał szukać w księgach i mapach. W pałacu „Feniksa“ i w niewielkim głęboko schowanym ogrodzie, pełnym obecnie zeschłych liści i rumowisk, pod cieniem olbrzymich ilm, po ścieżkach ustrojonych kwiatami, błądziły księżniczki, cały harem bladych i wiotkich piękności... Nie przypuszczały pewnie, że z czasem będzie tu chodził barbarzyńca i myślał o nich, a wokoło będzie ruina, pustka, śmierć... i że śmierć zajrzy w samo serce dynastyi.
— Nic chcemy jej — mówił mi z gniewem ukształcony, rozumny Chińczyk: — ona gubi nas, sprzeciwia się wszelkim zmianom. Ale cóż? Europejczycy ją podtrzymują. Oni chcą nas w ten sposób zgnębić...
— Wszystko mamy, wszystko! Nie mamy jedynie... człowieka! — powiedział mi na rozstaniu poczciwy Ciuj-szań-siań.
To właśnie jest bolesne w tym zgonie, że lepsi Chińczycy go odczuwają. Jak zwykle w chwilach rozkładu, nastąpił zupełny upadek cnót obywatelskich. Powiadali mi ludzie, dobrze o tych rzeczach poinformowani, że w Chinach niema obecnie nieprzekupnych dygnitarzy, że sam Li-chung-czang był nieraz przez rozmaite państwa opłacany, że wprowadzenie reform byłoby powitane przez większość ludu radośnie, ale reform tych nie wprowadzają, a natomiast wprowadzają nowe podatki i nadużycia. Lud, obciążony podatkami, uciemiężony, odzierany przez swoich i obcych, burzy się; patryoci snują rozpaczliwe plany... powstają co chwila nowe spiski, organizują się częściowe powstania. Potężny naród, zapracowany i zajęty po wsiach, burzy się i kołysze kiedy niekiedy, jak ocean, i jak ocean nie jest zdolny wyjść z brzegów, stworzonych przez własną historyę. Zerwać ich niepodobna: trzeba je z mozołem i męką przerobić. Gdyby Chińczycy nie byli zmuszeni podlegać zewnętrznym wpływom, przeróbka taka nie przeraziłaby ich; ojczyzna ich tyle już przeniosła zmian, przetrwała burz... ale w takich warunkach słabnie i wiara w przyszłość, odwaga i ochota do pracy.
Wogóle Chińczycy przedstawili mi się bardzo sympatycznie, i ze stosunków z nimi wyniosłem dla nich współczucie i szacunek. Lud prosty jest wesoły, życzliwy i sprytny; inteligencya posiada wysokie wyrobienie towarzyskie, z nadzwyczajną łatwością i subtelnością odczuwa ruchy duszy swego gościa, nawet cudzoziemca, i stara się je uszanować.
Po zwiedzeniu pałacu byłem u pewnego generała i poznałem całą jego miłą rodzinę. Z całą uprzejmością pozwolił mi zwiedzić swój dom, nawet dalsze podwórze i pokoje, gdzie poza przymkniętymi oknami migały cienie młodych kobiet.
Nazajutrz byłem z wizytą u generał-gubernatora (dziań-dziunia). Uprzedzono mię, abym nie zdejmował czapki i wierzchniego odzienia. Nie dostrzegłem zresztą żadnych śmiesznych ceremonii, przeciwnie, wszystko odbyło się nadzwyczaj prosto, a te drobne odmienne szczegóły chińskiej etykiety, jak: własnoręczne podanie herbaty, ukłon z zaciskaniem pięści i t. d., wykonane były z takim wdziękiem i zręcznością, że nie powstydziłaby się ich najbardziej dystyngowana europejska dama. Gdym odchodził, siwy i poważny dygnitarz odprowadził mię nietylko do drzwi, lecz nawet do bramy, choć go usilnie prosiłem, by tego nie robił, a uczynił to z taką uprzejmością, że wyglądało to nie na paradę, lecz na istotną chęć pozostania ze mną i pogawędzenia jak najdłużej. Rozmowa oczywiście krążyła dokoła... architektury pałacu, jego starożytności etc.
Żal mi uprzejmego generała, gdyż słyszałem, że w Pekinie nie są zadowoleni z jego rządów, szczególnie z przeprowadzenia linii kolejowej koło samego Mukdenu, gdzie są groby cesarskie. Mówili mi Chińczycy w Mukdenie, i potwierdzono to gdzieindziej, że po odejściu wojsk z Mukdenu wezwą go do stolicy, co się nigdy dobrze dla dygnitarzy nie kończy...[2]
Pozostały mi jeszcze do zwiedzenia cesarskie grobowce, które po zwróceniu ich Chińczykom są równie, jak pałac, niedostępne dla Europejczyków. Leżą one o pięć wiorst na zachód od miasta, w ślicznym lesie sosnowym. W bezleśnej nagiej równinie już samo tak duże zbiorowisko ogromnych drzew robi wspaniałe wrażenie. Gdym się znalazł w długiej alei niebotycznych sosen, zielonych, jak malachitowe kolumny, od porastających je glonów, i gdy doleciał mię mistyczny szum ich dalekich koron, mimowoli zacząłem stąpać ostrożniej po wyłożonej płytami drożynie, prowadzącej ku sarkofagom.
Aleja była długa, zupełnie prosta, jak myśl o śmierci, z wązką nitką błękitu wśród konarów w górze. Na końcu jej stała piękna pagoda, a raczej wrota, mające na rogach rzeźbione dziwacznie obeliski, ukryte w klombach drzew. Stąd szło się w głąb, ku właściwemu mauzoleum. Był to obszerny, starannie brukowany dziedziniec, otoczony grubym, wysokim, zębatym murem, z pięknemi na rogach pagodami, ze śliczną bramą wejściową. Mały, wzniesiony na stopniu budyneczek stał wewnątrz przy ścianie przeciwległej. Budyneczek był zamknięty, i klucz miał dziań-dziuń, który tu co rok przyjeżdża się modlić. Była to kapliczka z tabliczkami cesarskich przodków, podobna do wielu innych. Znacznie ciekawszy był mur z tyłu poza nią, stojący przed otworem katakumb i chroniący je od złych wpływów (fęg-szui), podobnie jak u żywych chronione są w domach wszelkie drzwi i okna. Ozdobiony prześlicznemi rzeźbami smoków i zwierząt, złoconych i majolikowych, wznosi się on wysoko ponad kapliczkę. Smoki wszystkie były na złotych łańcuchach — ostrożność niezbędna, skoro dwa smoki sąsiadują z sobą.
— Inaczej pobiją się, i z tego może wyniknąć wiele klęsk i nieszczęść — objaśnił towarzyszący nam wszędzie Chińczyk.
Po zrujnowanych schodach kamiennych weszliśmy na mur i, idąc wokoło, dostaliśmy się na szczyt właściwego grobowca. Sądzę, że jedynie piramidy przewyższają wspaniałością tę górę ziemi usypaną nad drobnem ciałem śmiertelnika. Murowany z olbrzymich głazów czworobok, wysoki na 10 prawie sążni, 60 długi i tyleż szeroki, wypełniono ziemią. Na tej podstawie wznosi się równie, jak ona, wysoki kurhan, okrągły, pokryty z wierzchu cementem dla ochrony od deszczów. Na nim rośnie kilka krzywych ilm. Był to kawałek północnego mandżurskiego stepu, wzniesiony wolą władcy nad ziemią i oddzielony od świata — miejsce, usposabiające do dumań i wspomnień o kolebce i namiotach praojców.
Poza grobowcem cesarza, w gaju, ciągnie się łańcuch formalnych wzgórz, lasem porosłych. Wszystko to są sztucznie sypane pagórki i osłaniają półkolem grobowiec.
Od grobowca wróciliśmy znowu do wyjścia, które jest jedno, a stąd poszliśmy do słynnej marmurowej bramy głównej przez niemniej słynną aleję kamiennych zwierząt: słoni, wielbłądów, koni, renów i dzików.
Pierwsza brama prowadziła za mur. Miała śliczny dach i śliczne ozdoby ze smoków w kształcie medalionów majolikowych, płaskorzeźbionych, żółtych, zielonych... Od tej bramy po szerokich schodach szło się na dół ku drugiej bramie marmurowej, całej rzeźbionej w delikatną koronkę. Trudno oddać wrażenie lekkości, powietrzności prawie tej doskonalej budowli, która jakby zapraszała, wabiła przychodnia do wejścia po schodach, wiodących poza nią ku górze, gdzie cicho szumią sosny...
Ile razy dostrzegłem później zamyślonych Chińczyków, owo dziwnie smutne, właściwe im spojrzenie, spojrzenie narodu mądrego, który dużo w swem istnieniu przebolał i przedumał, tyle razy wspominałem tę wytworną, lekką bramę, wiodącą ku wieczności, te pokruszone, strzeżone przez lwy schody i czarne, ciche sosny w górze...






  1. Dziń-sia, świątynia.
  2. W marcu roku bieżącego po wypowiedzeniu wojny przez Japonię depesze doniosły, że mukdeński dziań-dziuń zmarł śmiercią gwałtowną, prawdopodobnie otruty.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.