Przejdź do zawartości

Strona:Wacław Sieroszewski - Na daleki wschód - kartki z podróży.djvu/147

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Aleja była długa, zupełnie prosta, jak myśl o śmierci, z wązką nitką błękitu wśród konarów w górze. Na końcu jej stała piękna pagoda, a raczej wrota, mające na rogach rzeźbione dziwacznie obeliski, ukryte w klombach drzew. Stąd szło się w głąb, ku właściwemu mauzoleum. Był to obszerny, starannie brukowany dziedziniec, otoczony grubym, wysokim, zębatym murem, z pięknemi na rogach pagodami, ze śliczną bramą wejściową. Mały, wzniesiony na stopniu budyneczek stał wewnątrz przy ścianie przeciwległej. Budyneczek był zamknięty, i klucz miał dziań-dziuń, który tu co rok przyjeżdża się modlić. Była to kapliczka z tabliczkami cesarskich przodków, podobna do wielu innych. Znacznie ciekawszy był mur z tyłu poza nią, stojący przed otworem katakumb i chroniący je od złych wpływów (fęg-szui), podobnie jak u żywych chronione są w domach wszelkie drzwi i okna. Ozdobiony prześlicznemi rzeźbami smoków i zwierząt, złoconych i majolikowych, wznosi się on wysoko ponad kapliczkę. Smoki wszystkie były na złotych łańcuchach — ostrożność niezbędna, skoro dwa smoki sąsiadują z sobą.
— Inaczej pobiją się, i z tego może wyniknąć wiele klęsk i nieszczęść — objaśnił towarzyszący nam wszędzie Chińczyk.